Exclusive
20
min

Oresta Brit, wolontariuszka: Trzeba powstrzymać gangrenę zwaną Rosją

„To od nas zależy zakończenie tej wojny. Nie chcę, by moje dzieci i wnuki przez to przechodziły. Nie chcę żyć w ciągłym oczekiwaniu, że nasz sąsiad znów nas zaatakuje” – Oresta Brit, szefowa Fundacji Charytatywnej BON, o pomocy Siłom Zbrojnym, zmęczeniu wolontariuszy i Ukrainie po zwycięstwie

Natalia Żukowska

Oresta Brit, wolontariuszka i szefowa Fundacji Charytatywnej BON. Zdjęcie: Kateryna Kriuczkowa

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Oresta Brit jest wolontariuszką z ponaddziesięcioletnim doświadczeniem, szefową Fundacji Charytatywnej BON i byłą doradczynią generała Walerija Załużnego. Do 2014 roku studiowała na Sorbonie i pracowała jako modelka na paryskich wybiegach. Wróciła do Ukrainy na początku Rewolucji Godności. Mówi po angielsku i francusku, więc kiedy tylko może, mówi obcokrajowcom prawdę o krwawej wojnie w Ukrainie. Była zaangażowana w zarządzanie kryzysowe i przyciąganie zagranicznych inwestycji na Ukrainę. Kiedy rozpoczęła się wojna na pełną skalę, odeszła z biznesu i poświęciła się pomocy ukraińskim siłom zbrojnym.  

Natalia Żukowska: Jesteś wolontariuszką od ponad 10 lat. O co najczęściej proszą Cię wojskowi?

Oresta Brit: Od 2014 do 2016 roku skupiałam się wyłącznie na pomocy Siłom Zbrojnym Ukrainy. Później było mniej próśb o wsparcie ze strony wojskowych, ponieważ to państwo zaangażowało się w proces zaopatrywania wojska. Oczywiście braliśmy również pod uwagę potrzeby ludności cywilnej. Ogólnie rzecz biorąc, fundacja charytatywna była dla mnie hobby w wolnym czasie. Od 2014 roku my, wolontariusze, staliśmy się elastyczni wobec zmian i wyzwań, a nawet nauczyliśmy się przewidywać potrzeby. Pracujemy w wielu dziedzinach.

Robimy wszystko, co w naszej mocy, aby wspierać państwo w tych trudnych czasach. Łatamy dziury i zaspokajamy najpilniejsze potrzeby, dopóki nie zajmą się tym właściwe instytucje państwowe

Jednak ta działalność charytatywna nie powinna osiągnąć punktu, w którym państwo by na niej pasożytowało. W końcu już dawno powinno działać w trybie wojennym. Tym, co je przed tym powstrzymuje, jest korupcja i niezdrowa rywalizacja. Jeśli chodzi o potrzeby, to większość pieniędzy przeznaczana jest na zakup sprzętu do walki elektronicznej i chipów do dronów FPV [drony z podglądem na żywo – red.]. To właśnie ratuje nasze wojsko na linii frontu. Ciągle pojawiają się prośby o pojazdy - są to materiały eksploatacyjne. Trzeba przyznać, że rosyjska armia robi na skalę przemysłową to, co my wytwarzamy w manufakturach. Tu naprawdę przegrywamy.  

Jaki jest cel i misja Twojej fundacji?  

Dziś pomagamy zarówno armii, jak ludności cywilnej. Misją naszej fundacji jest przyspieszenie zwycięstwa Ukrainy oraz rozpoczęcie działalności kulturalnej i edukacyjnej na całym świecie. BON jest jak społeczność, każdy wolontariusz czuje się odpowiedzialny i zna zakres swoich obowiązków.

Oresta z dziećmi poległych żołnierzy. Zdjęcie: archiwum prywatne

Udzielamy wielu wywiadów zagranicznym mediom w języku angielskim i francuskim. Staramy się propagować właściwą narrację na temat Ukrainy za granicą. Pokazujemy, że to ludobójstwo trwa od setek lat, a nie od 11, zaś metodologia eksterminacji narodu ukraińskiego niewiele się zmieniła. Po prostu tym razem mamy to szczęście, że świat się globalizuje i mamy możliwość relacjonowania wszystkiego, także przez Internet.

Wielu wolontariuszy czuje zmęczenie i wypalenie. Czy wam udaje się tego uniknąć?

Zmęczenie fizyczne i moralne, wypalenie – to wszystko istnieje, ale nie mogę sobie pozwolić na zatrzymanie się, ponieważ robię to, co mnie inspiruje i napędza. Działalność charytatywna to najlepsza nisza, jaką można zająć we współczesnej Ukrainie, zwłaszcza w ostatnich latach. Jeśli chodzi o wypalenie fizjologiczne, to może się ono zdarzyć. Dlatego mamy program, w ramach którego wysyłamy wolontariuszy na kontrole stanu zdrowia. Tyle że taka potrzeba istnieje w przypadku cywilów również w spokojnych czasach.

Dopóki mamy adrenalinę, trzymamy się. Gdy tylko faza wzmożenia ustąpi, będzie nam naprawdę ciężko

Często musisz jeździć na front?

Obecnie moje wyjazdy tam wiążą się z rozwiązywaniem sytuacji kryzysowych lub dostarczaniem rzeczy, których poczta nie przyjmuje. Podróżuję sama. Tylko ja wiem, dokąd jadę i kiedy.

W 2022 r. prawie zginęłaś podczas podróży na linię frontu, to było niedaleko Bachmutu. Co się stało?

Jechałam do naszych żołnierzy i akurat wtedy Rosjanie zaczęli przebijać się na tym odcinku frontu. Gdy tylko dotarłam do celu, rozpoczęła się bezpośrednia walka – czołg i broń strzelecka. To cud, że nie zostałam zastrzelona nie tylko przez Rosjan, ale także przez naszych. Widziałam ich strzelających wzdłuż drogi. Zapytałam: „Gdzie powinniśmy wyskoczyć z samochodu?”. A oni krzyknęli: „Jak to wyskoczyć? Po prostu odjedź stąd!”. To byli szturmowcy, działali za strefą przemysłową Bachmutu. Powrót do miasta pod ostrzałem zajął mi 20 minut, kolejne 40 minut spędziłam jadąc pod ostrzałem do Kostantyniwki.

Nie odechciało Ci się po tym jeździć na front?

Wciąż boję się tym myśleć. Pytanie, czy może nie iść na linię frontu, pojawia się za każdym razem. Jeśli nie ma takiej potrzeby, nie jadę.

Podczas jednej z podróży do Donbasu. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jakie historie z frontu najbardziej zapadły Ci w pamięć?  

Szczerze mówiąc, nic mnie już nie zaskakuje ani nie zadziwia. Moje ciało włączyło tryb samoobronny. Straciłam tylu braci i sióstr broni, że cieszę się ze wszystkiego, czym można się cieszyć. Cieszę się każdym spotkaniem, wiedząc, że może być ostatnim.

Moje ciało reaguje tylko na radość i pozytywne emocje. To rodzaj funkcji ochronnej

Jeśli spojrzysz na moje media społecznościowe, zobaczysz, że nie opowiadam tam smutnych historii. Moi wolontariusze jeżdżą na tereny nieokupowane, gdzie nie toczą się intensywne walki. Nie pozwalam im jeździć na linię frontu, ale to oni dostarczają tam pomoc humanitarną.

Jak rodzina reaguje na Twoje wyjazdy na front?

Mam absolutne wsparcie ze strony mojej rodziny. Są cierpliwi i szanują wszystko, co robię. Nie ma żadnego oporu z ich strony. Mój pierwszy wyjazd na front był w lipcu 2014 roku. Mama nie wiedziała, że jadę, a ja sama nie bardzo rozumiałam, dokąd jadę. Moim zadaniem było dostarczenie pomocy humanitarnej do jednostki „Ajdar” i 12. batalionu. Nikt mi nie powiedział, że to wojna. Wszystko zrozumiałam, gdy dotarłam do obwodu ługańskiego. Trochę się bałam, ale było już za późno.  

Kiedyś studiowałaś w Paryżu i planowałaś związać swoje życie z wybiegiem, ale wybrałaś wolontariat. Co wpłynęło na tę decyzję?

Miałam wspaniałą karierę na wybiegu od 14. do 22. roku życia, pracowałam dla bardzo renomowanych agencji w Paryżu. Jednak porzuciłam ją w wieku 22 lat, gdy zdecydowałam się na studia na Sorbonie. Nie da się łączyć pracy modelki ze studiowaniem. Dzięki moim rodzicom nauczyłam się prawidłowo ustalać swoje priorytety.

Jako modelka w Paryżu. Zdjęcie: prywatne archiwum

Co więcej, nigdy nie planowałam zostać Francuzką ani zostać we Francji. Wiesz, wszystko w moim życiu dzieje się we właściwym czasie. Studia za granicą dały mi świetne wykształcenie i kontakty, które są teraz bardzo przydatne. Jestem menedżerką kryzysową. Moją specjalnością jest public relations i mediacja. Teraz z powodzeniem wykorzystuję zdobytą wiedzę do walki z agresorem.

Nigdy nie żałowałam powrotu do Ukrainy. Z biegiem lat zyskałam nowe wspaniałe hobby o nazwie „działalność charytatywna”

Wszyscy zastanawiali się, dlaczego wróciłam, jakby żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, jak piękny jest ten kraj, jak wspaniały jest nasz styl życia, jak kolorowe są regiony Ukrainy. I że można pojechać w góry i nad morze, nie opuszczając Ukrainy.

Często komunikujesz się z obcokrajowcami. Co starasz się im przekazać? Jak reagują na to, co słyszą?

Wciąż przegrywamy wojnę informacyjną. Kiedy komunikuję się z zagranicznymi firmami staram się uświadomić im skalę tragedii, której doświadczamy. Chcę, aby nie tylko wszyscy wiedzieli, jak bohaterska jest Ukraina, ale by także zrozumieli na podstawie naszego doświadczenia, jak uniknąć takiej tragedii na własnej ziemi. Bo gangrena zwana Rosją będzie się rozprzestrzeniać, jeśli nie zostanie powstrzymana teraz.

Wszyscy muszą zrozumieć, że wojna jest blisko, a nie gdzieś tam, daleko. To Ukraińcy chronią dziś świat przed wielkim złem i terrorem

I właśnie takie przesłanie udaje mi się przekazywać z Waszyngtonu do Holandii i Francji. Często jestem zapraszana do różnych francuskich programów, bo Francuzi chcą usłyszeć opinię Ukrainki, która nie należy do żadnej partii politycznej.

Spodziewałaś się takiej wojny w środku Europy? Gdzie Cię zastała?

24 lutego byłam na Litwie i rejestrowałam naszą fundację. Natychmiast kupiłam samochód dla Sił Zbrojnych i pojechałam w kierunku Ukrainy.

Nie wiedzieliśmy dokładnie, kiedy to się zacznie, ale wiedzieliśmy, że coś się wydarzy. I teraz czuję to samo, zdając sobie sprawę z katastrofy, która może wydarzyć się w Europie. Formalnie w Ukrainie nie ma wojny, mamy stan wyjątkowy. I przewiduję taki sam stan dla Europy. Nie chodzi o inwazję, ale o zdalne działania wojenne, w tym ataki rakietowe.

Byłaś doradczynią byłego naczelnego dowódcy Ukrainy, generała Walerija Załużnego. Jak mu pomagałaś, nie będąc wojskową?

Nie znam się na taktyce wojennej, ale przez długi czas byłam w bliskim kontakcie z armią. Przez te wszystkie lata zdobyłam wielkie zaufanie wśród wojskowych, co w dzisiejszych czasach jest na wagę złota. To właśnie międzynarodowe zaplecze administracyjne i zaufanie armii sprawiły, że ówczesny Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych uznał, że prawdopodobnie powinnam zostać u niego doradczynią. W rzeczywistości jednak bardzo rzadko się z nim komunikowałam, ponieważ rozumiałam, jak bardzo jest zapracowany. Ale na początku inwazji na pełną skalę zrobił właściwą rzecz: skontaktował mnie z ludźmi odpowiedzialnymi za różne dziedziny. I to właśnie z nimi przez dwa lata trzymaliśmy rękę na pulsie, synchronizowaliśmy zegarki i rozwiązywaliśmy najpoważniejsze problemy. Informowałem głównodowodzącego o naszych osiągnięciach, wyjazdach na linię frontu, ale też trudnościach. Jeśli jakiś problem, który należało rozwiązać, był poniżej poziomu głównodowodzącego, nie szliśmy do niego z tą sprawą. Ale jeśli potrzebowałam jego pomocy, to oczywiście do niego szłam.

Z generałem Załużnym. Zdjęcie: z sieci społecznościowych Oresty Brit

Utrzymujesz kontakt z Załużnym?

Tak, oczywiście. Przyjaźniłam się z Walerijem Fiodorowiczem, a nie z głównodowodzącym. Znam jego żonę i darzę tę parę wielkim szacunkiem i sympatią. Elena jest bardzo przyzwoitą kobietą z poczuciem godności. Stała ramię w ramię ze swoim mężem przez całą wojnę. Jest prawdziwą żoną generała. Nie życzyłabym nikomu tego, przez co oni przeszli. Nie każdy jest w stanie unieść taką odpowiedzialność, taki stres.

Jak wojna Cię zmieniła?

Nie powiedziałabym, że mnie zmieniła. Może pokazała moją wytrzymałość. Nie mogę powiedzieć, że rozkwitłam przez te dwa lata. Wojna uderzyła w nas wszystkich fizycznie i psychicznie. Współczuję tym, którzy doznali objawienia, którzy pewnego ranka musieli się przełamać. Tym, którzy kiedyś kochali Rosję, a teraz jej nienawidzą. Bo nienawiść to destrukcyjne uczucie. Rosjanie zawsze byli dla mnie zupełnie obcym narodem.

Urodziłam się w 1990 roku, a dorosłe życie spędziłem w niepodległej Ukrainie. Nie jestem gotowa niczego zmieniać

Na co powinniśmy się przygotować? Jak długo potrwa wojna?

Wiesz, mamy skłonność do zapominania. Zaczniemy zapominać o tym, co dzieje się dzisiaj, a na to nie można pozwolić. Dzisiejsze wydarzenia powinny zostać wyryte w pamięci wielu pokoleń. Musimy pisać historię właściwie. Musimy ją śledzić i zapobiegać zawłaszczaniu bohaterstwa przez tych, którzy na to nie zasługują. Musimy zrobić wszystko, aby Rosjanie na poziomie genetycznym rozumieli, że Ukraina jest dla nich terytorium tabu i lepiej jej nie tykać. To od nas zależy zakończenie tej wojny. Nie chcę, aby moje dzieci i wnuki przez to przechodziły.

Nie chcę żyć w ciągłym oczekiwaniu, że nasz sąsiad znów nas zaatakuje. Musimy to zmienić

Planujesz mieszkać za granicą czy w Ukrainie?

Mogę mieszkać gdziekolwiek. Najważniejsze dla mnie jest to, by w Ukrainie był porządek. Dziś nie mogę długo przebywać poza Ukrainą, maksymalnie dwa tygodnie. W zeszłym roku pojechałam nad morze, a po dwóch tygodniach dosłownie biegłam z powrotem. Chcę, żeby moje dzieci zobaczyły świat i wszędzie czuły się, jak w domu. Dlatego myślę, że nie ograniczę się do Ukrainy. Mam dość międzynarodową rodzinę i gdziekolwiek będzie ciepło i miło, tam będę. Ale to wszystko stanie się dopiero po naszym zwycięstwie.

Oresta Brit: Jestem przekonana, że większość Ukraińców wróci do domu, a Ukraina stanie się dobrze prosperującym krajem. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jak Ukrainę chciałabyś widzieć po wojnie?

Z ideą, tożsamością i bez kompleksu niższości. Chciałbym, żeby była ukraińskojęzyczna, z przyzwoitym poziomem edukacji. I by nie było w niej populizmu. To znaczy, jak we wszystkich cywilizowanych krajach, nie powinniśmy mieć pojęcia, kto jest naszym ministrem i gdzie jest na wakacjach. Naprawdę chcę, aby Ukraina stała się cywilizowana i spełniona. Mamy bardzo bogate zasoby i chciałbym, byśmy je wykorzystywali. Jestem przekonana, że większość Ukraińców wróci do domu, a Ukraina stanie się zamożnym, spokojnym krajem. To nastąpi, ale potrzeba czasu. Dziś musimy się zjednoczyć i pomóc krajowi nie tylko przetrwać, ale i wygrać.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Punkt pierwszy: linia zero – null

Łymań, czerwiec 2024

Słońce jeszcze nie wstało, a mnie budzi potężny wybuch. Przegnita chata, w której śpię razem z żerującymi nocą myszami, trzęsie się w posadach, zrzucając mi na głowę pył z naruszonych ciągłymi wybuchami ścian. Rosjanie jeszcze przed wschodem słońca zrzucają na przyfrontowe miasta „bomby budziki”. Wiedzą, że w rozpadających się chatach mieszkają nie tylko ci, którzy nie zdecydowali się na ewakuację, ale również żołnierze, którzy po kilku dobach odpoczynku wyruszają stąd na front. Rosjanie wiedzą też, że lada chwila zacznie się rotacja wojsk i podziurawionymi drogami ruszą pojazdy z żołnierzami. Zaczyna się polowanie.

Droga na pozycje w Lesie Serebriańskim wiedzie przez kompletnie zrujnowane wsie i miasteczka. Im bliżej wjazdu na leśną drogę, tym więcej widać za oknem rozbitych budynków i spalonych drzew. Droga ewakuacji jest tylko jedna. Trzeba pokonać ją szybko, bez postojów i wahania. Należy przemknąć niezauważenie, choć po niebie snują się dziesiątki dronów. Uchylamy wszystkie okna, żeby słyszeć dźwięki wojny, które tu są bardzo blisko. Włosy pod hełmem zrywają mi się do tańca, w nozdrza wpada ulubiony leśny zapach – wilgotnego mchu i iglastych drzew. Kiedy tylko samochód dociera na miejsce, szybko chowamy się do dziury w ziemi. Dosłownie. Blindaż, czyli nasza kryjówka, to kilkumetrowy tunel wykopany w leśnym piachu, ciemny i wilgotny, przerobiony na prowizoryczne mieszkanie. W malutkim pokoiku stoją drewniane prycze, na ścianie wisi polska flaga. To właśnie tu spędzimy najbliższe 48 godzin.

– Witaj w najbardziej na wschód oddalonym poselstwie Polski! – śmieje się Damian i wskazuje mi moje miejsce na pryczy

Damian Duda po raz pierwszy przyjechał do Ukrainy w 2014 roku. W Mariupolu nawiązał relacje z tamtejszą Polonią, którą postanowił wesprzeć w obliczu rosyjskiej agresji. Przypadkiem trafił do środowiska skupionego wokół batalionu „Azow”. Szybko zorientował się, że w wyposażeniu medycznym mają ogromne braki, więc podczas kolejnej wyprawy, w 2015 roku, wraz z ekipą ratowników przeprowadził pierwsze szkolenia z ratownictwa pola walki. Swoje doświadczenie szybko zaczął wykorzystywać na Donbasie, już w strefie walk.

– Od tamtej pory jestem zaangażowany w działalność tutaj – mówi. – Od początku inwazji nie było takiego momentu, żeby moi medycy bojowi z fundacji „W międzyczasie” nie byli tu na rotacji, by wspomagać ukraińskie wojsko w ratowaniu rannych.

Damian Duda

Tu, w lesie, sytuacja jest na tyle skomplikowana, że po rannych na pierwszą linię frontu mogą wyjechać jedynie ciężkie wozy opancerzone – medyków tam nie wpuszczają. To taka niepisana zasada. Jeśli medyk miałby zginąć podczas akcji, to lepiej, by na nią nie jechał. On jeden może uratować setki żyć, ale jeśli polegnie, ratując jedno, nikomu już nie pomoże. Taka przykra wojenna kalkulacja. Medycy czekają na rannych tuż za linią frontu, w prowizorycznym punkcie medycznym, skąd pod ostrzałem zabierają ich w bezpieczniejsze miejsce. Dlatego w każdej grupie na nullu powinien być żołnierz pełniący funkcję medyka bojowego, który zna podstawy medycyny pola walki i będzie w stanie zabezpieczyć swoją grupę. Nie zawsze jednak wszystko układa się tak, jak należy. 

Tego dnia na „bagnach”, jednym z najtrudniejszych do ewakuacji odcinków frontu, brakuje medyków do zabezpieczenia szturmu. W takich miejscach największe doświadczenie ma Damian, więc zgłasza się bez wahania. Zaczynamy przygotowywać prowiant – produkty muszą być lekkie i nie zajmować wiele miejsca. Batoniki energetyczne, puszka energetyka, elektrolity w proszku do wymieszania z wodą… Wszystko musi zmieścić się w małej saszetce przypiętej do pasa. A wyjazd na „bagna” już za godzinę.

Potężną terenówką podjeżdżamy na skraj zielonego lasu – później po tej zieleni nie będzie już śladu, są jedynie sterczące z ziemi kikuty, krajobraz księżycowy. Stąd trzeba przejść piechotą około pięciuset metrów, wzdłuż linii okopów. W normalnych warunkach taki dystans przechodzi się w jakieś sześć minut. Jednak tu co chwila słychać świst, więc trzeba wskakiwać do schronu i siedzieć tam dopóki pocisk nie eksploduje, szarpiąc rozżarzonymi odłamkami sterczące kikuty drzew.

Nad głową Damiana latają dziesiątki dronów FPV – nie wiadomo, które ukraińskie, a które rosyjskie. Nikt nie próbuje ich zestrzelić, by nie zdradzić swojej pozycji. Masz się wrażenie, jakby tu żołnierzom było już wszystko jedno

Powietrze robi się coraz bardziej wilgotne, mundury przemakają od potu. Według koordynatów za chwilę powinni znaleźć się na pozycji bojowej i ukryć się w okopie…

Albo czymś, co powinno być okopem. Zobaczywszy to miejsce Damian zaczyna rozumieć, czemu Ukraińcy nazwali je „bagnami”. Piekielnie ciężko wykopać schronienie, gdy pod łopatą natychmiast pojawia się woda. Dlatego płytką i mokrą dziurę w ziemi obłożono dookoła workami z piaskiem, co daje iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa. Pierwsza linia frontu przechodzi przez bagna, nad którymi unosi się przeraźliwy fetor: tu wszędzie walają się zwłoki, śmieci, gdzieniegdzie wykopano prowizoryczne latryny. W tej temperaturze to nie do zniesienia, jakby smród przylepiał ci się do skóry. 

Damian wraz z grupą siadają na ziemi, opierają się o worki z piaskiem. Przez radio słychać urwane komunikaty od tych, którzy właśnie docierają na kraniec ukraińskich pozycji. Za chwilę spróbują pójść dalej, by przejąć miejsca, gdzie w błocie siedzą Rosjanie. Jeśli któryś zostanie ranny, Damian i Oko usłyszą w radio słowo: „trzysta”. Wtedy pobiegną z plecakiem medycznym prosto pod ostrzał, by zatamować krwotok i wynieść żołnierza z powrotem tam, gdzie las jeszcze przypomina las.

Punkt drugi: ewakuacja

Siewiersk, sierpień 2024

Żar leje się z nieba, dochodzi południe. Siedzimy na ganku starej chaty, w której znajduje się punkt stabilizacyjny. Marta z Juanem oglądają w telefonie rozmowę z rannym żołnierzem, który przesiedział z urwaną ręką w piwnicy kilka dni, zanim udało mu się z niej wydostać. Obok leżał jego martwy towarzysz broni. Kiedy zaczął się ostrzał, był pewien, że nie wyjdzie z tego żywy. Gdy w końcu się wydostał i o własnych siłach dotarł do punktu ewakuacji, od wysokiej temperatury i wilgoci ręka już gniła. Medycy na „stabiku” nie mogli uwierzyć, jakim cudem przeżył.

W punkcie stabilizacji

„Stabiki” to miejsca położone maksymalnie blisko walk, do których przywożeni są ranni żołnierze z pierwszej linii frontu. Tu udziela się im pomocy, a jeśli wojownik jest w tak ciężkim stanie, że transport do bezpiecznej strefy zagrażałby jego życiu, medycy przeprowadzają zabiegi stabilizujące. Jesteśmy blisko stanowiska artylerii, jakieś sześć kilometrów od rosyjskich pozycji. Co jakiś czas z powodu huku eksplozji mimowilnie podskakuję. Nagle radio, które leży na plastikowym stole, zaczyna szumieć. Po chwili komunikat:

– Mamy trzysta, mamy trzysta! – słychać czyjś roztrzęsiony głos.

– Ilu?! – pyta nasz medyk, który właśnie postawił przede mną kubek gorącej herbaty. Bo praca medyka polega na czekaniu. Czasem zanim przyjedzie ranny, wypijesz trzy herbaty. A czasem ledwie co postawisz kubek na stole, a już musisz jechać.

– Jednego! Nie, dwóch!

Radio szumi jeszcze przez chwilę, a potem zapada grobowa cisza. Wiemy, że ranni idą na piechotę, bo to miejsce jest na tyle niebezpieczne, że nikt nie może po nich przyjechać. Idą do punktu ewakuacji w budynku, w którym jeszcze kilka dni temu byli Rosjanie. Brak komunikacji sprawia, że ogarnia nas poczucie bezradności. Mija druga godzina, odkąd czekamy. Nie możemy po nich pojechać, bo przecież nie wiemy, gdzie są. Możemy tylko czekać. Nagle niebo przeszywa charakterystyczny dźwięk.

– Do piwnicy! Samolot! – krzyczy jeden z medyków.

Niemal na oślep puszczam się biegiem przez podwórko i wpadam w otwór w ziemi. Zbiegając po schodach w dół, słyszę potężny huk. Bomba rozrywa się kilkadziesiąt metrów od nas. Potem zapada cisza – i znowu szumi radio: – Mamy ich. Trzy razy trzysta! 

Mamy piętnaście minut, by przyjąć rannych. Marta otwiera plecak medyczny, rozkładamy nosze. Nie wiemy, w jakim są stanie. Nasłuchujemy dźwięku samochodu, który za chwilę ma pojawić się na polnej drodze. Zostaję pouczona, by trzymać się blisko ścian budynku i za dużo się nie kręcić, bo możemy być pod obserwacją drona.

W końcu do moich uszu dociera dźwięk silnika. Słyszę, jak ciężko podjeżdża pod górę, starając się jechać z maksymalną prędkością, jakby liczyły się sekundy. W końcu przed bramą hamuje zielony pick-up. Z przodu wyskakuje dwóch wojskowych:

– Ledwie uciekliśmy przed dronem.

Otwierają klapę z tyłu, na pace leży trzech mężczyzn. Przez wyboje na drodze leżą pokrzywieni, ich nogi się splątały, ale na twarzach rysuje się ulga: wyjechali z piekła.

Medycy kolejno ściągają ich z samochodu i szybko przenoszą pod ściany, pod osłonę drzew. Rozcinają nożycami mundury, zdejmują buty, zakładają opatrunki i bandaże. Sprawdzają newralgiczne punkty, jak pośladki, spody stóp czy pachy. Nie ma żadnego innego krwawienia ponad te rany, które były widoczne i które są już zabezpieczone. Wygląda na to, że żaden z nich nie wymaga w tej chwili jakiejś skomplikowanej pomocy. Są stabilni. Teraz trzeba ich jak najszybciej stąd zabrać i przekazać do szpitala oddalonego o jakąś godzinę drogi. Droga wiedzie przez pola i dziurawym asfaltem, a medycy muszą zrobić wszystko, by w ciągu tej godziny stan pacjentów się nie pogorszył. W trakcie jazdy ich możliwości są znacznie ograniczone, na dodatek z góry mogą ich obserwować wrogie drony. Jeśli ten, który śledził samochód z ich pacjentami, doleciał tak daleko, to musi gdzieś czyhać. Baterie nie wystarczają mu na długo, a przecież przyleciał na misję bez powrotu…

Samochody medyków już od dawna nie są oznaczane. Bo oznaczone krzyżem stają się celem Rosjan

Punkt trzeci: szpital przyfrontowy

Przyfrontowe miasto

Pędzimy przez miasto, ludzie spacerują ulicami z siatkami pełnymi zakupów. Idą przed siebie zupełnie nieświadomi, że w niektórych z przemykających obok nich wojskowych samochodów właśnie toczy się walka o czyjeś życie. Karetki jadące z frontu nie różnią się niczym od innych wojskowych samochodów, a tych w każdym przyfrontowym mieście – czy to w Słowiańsku, czy w Kramatorsku, Zaporożu bądź w Sumach – jest pełno. Już od dawna nie są oznaczane, bo oznaczone krzyżem samochody medyków stają się celem Rosjan. Są jak tarcze strzelnicze, bo zabrane życie medyka jest jak trofeum. Im więcej zabitych medyków, tym mniej uratowanych żyć na linii frontu. Obie strony doskonale o tym wiedzą.

Ukraińcy opracowali system ewakuacji medycznej, jakiego nie ma nigdzie na świecie. Dzięki dewizie: „Nigdy nie zostawiamy swoich” byli w stanie stworzyć prawdziwy łańcuch życia, w którym transport rannych odbywa się między określonymi punktami

To oczywiste, że ewakuacja rannych to na tyle trudne zadanie, że bardzo często nie idzie zgodnie z planem. Jednak Ukraińcy starają się, by odbywała się w określonym czasie. Znajomy medyk bojowy, który do wybuchu pełnowymiarowej wojny był traumatologiem, stwierdził, że ogromna liczba żołnierzy nauczyła się udzielania samopomocy tak dobrze, że kiedy on przejmuje ich w puncie ewakuacji, nie myśli o ratowaniu życia. Myśli np. o tym, jak uratować pełną sprawność krwawiącej nogi. 

Przyfrontowy szpital jest doskonale zamaskowany. Na zewnątrz nie ma śladu po medycznych sprzętach, na podjeździe nie stoją żadne karetki. Dopiero kiedy podjeżdżamy pod drzwi, ze środka wybiegają lekarze. Pomagają przenieść rannych do środka, proszą o podpisanie foliowych worków z ich osobistymi rzeczami. 

I na tym historia się kończy. Jeśli ranni nie są znajomymi, medycy zwykle nie wiedzą, jakie są ich dalsze losy. Czy przeżyli? W jakim są stanie? Na ostatnim etapie łańcucha życia zostaje już tylko pacjent, doświadczona kadra lekarska w jednym z przyfrontowych szpitali i rodzina rannego żołnierza.

Zdjęcia: Aldona Hartwińska, Sestry

20
хв

Życie i śmierć na nullu

Aldona Hartwińska

Andrij: – Tam, gdzie płoną drzewa, był mój dom

Widok ze szczytu Kredowej Skały w Biłohoriwce rozciąga się na dziesiątki kilometrów. Andrij przychodzi tu często. Z kieszeni munduru wyciąga paczkę papierosów, a potem w milczeniu wypala kilka z rzędu. Patrzy daleko za horyzont, na którym majaczą wąskie słupy czarnego dymu.

– Gdzieś tam, za tymi drzewami, był mój dom – zaciąga się głęboko i ciska niedopałek na ziemię. – Stąd wydaje się, że to niemal na wyciągnięcie ręki.

Widok na Kramatorsk. Zdjęcie: Mykoła Biłyk

Andrij przyszedł na świat w Bachmucie – wtedy kolorowym, pełnym energii, kwiatów, z tętniącymi życiem restauracjami. Wspomina, jak przed inwazją, w Dzień Wyszywanki, na placu przed Miejskim Domem Ludowym szły pochody roześmianych ludzi. I jak w święto Unii Europejskiej zgromadziło się tu wielu młodych, którzy malowali na chodnikach unijną flagę. Tu w ogóle było wielu młodych. Do Bachmutu na dyskoteki przyjeżdżali mieszkańcy Kramatorska, a na grilla, na Dniprowską Plażę w Czasiw Jarze, wpadali znajomi z Doniecka.

– Smażyliśmy mięso i ryby na grillu, nalewając sobie wino „Artemiwskie”.

To wino było dumą mieszkańców Bachmutu. Ma długą historię, która sięga 1899 roku. Wtedy to niemiecki inżynier Edmund Farke założył w Bachmucie fabrykę alabastru. Błyskawiczny sukces i ogromne wydobycie gipsu do jego produkcji sprawiło, że powstało całe podziemne miasto z unikalnym mikroklimatem. Podziemne labirynty idealnie nadawały się do produkcji wina musującego. W latach pięćdziesiątych gipsowe tunele przerobiono na zakład, w którym w 1954 roku wyprodukowano pierwsze butelki trunku. Ten „Radziecki szampan” – bo tak je nazywano – był wtedy towarem deficytowym, sprzedawano główne członkom komunistycznej partii.

Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości na bazie radzieckiego zakładu produkcyjnego stworzono dwie nowoczesne marki win, „Artemiwskie” i „Krym”, które szybko zdobyły uznanie nie tylko w kraju, ale też na świecie. Wina mogły leżakować w podziemnych galeriach trzy lata, zgodnie z klasyczną metodą wytwarzania szampana. Przez ten czas butelki obracano ręcznie, jak w Szampanii, by kontrolować powstający wewnątrz osad. To było wielkie osiągnięcie. Jedyne wino w Ukrainie produkowane dokładnie tak, jak wytwarza się francuski szampan.

Ten rozwój i pasmo sukcesów brutalnie zakończyła wojna. Podczas bitwy o Bachmut na teren winiarni wdarli się żołnierze Grupy Wagnera, grabiąc wszystko, co wpadło im ręce.

Ich dowódca Jewgienij Prigożyn ponoć powiedział, że to będą prezenty na 8 Marca dla kobiet z obwodu ługańskiego, tymczasowo okupowanego przez Rosjan

10 marca 2023 r. w sieci pojawiło się wideo nakręcone przez rosyjskiego żołnierza, na którym widać to, co zostało z winiarni: ruiny, żadnych śladów po tworzonej z pasją historii tego miejsca.

– Oni nie znają żadnej świętości – mówi Andrij. – Kradną, gwałcą, bombardują cerkwie. Ich celem jest zniszczyć naszą kulturę, wygumkować historię, zniszczyć nasz ukraiński naród.

Wino „Artemiwskie Niezłomny Bachmut” ze sloganem „Ucalone z Bachmutu, dojrzewające słodkie”. Zdjęcie: Irik Bik/Shutterstock

Kiedy zaczęła się pełnowymiarowa wojna, Andrij na ochotnika zaciągnął się do wojska. Wcześniej nie miał nic wspólnego z armią, studiował i dorabiał w sklepie spożywczym. Po szybkim szkoleniu z marszu trafił do 5. brygady szturmowej, która walczyła m.in. o jego rodzinne miasto. Ramię w ramię z żołnierzami innych jednostek brał też udział w wyzwoleniu wsi Kliszczijiwka, położonej niecałe dziesięć kilometrów od jego domu.

– To było surrealistyczne obserwować, jak z dnia na dzień miejsca, które dobrze znam, zmieniają się w gruzy – Andrij odpala kolejnego papierosa. – Albo zamiast spacerować ulubionymi alejkami, chować się jak szczur po piwnicach, bo za każdym razem, kiedy wychylam głowę spod ziemi, ktoś chce mnie zabić.

– Wiesz, że oni chcą ogłosić koniec wojny wtedy, kiedy Ukraina odda okupowane terytoria? A nawet więcej: chcą całe obwody – mówię.

– I co ja mam ci powiedzieć? To będzie oznaczało, że te trzy lata były na marne. Wiesz, ilu moich zginęło? I to właśnie tam? – drżącą ręką pokazuje linię wzdłuż horyzontu

– Zobacz. Tam, gdzie płoną te drzewa, był mój dom rodzinny. Jak mógłbym z tego zrezygnować? Co ja mam powiedzieć? „Spoko, mogę żyć sobie gdzieś indziej?”. Przecież ja tam zostawiłem wszystko, co miałem. Stamtąd są moje wszystkie wspomnienia. Moje mieszkanie. Samochodu już dawno nie ma, tam pochowałem matkę. Mam tak po prostu to oddać?

– Nie oddasz?

– Nigdy! Choćby ziemia, na której się narodziłem, miała wchłonąć moją krew.

Dima: – Chcę położyć kwiaty na grobie mamy

Często powtarza, że jego dzieciństwo pachniało bzem i stęchłą piwnicą. Piwnica była wtedy, kiedy chował się przed pijanym ojcem, który wracał ze wsi i szukał awantury. Jeśli nie zdążył pokłócić się z koleżkami pod sklepem, złość na świat i swoje nieudane życie rozładował w domu. Matki nigdy nie bił, gdzieś w podświadomości pewnie się jej bał. Wiedział, że bez niej stoczy się na dno, chociaż dla Dimy na tym dnie był zawsze. Kiedy zakwitały bzy, a ich zapach wypełniał powietrze, Dima wiedział, że zbliża się wyjazd. Co roku, by mógł odpocząć od oparów alkoholu w domu, mama wywoziła go na całe wakacje do rodziny mieszkającej dwadzieścia kilometrów dalej, w sąsiedniej wsi, po drugiej stronie granicy.

– Z dzieciństwa nie pamiętam rozgraniczenia na: „my – oni”. Fizycznie istniała granica ukraińsko-rosyjska, ale to było jakieś niezrozumiałe miejsce. Stawiali stempel w paszporcie i wpuszczali nas do świata, który dla mnie, dla dziecka, niczym nie różnił się od tego, co miałem na swoim podwórku.

W strefie przygranicznej. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Matka Dimy przyszła na świat w jednej z rosyjskich wsi blisko granicy z obwodem sumskim. Ojca poznała w Sumach, dokąd przyjechała na kursy. Postanowiła zostać w Ukrainie. Wzięli ślub, zamieszkali w małym domku pod miastem. Tu przyszła na świat ich pierwsza córka, tu później urodził się Dima. W domu rozmawiało się po rosyjsku, oglądało rosyjskie bajki, a w szkole dzieci nie tylko po rosyjsku ze sobą gadały, ale też chodziły na rosyjskie lekcje. Do Rosji jeździło się na wakacje, na studia, do pracy.

– Wszystko, co było z Rosji, zdawało się lepsze, bardziej na czasie, nowocześniejsze.

Nie wiem, czy ktokolwiek kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że nasz sąsiad, z którym mamy tak wspaniałe relacje, może nas kiedyś zaatakować i mordować

Niedawno byłem w domu na przepustce i znalazłem w szafce kubek z napisem „Krasnogorsk”. Musieliśmy go kiedyś przywieźć z wakacji. Wywaliłem go do kosza na śmieci.

Dwa lata przed inwazją, w maju, matka Dimy zmarła. Została pochowana na cmentarzu we wsi, z której pochodziła. Spoczęła w rodzinnej mogile, ze swoimi rodzicami i starszą siostrą. Na pogrzebie Dima złożył na jej grobie bukiet lilaków, bo właśnie wtedy zaczęły kwitnąć. Przyjeżdżał często, by z nią porozmawiać i po prostu przy niej posiedzieć; był z matką bardzo mocno związany. Cmentarz leżał bardzo blisko granicy, więc taka wyprawa trwała krótko. Wszystko zmieniła pandemia, która zamknęła granice. A zaraz po pandemii wybuchła wielka wojna.

– Po raz ostatni u mamy byłem cztery lata temu. Gdybym wtedy wiedział, co będzie później, to pewnie posiedziałbym z nią dłużej. Chciałbym położyć kwiaty na jej grobie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to zrobić. Rozmawiałem z tymi, którzy tam służą. Mówili, że wszystko jest zbombardowane. Może cmentarz w ogóle się nie zachował? Ale nawet jeśli przetrwał, to przecież jestem żołnierzem. Jeśli nie zginę na wojnie, pewnie do dnia mojej śmieci będę na ich czarnej liście, więc nie będę mógł przekroczyć granicy. A nawet jeśli ją przekroczę, to pewnie nie wrócę, tylko „zniknę” bez wieści.

Taras: – Jeśli ich zostawimy, przestaniemy być ludźmi

W powietrzu unosi się zapach świeżej krwi, a dym wyciska łzy z oczu. Bolą, jakby je przypalano maleńkimi węgielkami. W uszach słychać pisk i niezrozumiałe krzyki. Czarne powietrze rozszarpuje nozdrza od środka i ściska za gardło, niczym niewidzialna ręka zabójcy. Wokół wszystko płonie po potężnym ostrzale. Na pozycje bojowe spadło chyba wszystko, co stworzyła radziecka technologia wojskowa. Jest środek lata, suche pola i lasy natychmiast zajmują się ogniem, który trudno stłumić. W tym pyle nic nie widać, a przez pisk w uszach ledwo przedziera się rozkaz dowódcy: „Wycofać się!”.

– Walili do nas ze wszystkiego i z każdej strony. Miałem wrażenie, że to film wojenny z efektami specjalnymi

Taras bardzo niechętnie wraca wspomnieniami do walk, które nazwano hucznie „kontrofensywą zaporoską”. Szturm na Staromajorśkie pozostawił nie tylko potężny ślad w jego psychice, ale kosztował też dziesiątki rannych i poległych przyjaciół. Niektórych do tej pory nie udało się sprowadzić do domu.

– Pamiętam, że upał był straszny. Kiedy wycofywaliśmy się z pozycji, widziałem mnóstwo ciał porozrywanych na kawałki. Potykałem się o hełmy, broń. Wszędzie walały się szczątki, słyszałem krzyki. Nie mieliśmy jak zabrać ze sobą rannych. A ja wiedziałem, że jeśli nie zabierzemy ich teraz, to nie przeżyją. Potem czekaliśmy trzy doby, by zabrać ich ciała. Nie mogliśmy wrócić, bo strzelali do nas, jak do kaczek.

Zaporoże, 2023. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Według dowództwa powrót po ciała poległych byłby misją samobójczą, więc przez dwa dni nie wyrażało na to zgody. Taras rozważał nawet niesubordynację i samowolne opuszczenie jednostki, byle tylko odnaleźć w podziurawionej pociskami ziemi swoich braci. Obserwowali pole bitwy z drona, nie mogli doliczyć się wszystkich ciał. Myśl o tym, że zostawił tam pobratymców, nie dawała Tarasowi spokoju. Kiedy ostrzał artyleryjski w końcu ustał i wrócili po poległych, ciężko było rozpoznać, co jest szczątkami, a co fragmentami pozycji, odłamkami, śmieciami.

– Nigdy nie zapomnę tego zapachu, oni tam trzy dni leżeli w upale… Mogliśmy zabrać tylko to, co rozpoznaliśmy. Rozumiesz, coś co przypominało ciało. A ilu tam chłopaków zostało, tego nawet nie można policzyć. Państwo mówi, że „zaginęli bez wieści”, a my wiemy, że nie żyją. Sam na własne oczy widziałem, jak Saszkę szrapnel przeciął na pół. Ale skoro nie ma jego ciała, to może jednak  żyje? Rodziny nie mogą godnie pochować swoich bliskich, nie mogą się pożegnać. I nie dostają żadnego wsparcia od państwa. Jeśli oddamy Rosji tereny okupowane, to ci chłopcy nigdy nie wrócą do domu, rozumiesz? Dlatego nie możemy tych ziem oddać – właśnie przez nich i dla nich. Musimy ich odnaleźć, każdego żołnierza, żeby mamy, żony i córki mogły pochować ich na cmentarzu. Przecież nie możemy tych ciał porzucić i udawać, że ci ludzie zniknęli bez wieści, skoro dobrze wiemy, że ich szczątki spoczywają w tych polach. Jeśli ich zostawimy, to możemy przestać nazywać się ludźmi.

20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Pożegnanie z berehynią

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress