Exclusive
20
min

Primabalerina Anastazja Szewczenko: W moim teatrze czuję się bezpiecznie, czuję się chroniona

Dziękuję, że pani do mnie zadzwoniła, bo cały ranek siedziałam w łazience, chowając się przed rakietami, i zupełnie upadłam na duchu – wyznaje Anastazja Szewczenko, primabalerina baletu ukraińskiego, w wywiadzie dla Sestr

Oksana Gonczaruk

Anastazja Szewczenko

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Rozmawiałyśmy w ten czarny poniedziałek, kiedy rosyjskie rakiety uderzyły w szpital Ochmatdit i wiele innych miejsc w kraju. – Strach, gniew, rozpacz.... A kiedy dowiedziałam się, co się stało, to był taki ból… – mówi Nastia.

I w tym momencie wyobrażasz sobie jej piękne ręce, którymi z takim wdziękiem macha na scenie, kreśląc obrazy. I myślisz, że ta baletnica, jak dzieło sztuki, powinna być chroniona w bezpiecznym miejscu, bo jest skarbem narodowym. A zamiast tego ukrywa się w łazience swojego domu.

Miałam plany, ale nadleciały rakiety

Oksana Gonczaruk: Myślała Pani o opuszczeniu Ukrainy?

Anastazja Szewczenko: Od dawna nie mieliśmy takiego ostrzału. Trochę się ostatnio uspokoiło, ale dziś znowu drżę. Miałam plany na dziś, ale nadleciały rakiety i życie we mnie zamarło. Jednak nie żałuję, że wróciłam, bo Kijów jest moim domem. Byłam świadoma, że możemy zostać zbombardowani, ale dokonałam wyboru na własne ryzyko.

Na początku wojny wyjechała Pani z kraju. Myślała Pani, że na zawsze?

Wtedy w Kijowie, pod ostrzałem, wariowałam od nieznanego. W strachu spakowałam walizkę i postanowiłam wyjechać. Podróż do Warszawy zajęła mi 35 godzin. W moim życiu było wiele różnych dróg, ale ta była pełna strachu i bólu. Nigdy jej nie zapomnę. Wokół mnie było tylu ludzi i każdy rozpaczał: co dalej?

Nie szukałam pracy w Europie, bo wiedziałam, że wrócę. Starałam się myśleć o wyjeździe z Kijowa jak o przymusowych wakacjach.

 Nie było jednak jasne, czy kijowskie teatry w ogóle się otworzą. Zamarłam w oczekiwaniu.

I wtedy zadzwonili do mnie z Opery Narodowej Ukrainy i powiedzieli, że teatr zostanie ponownie otwarty w maju. Poleciałam do domu, jak na skrzydłach. Trudno sobie wyobrazić, że mogłabym tańczyć gdziekolwiek indziej niż w moim macierzystym teatrze. Czuję się tu bezpiecznie, czuję się chroniona.

Strach przed wojną czy ból po stracie można wyrazić językiem ciała. Ale przed Ołeksijem Ratmańskim żaden choreograf nie podjął kwestii wojny w Ukrainie jako tematu baletu. Stworzył „Elegię na czas wojny”, która była premierą tego sezonu teatralnego w Teatrze Narodowym.  Pani tańczy w tym balecie.

Balet składa się z czterech części. Dwie są osadzone w ukraińskiej muzyce ludowej z lat 30., a ich zadaniem jest pokazanie spokojnego życia Ukraińców, ich charakteru i humoru. Pozostałe dwie części są osadzone w muzyce Walentina Silwestrowa i wyrażają nasz ból po wojnie i naszą wiarę w przyszłość. Kiedy ćwiczyliśmy te części, Ratmański poprosił każdego z artystów, aby włożył w taniec emocje, których doświadcza podczas wojny. Powiedział, że publiczność, która przechodzi przez to samo, też to poczuje.

Czy Ratmański stworzył ten balet specjalnie dla ośmiorga ukraińskich solistów?

Nie do końca. Na początku wojny przygotował choreografię dla zespołu z amerykańskiego teatru Pacific Northwest Ballet.

Podobno podczas premiery w Seattle, gdy Ratmański rozwinął na scenie ukraińską flagę, publiczność zgotowała mu owację na stojąco ze łzami w oczach.

Ołeksij bardzo chciał się wypowiedzieć na temat tej wojny, więc nawet w scenografii wykorzystał prace ukraińskich artystów, Marii Prymaczenko i Matwieja Weisberga. Później zdecydował się zrealizować tę produkcję dla Opery Narodowej Ukrainy. Ośmioro czołowych solistów teatru, w tym ja, przyjechało do Amsterdamu i nauczyło się choreografii w ciągu sześciu dni. Szczegóły zostały dopracowane w Kijowie.

Teraz Ołeksij prowadzi z nami próby przez Skype'a, by przybliżyć spektakl do tego, co ma na myśli. Pracujemy w trudnych warunkach, ale wciąż znajdujemy okazje do stworzenia czegoś nowego. Czegoś, co czujemy zarówno my, jak publiczność.

Jak Ratmański postrzega wojnę?

Wspiera Ukrainę, bo tu zaczęło się jego życie, kariera tancerza ichoreografa. Podarowanie baletu Operze Narodowej jest gestem wsparcia dlaukraińskiej choreografii i naszej tożsamości. Muzyka „Elegii na czas wojny” jest bardzo ukraińska, a jego choreografia to wspaniała współczesna klasyka.

Tu dzieciństwo kończy się wcześnie

W jakim stopniu wojna wpływa na ukraiński balet? Pani koledzy mówili, że tracimy kolejne pokolenia tancerzy baletowych: dzieci opuszczają kraj, Czajkowski został odwołany... Czy szkoła baletu klasycznego naprawdę jest w niebezpieczeństwie?

Oprócz Czajkowskiego istnieją inne klasyczne produkcje, które można wykorzystać do nauczania dzieci tańca. Ta sytuacja daje nam impuls do rozwoju :musimy wystawiać nowe spektakle ze współczesnymi choreografami. Przed wojną mieliśmy bardzo mało okazji do pracy z takimi sławami baletu jak John Neumeierczy Hans van Manen. Teraz w repertuarze Opery Narodowej Ukrainy znajdują się ich produkcje.

Twórczy świat stara się pomóc naszemu baletowi, a fakt, że większość solistów pozostało w Kijowie, stanowi dobry przykład dla dzieci studiujących w kijowskich szkołach tańca. Jesteśmy dla nich żywym przykładem, że balet w Ukrainie nie umiera.

Czy dzieci uczęszczają teraz do szkół tańca?

Niedawno prowadziłam kurs mistrzowski w szkole baletowej i zauważyłam, że są tam utalentowane dzieci. Trwa nabór, powstają nowe produkcje dla dzieci –wystawili na przykład „Coppelię”.

Oczywiście każda młoda baletnica marzyła o roli w „Jeziorze łabędzim”, ale to nie my zaczęliśmy tę wojnę. Odrzucenie dzieł Czajkowskiego jest działaniem wymuszonym, ale koniecznym. My, ludzie kreatywni, nie możemy trzymać się z dala od procesów zachodzących w naszym kraju. Ta sytuacja otwiera przed nami nową drogę i nie sądzę, żeby odtąd miało być gorzej. Teraz wszyscy – tancerze, nauczyciele i dzieci – pracują na przyszłość naszego baletu.

Mówi się, że balet oznacza ból. Jak dziecko jest w stanie zaakceptować ten ból i uznać, że to jego droga?

Są dzieci, które akceptują warunki gry, i są takie, które się załamują. Ale każda mała baletnica przeszła przez ból i łzy. Znam ludzi, którzy chcieliby zapomnieć o czasie spędzonym w balecie.

Kiedy dostajesz się do szkoły baletowej, surowa dyscyplina i ciągła praca nad sobą prowadzą do tego, że dzieciństwo kończy się bardzo wcześnie. Dziecko musi naprawdę lubić tańczyć, taniec musi sprawiać mu radość. A kiedy zdaje sobie sprawę ze swojego poświęcenia w imię tańca i zaczyna dostrzegać swoje perspektywy, wszystko układa się na swoim miejscu. Tak, musisz pracować, by coś osiągnąć.

Każda ścieżka jest inna. Ktoś może „wystrzelić” od razu, ktoś później. Wiele zależy od nauczyciela. No i przeznaczenie w balecie – jest zdecydowanie ważne. Jakiś incydent lub spotkanie na drodze twórczej może nagle dać dziecku coś ważnego i wyjątkowego.

Kiedy zdała sobie Pani sprawę, że dzieciństwo się skończyło?

Kiedy zamiast chodzić na spacery, zaczęłam ciężko pracować fizycznie. Kiedy jesteś mała, nie rozumiesz zasad gry. Ale potem przyzwyczajasz się do niej, a nawet zaczynasz ją lubić.

W balecie nie można być pustym

Jak długo trwają Pani codzienne próby?

Czasami dwie godziny, czasami pięć.

A jeśli opuści Pani dwa dni?

Jest w porządku, lecz jeśli opuścisz 4-5 dni, możesz już poczuć, że twoje ciało nie jest w formie. I potrzebujesz tyle dni na regenerację, ile opuściłaś.

Jak ważna jest głowa, umysł dla baletnicy?

Głowa jest bardzo ważna (śmiech).

W balecie ważne jest, by nie być pustym. Artysta musi być wystarczająco pełny i inteligentny, by mógł utrzymać uwagę publiczności przez dwie godziny.

Chociaż publiczność, podobnie jak artyści, jest zróżnicowana – niektórzy lubią tych, którzy są mniej pochłonięci tym, co tańczą.

Jest Pani nazywana „intelektualną baletnicą”. Jak się Pani z tym czuje?

Tak na mnie mówią. Staram się nadać znaczenie każdemu z moich ruchów.

W Europie tancerze ciężko pracują, aby każdy ruch miał znaczenie. Na przykład Ratmański nie pomija żadnego ruchu. Oznacza to, że każdy szczegół jest ważny.

To znaczy, że każdy balet z Panią powinniśmy oglądać wielokrotnie, tak jak robią to Japończycy.

Myślę, że wielokrotne oglądanie baletu jest bardzo interesujące. Na początku czegoś nie rozumiesz, ale masz ogólne wrażenie. Drugi spektakl ujawni nowe szczegóły i znaczenia.

Nawiasem mówiąc, Japończycy wielokrotnie chodzą na balety wystawiane przez Operę Narodową. Znam fanów baletu, którzy jeżdżą za naszym zespołem po całej Japonii. Na każdy występ w nowym mieście kupują bilety w pierwszym rzędzie. Znają już spektakle na pamięć i śledzą balet jak krytycy. A potem piszą krytyczne analizy spektakli na swoich kontach społecznościowych.

Powiedziała Pani, że życie każdej baletnicy zależy od przypadku. Pani miała szczęście w karierze, bo w młodości poznała Aniko [Aniko Rekhviashvili, choreografka Opery Narodowej Ukrainy w latach 2013-2019 – red.], która ułożyła dla Pani choreografię całych baletów.

Czuła mnie i, jak rozumiem, wierzyła, że poprzez moje ciało i wewnętrzny świat będę w stanie przemówić do publiczności jej językiem.

Za sprawą Aniko zatańczyła Pani główne role w baletach „Dafnis i Chloe” Ravela, „Juliusz Cezar” Respighiego, „Dama kameliowa” i „Królowa Śniegu” (do muzyki kilku kompozytorów). Potem Aniko odeszła. Co z jej spuścizny można dziś zobaczyć w teatrze?

Przykro mi, że obecnie w repertuarze teatru poza „Królową Śniegu” nie ma innych baletów. Chociaż w „Damie kameliowej”, w której tańczyłam od 20. roku życia, do muzyki rosyjskiego kompozytora (mam na myśli Strawińskiego) jest tylko jeden numer. Te występy były bardzo dobre. Cieszę się, że dla Aniki byłam muzą.

Nie mogę nie zapytać o rywalizację w teatrze. Jak przyjęły Panią inneprimabeleriny?

Rywalizacja jest zawsze, bez niej nie da się żyć. Tak, nie było mi łatwo. Ale Anika stanęła w mojej obronie. Jestem pewna, że wiele artystek ubiegało się o główną rolę w „Damie kameliowej”, ale ona chciała, żebym to ja była pierwszą wykonawczynią. Jestem jej wdzięczna za tę szansę.

Teraz ma Pani już doświadczenie i „grubą skórę”?

Każda sytuacja cię hartuje, ale zawsze musisz pozostać człowiekiem. Niestety, wielu ludziom nie zawsze się to udaje.
W balecie klasycznym pointy zużywają się w jednym akcie

Ile par pointów [trzewików baletowych – red.] zmienia Pani w ciągu miesiąca?

Teraz pracuję w amerykańskich pointach. Są bardziej wytrzymałe – sama miseczka jest wykonana z tworzywa sztucznego. W innych modelach miseczka jest z papier-mâché lub gipsu. Czasami podczas jednego występu potrzebujesz nowych pointów do każdego aktu. Wszystko zależy od choreografii. W klasycznych przedstawieniach, gdzie baletnica dużo stoi na pointach, zużywają się szybciej.

Mam nadzieję, że teatr kupuje je dla Pani.

Oczywiście. Wysokiej jakości pointy kosztują około 120 euro za parę. Zwykłe to 60-70 euro, ale szybciej się niszczą. Baleriny są więc drogie dla teatru. Ale kiedy studiowałam, pointy też nie były tanie.

Zeszłej zimy pojechała Pani na tournée do Japonii z „Królową Śniegu”, która do pewnego stopnia zastąpiła w repertuarze teatru „Dziadka do orzechów”. Jak publiczność to przyjęła? 

Podjęliśmy ryzyko, ponieważ nie wiedzieliśmy, jak widzowie odbiorą „Królową Śniegu”. Ale Japończykom balet bardzo się spodobał – choć z drugiej strony jak mogłoby być inaczej, skoro jest tak bajeczny, ma ciekawą opowieść, wyraziste postacie i magię Nowego Roku? Ma też wszystkie elementy klasycznego baletu: wariacje, pas de deux czy duże partie z udziałem wielu tancerzy.

Czy gdy w styczniu 2024 roku, gdy była Pani na tournée po Japonii, widziała tam Pani jakieś plakaty rosyjskiego baletu?

Nie.

Japończycy współpracują teraz tylko z teatrami amerykańskimi i europejskimi. Pod tym względem są pryncypialni.

Gdzie Balet Opery Narodowej Ukrainy odbędzie tournée w nowym sezonie?

Planujemy wyjazdy do Ameryki, Japonii i Francji. Tym razem zabieramy "Giselle” i koncert galowy, podczas którego zaprezentujemy fragmenty ukraińskich baletów. Będzie „Leśna pieśń” i numer baletowy do muzyki Myrosława Skoryka, w choreografii Nikity Suchorukowa.

Bardzo chciałabym pojechać na tournée do Polski, ponieważ jest tam wielu Ukraińców. Zatańczylibyśmy dla nich ze szczególną pasją. Jeśli więc polska strona nas zaprosi, przyjedziemy z przyjemnością.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

To właśnie od tego – od piękna, które trwa, od kobiecości, która nie znika nawet pod ostrzałem, i od wewnętrznej siły, która pachnie perfumami – rozpoczęła się nasza rozmowa.

Rymma Ziubina w Warszawie. Zdjęcie: Sestry

Teraz wszyscy jesteśmy tacy prawdziwi

Diana Balynska: – Co dzisiaj oznacza dla Pani być piękną?

Rymma Ziubina: – Być prawdziwą. Cieszę się, że standardy typu: „90-60-90” nie dominują już tak bardzo. Na początku wojny często mówiono mi: „Wszyscy jesteście teraz tacy prawdziwi”. I to prawda. Łzy w kadrze, kiedy są prawdziwe, widać od razu. Nie da się ich pomylić ze sztucznymi. I właśnie w tej szczerości tkwi prawdziwe piękno.

Czy dbanie o siebie, ta „czerwona szminka”, pomaga nam, kobietom, w sytuacjach kryzysowych?

Oczywiście! Dbanie o siebie, higiena – to pierwsze, o czym mówili psychologowie od początku inwazji. Jeśli nie brałaś prysznica od trzech dni, to jest to niepokojący sygnał. I to nie dlatego, że nie masz dostępu do wody, ale dlatego, że leżysz i nie możesz nic zrobić – a to objaw depresji. Dbanie o siebie to forma samoorganizacji. Oznacza, że przynajmniej coś kontrolujesz. To działanie, a działanie to życie.

Poza tym w każdej sytuacji pozostajesz kobietą. Pamiętam, jak byłam już w szlafroku, gdy rozległ się alarm. Zamierzałam założyć piżamę, ale zdecydowałam: nie, potrzebuję czegoś, w czym w razie czego będę mogła wybiegnąć. I najładniejszej bielizny – tak na wszelki wypadek... Zajrzałam do koszyka i zaczęłam przeglądać: „To? Nie. O! To już lepiej”.

Na Majdanie, gdy było strasznie, miałam tę samą zasadę: tylko najlepsza bielizna, żeby nikt nie śmiał powiedzieć, że na Majdanie są same bezdomne i „ubogie” kobiety – jak pisały rosyjskie media. To taka cienka granica między śmiesznym a strasznym

Jest jakaś rzecz czy rytuał, bez których nie wychodzi Pani z domu?

Perfumy. Bardzo kocham perfumy. Nawet w walizce ewakuacyjnej miałam dokumenty, maski z czasów pandemii, szminkę nie zawsze – ale i perfumy, które były tam obowiązkowo. Wciąż je zmieniam. Kocham nowe zapachy, eksperymenty.

Skoro mówimy o pięknie w czasach wojny: co dla Pani oznacza wygląd zewnętrzny i wewnętrzna siła?

Piękno to działanie. Nie wygląd zewnętrzny, nie piękne słowa, ale czyny. Tak jak miłość – nie jest rzeczownikiem, ale czasownikiem. Działanie i słowo. Kochać to działać. Tak samo jest z pięknem – to autentyczność i siła ducha.

Wspieram ukraińskich producentów, którzy dbają o naszą zewnętrzną urodę, ponieważ to, jak obecnie działa produkcja w warunkach wojny, również świadczy o niezłomności. Na przykład bardzo lubię i wspieram firmę Wiosna, która produkuje kosmetyki na bazie naszych ukraińskich ziół. Wszystko jest wytwarzane w Ukrainie, w warunkach zatrzymania produkcji podczas przerw w dostawach prądu i alarmów powietrznych. Po nieprzespanych nocach, po ostrzałach i bombardowaniach dziewczyny przychodzą rano do pracy i pracują. Właścicielka Wiosny, Inna Skarżyńska, jest mamą czworga dzieci; podczas wojny adoptowała jeszcze jednego chłopca. Jej sklepik i zakład w Buczy zostały doszczętnie zniszczone przez rosyjskich żołnierzy. A ona wszystko odbudowała, tyle że już we Lwowie.

To jest właśnie piękno.

Piękno ludzi, którzy szyją, pieką chleb, robią najsmaczniejszą pizzę we Lwowie – kiedy mężczyźni są na froncie lub właśnie z niego wrócili

Ostatnie wzruszające pokazy Ukrainian Fashion Week w Kijowie, kiedy na wybieg wyszli chłopcy po amputacjach i z protezami, były o tym samym. To nasi bohaterowie, którzy za cenę własnego zdrowia dają nam spokojne życie. Musimy brać pod uwagę wasze potrzeby – w modzie, architekturze, życiu codziennym.

Niedawno do naszego Lwowa, do Teatru Narodowego im. Marii Zańkowieckiej, przyjechali chłopcy, którzy przechodzą rehabilitację w centrum SuperHumans. Przygotowywaliśmy się do ich wizyty, przegadaliśmy szczegóły – czy jest podjazd, gdzie będzie im wygodniej siedzieć, gdzie ustawić wózki inwalidzkie.

Z weteranami z SuperHumans. Zdjęcie: archiwum prywatne

Już w 1995 roku, na festiwalu teatralnym w Edynburgu, widziałam, jak pierwsi w sali pojawili się ludzie na wózkach inwalidzkich. Przygotowano dla nich specjalne miejsca, i to nie z boku, skąd kiepsko widać, ale w środku pierwszego rzędu. Na świecie to działa od dawna, nie trzeba niczego wymyślać. Tyle że trzeba to zrobić pilnie.

Twarz bez zbędnych manipulacji

Czy rozumienie piękna się zmieniło? Obecnie często kojarzy się piękno z ingerencją – botoksem, wypełniaczami, plastyką...

Mamy tu dobre światło, możesz mnie sobie obejrzeć [śmiech]! Jest nawet anegdota wśród filmowców: „Słyszałem, że się ożeniłeś. Żona jest ładna?” – „To zależy, jak ustawić światło”.

Sama nie uciekam się do manipulacji estetycznych – trzymam się do ostatniej kropli krwi. Nie obiecuję, że tak będzie przez całe życie, ale na razie nie czuję takiej potrzeby.

Nawiasem mówiąc, na stronach castingowych, gdzie poszukuje się aktorek, coraz częściej pojawia się fraza: „Twarz bez zbędnych manipulacji”. To oczywiście kwestia indywidualnego wyboru kobiety. Ale jest też strona finansowa. Jeśli kobieta dokonuje darowizn, to mimowolnie sobie przelicza [koszty takich zabiegów]: jeden „zastrzyk” to trzy-pięć tysięcy hrywien. A potem znowu. Teraz jest to więc również kwestia priorytetów.

Jak postrzega Pani swój wiek? Czy Pani nastawienie do siebie zmienia się z upływem lat? Spotkała się Pani z przejawami ageizmu w swojej profesji?

W wieku 36 lat miałam już na koncie trzy role babci [śmiech]. Potrzebne do nich były twarze medialne, a wtedy takich twarzy nie było zbyt wiele. Ale ogólnie podchodzę do swojego wieku zupełnie spokojnie. Nie próbuję wskoczyć do ostatniego wagonu i sztucznie zatrzymać czas. Moje podejście do życia zmienia się, podobnie jak moje pragnienia.

Kiedy miałam 25 lat, wydawało mi się, że można zmienić świat – nawet poprzez zawód aktora. Dzisiaj już wiem, że nie

Chociaż... Dzisiaj podeszła do mnie kobieta i powiedziała: „Dwa lata temu, po rozwodzie, byłam całkowicie załamana. Spotkanie z panią tak mnie zainspirowało, że ponownie wyszłam za mąż”. Takie chwile są bardzo wzruszające.

Jeśli chodzi o ageizm – oczywiście, że istnieje. Obecnie mam niewiele ról filmowych, ponieważ nie gram młodych kobiet, a ról dla kobiet w moim wieku w kinie jest niewiele – nie tylko w Ukrainie, ale i na całym świecie. Jeśli Sharon Stone mówi, że w Hollywood po 45. roku życia nie piszą już dla ciebie scenariuszy i nie kręcą cię, to co ja mogę powiedzieć? Na szczęście jest teatr, w którym jestem potrzebna.

W garderobie. Zdjęcie: Disy Garby

Wiele starszych Ukrainek, które wyjechały do Polski, również spotyka się z ageizmem. Co by Pani poradziła takim kobietom, które po przeprowadzce, utracie kariery, części swojej tożsamości nie mogą odnaleźć siebie?

Nie mam już zbyt wielu rad. Trudno doradzać, kiedy się nie doświadczyło czegoś samemu. Ale widzę, że nawet w Ukrainie niektóre firmy zaczynają doceniać pracowników w starszym wieku. Tłumaczą swój wybór na korzyść pań po pięćdziesiątce tym, że oprócz doświadczenia zawodowego w tym wieku kobieta koncentruje się już na pracy, podczas gdy młodą dziewczynę czeka jeszcze małżeństwo, narodziny dzieci – co dla pracodawcy oznacza urlopy macierzyńskie, zwolnienia lekarskie, nieobecności w pracy.

Pamiętam siebie jako młodą pracującą mamę: dziecko ma gorączkę, a ja całuję je, ale biegnę do teatru. Biegnę i płaczę, bo rozumiem, że żadne przedstawienie nie jest tego warte. Ale idę, bo czuję się zobowiązana. Bo nie mogę jeszcze stawiać warunków i odwoływać przedstawień.

Jestem przekonana, że 50 lat to wspaniały czas, by przypomnieć sobie o sobie, o swoich niespełnionych marzeniach. Jeśli twój zawód pokrywa się z hobby, tak jak u mnie, to jest to dar

Jednak wiele kobiet całe życie poświęca tylko pracy i dlatego zapomniały, czego kiedyś chciały. A warto sobie przypomnieć: „Marzyłam, by nauczyć się włoskiego” albo: „Kiedyś chciałam tańczyć”. I warto to zrobić. Nawiasem mówiąc, serial „Lusia stażystka”, w którym zagrałam, jest hymnem kobiet po 50. Pod koniec 2021 roku otrzymałam nawet nagrodę za ten projekt, która nosi nazwę „Precz ze stereotypami roku”.

Wojna to nie tylko czołgi i zgliszcza

Często bywa Pani za granicą. Czy można tam jakoś rozpoznać Ukrainkę na ulicy wśród innych kobiet?

Wie pani, podczas podróży ze mną jest jak ze sportowcami, którzy widzą tylko lotniska, hotele i halę sportową. Ja mam tak samo, tylko zamiast hali sportowej jest sala kinowa albo teatralna [śmiech]. Ale przypomniało mi się, jak nasz ukraiński kierowca we Włoszech, gdzie kręciliśmy „Gniazdo gołębicy”, a w kadrze było może z dziesięć ukraińskich dziewczyn, podszedł pod koniec zdjęć: „Pani Rymmo, ja pani nie rozpoznałem! Jest pani dokładnie taka, jak te dziewczyny, które co tydzień tu wożę – tak samo ubrana, z taką samą torebką”. To był komplement – że jestem prawdziwa, jak ta emigrantka zarobkowa, którą gram w filmie. I nie chodzi nawet o ubranie. W filmie, w tych scenach z pierwszego okresu bohaterki we Włoszech, mam nawet inne oczy.

Oczy nas zdradzają. Spojrzenie. Smutek. Przerażenie. Niepewność. Nie chcę nikogo obrazić. Chcę tylko, żeby oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia.

Podczas wystąpienia publicznego. Zdjęcie: Ołeksandr Senko

A gdyby dzisiaj musiała Pani zagrać migrantkę zarobkową, to jak wyglądałaby ta postać?

Bardzo podobnie. Już wtedy pytano mnie: „Przeżyła pani coś takiego?”. A ja odpowiadałam: „Tak, częściowo”. Samotność, zwątpienie, nieporozumienia w rodzinie, poczucie, że nikt nie potrzebuje twojego zawodu... To wszystko było w moim życiu. Teraz ten obraz stał się tylko bardziej bolesny.

Po „Gnieździe gołębicy” były propozycje, by grać emigrantki zarobkowe, ale odmawiałam, bo to powielanie roli. A dla mnie ważne jest odkrywanie czegoś nowego w sobie i dla widza.

Zaproponowano mi też zagranie współczesnej historii: kobiety, która na własne oczy widziała rozstrzelanie dziecka, przeżyła traumę psychiczną... Odmówiłam, ponieważ moim zdaniem przed taką rolą trzeba przejść pewne przygotowania – porozmawiać z psychologami, pobyć w klinice, wczuć się. A zdjęcia miały rozpocząć się tydzień po przeczytaniu przeze mnie scenariusza.

Czy filmy o emigracji są teraz na czasie?

Absolutnie. Ale trzeba zrozumieć, że są różne takie filmy, tak jak filmy o wojnie. Wojna to nie tylko czołgi, lotnictwo, ruiny. To także kobieta w obcym kraju – bez języka i pracy. I dziecko, które widziało wojnę. Najgłębsze dzieła sztuki zawsze opowiadają o małym człowieku na tle wielkiej tragedii.

Jakiego kina potrzebują dziś widzowie?

Ukraińskiego. Widz naprawdę chce oglądać nasze historie, naszych aktorów, słyszeć nasz język. Jako członkini akademii filmowej obejrzałam wszystkie filmy, które powstały w ostatnich latach, by móc wybrać laureatów nagrody „Złoty Bączek”. Obecnie jest bardzo mało pełnometrażowych filmów fabularnych. Ale nawet te, które są, różnią się gatunkowo – są i dramaty, i komedie.

Mamy potężne kino dokumentalne, które prezentujemy na światowych festiwalach filmowych. Jednak współczesnych ukraińskich filmów fabularnych, które warto byłoby pokazać światu, jest na razie tylko kilka

A jak zmienił się teatr w czasie inwazji?

Teraz działa już zupełnie inaczej. Wpływa na to wszystko: odległość od linii frontu, alarmy powietrzne, godziny policyjne. Na przykład w Użhorodzie, gdzie ani przez jeden dzień nie było godziny policyjnej, spektakle zaczynają się o 19:00, jak wcześniej. Natomiast w Kijowie Teatr im. Iwana Franki gra już o 15:00 lub 17:00.

W Charkowie, Sumach i Chersoniu sytuacja jest krytyczna: przedstawienia odbywają się tylko w schronach. W Charkowie teatry dosłownie walczą o przetrwanie. Same opłacają wynajem pomieszczeń w schronach, a ludzie otrzymują 25% stawki, czyli mniej niż 100 dolarów miesięcznie.

Nie zawsze możemy zaplanować repertuar. Jeśli aktor jest w rezerwie, to gra. Jeśli przychodzi wezwanie, to dziś jest jeszcze na scenie, a jutro już nie.

Zdjęcie: Jurij Mechitow

Podczas alarmów powietrznych przerywamy przedstawienie, czekamy w schronie, a potem zaczynamy grać od tej minuty, w której przerwaliśmy. Nie zawsze jednak jest możliwość, by po zakończeniu alarmu dokończyć przedstawienie tego samego wieczoru. W końcu przez ostatnie dwa tygodnie w Ukrainie alarmy powietrzne trwały po 8 godzin. I to jest to, czego można się spodziewać po Rosjanach nie tylko w nocy.

Jeśli widzimy, że ludzie nie zdążą wrócić do domu przed godziną policyjną, przenosimy przedstawienia na inny dzień. A wyjazdy na tournee to w tej chwili dla teatru ogromne ryzyko finansowe.

We Lwowie, w naszym Teatrze im. Marii Zańkowieckiej, przed rozpoczęciem spektaklu puszczaliśmy komunikat z prośbą o wyłączenie telefonów komórkowych. Teraz taki komunikat zaczyna się słowami: „Chwała Ukrainie!”, a sala odpowiada: „Chwała bohaterom!” A potem informujemy: „W przypadku alarmu powietrznego zatrzymamy przedstawienie, a administratorzy pomogą wam zejść do schronu”. Dopiero wtedy zaczyna się przedstawienie. I niezależnie od tego, o czym ono jest, po spektaklu wychodzimy, by się ukłonić, i mówimy: „Nasze ciepłe spotkania są możliwe tylko dzięki Siłom Zbrojnym Ukrainy”. Bo w sali i na scenie znajdują się ludzie, których bliscy są na froncie: synowie, córki, mężowie, bracia, siostry, rodzice. Po każdym spektaklu w Teatrze imienia Zańkowieckiej ogłaszamy ze sceny zbiórkę datków.

W czym dziś odnajduje Pani wewnętrzne oparcie?

– W ludziach, i to nie tylko w znajomych. Mogę spotkać kogoś na ulicy, a ta osoba powie mi, że ją wsparłam – filmem, występem, słowem. Takie spotkania zdarzają mi się w chwilach zwątpienia. I to właśnie one dodają mi otuchy.

20
хв

Chcę, by oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia

Diana Balynska

Grzegorz Janikowski (PAP): – Próby do „Kaluguli” Camusa rozpoczęli Państwo w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie przed inwazją Rosji na Ukrainę. Przerwaliście na prawie trzy miesiące. Ostatecznie premiera przedstawienia odbyła się w lipcu 2022 r. Jak teraz ten spektakl jest odbierany w Kijowie? W zeszłym roku prezentowali Państwo „Kaligulę” na festiwalu w Awinionie. Jak tam został przyjęty?

Iwan Urywskij: – Pokazaliśmy „Kaligulę” nie tylko w Awinionie, ale i na kilku innych festiwalach, np. w Sarajewie. Rzecz jasna, gramy – jednak przede wszystkim w Kijowie, gdzie publiczność pokochała ten spektakl. Pokazaliśmy go już ponad sto razy.

Długo zastanawiałem się, na czym polega fenomen recepcji tego przedstawienia. Po wizytach na festiwalach i rozmowach z wieloma ludźmi doszedłem do wniosku, że temat tyranii, despotyzmu dotyczy całego świata. Oczywiście, ten problem najbardziej porusza Ukraińców, bo sytuacja wojny czyni go namacalnym. Nasze przedstawienie spotkało się również z gorącym odbiorem i zrozumieniem we Francji, mimo że Francuzów sytuacja konfliktu zbrojnego bezpośrednio nie dotyczy. Bardzo ciekawe były ich komentarze i rozmowy w Awinionie. Bo temat „Kaliguli” jest uniwersalny i nie może być obojętny dla całego świata. Widzimy, co dzieje się w różnych zakątkach globu. Konflikty zbrojne, junty, armie najemników, terroryzm. Dlatego temat dyktatury jest gorący w rożnych państwach świata. Jedni znajdują się w oku cyklonu, inni pozornie są bezpieczni i daleko im do tej problematyki. Myślę, że nie znamy dnia ani minuty, bo Kaligula może pojawić się nagle w każdej części świata.

Co oznacza dla Pana robienie teatru w kraju objętym wojną? W 2024 r. wystawił pan „Marię Stuart” Schillera, w tym roku wyreżyserował „Makbeta”. Jak to się udaje?

Przyznam, że wystawiam teraz więcej sztuk, niż robiłem to przed inwazją Rosjan. Gdy wybuchła wojna, prawie trzy miesiące nie pracowaliśmy. Przygotowywaliśmy różne koncerty i wieczory poetyckie dla naszych żołnierzy.

Czuliśmy się, jak we mgle, i nie wiedzieliśmy, czy jeszcze kiedykolwiek będziemy robić teatr

Czy on jest potrzebny? gdy wreszcie wystawiliśmy „Kaligulę”, okazało się, że widzowie bardzo potrzebują teatru. Chcą żyć w miarę normalnie, oderwać się od koszmaru wojny. Dlatego zacząłem eksperymentować z rozmaitymi gatunkami teatralnymi. Zacząłem np. reżyserować komedie, których nigdy wcześniej nie robiłem. Prawda jest taka, że przede wszystkim musieliśmy jako zespół zrozumieć siebie i swoją sytuację. Potem zaczęliśmy pytać widzów, jakiego teatru potrzebują i czym dziś ma być teatr w Ukrainie.

Wystawia Pan głównie klasykę ukraińską i światową, jak „Tramwaj zwany pożądaniem” Williamsa, „Peer Gynta” Ibsena, wspomnianą „Marię Stuart”. Na swoim koncie ma Pan także realizacje m.in. Strindberga, Gozziego i Gogola. Krąży opinia, że biorąc na warsztat sztuki klasyczne, za każdym razem Pan je dekonstruuje lub redefiniuje. Na czym polega Pańska strategia reżyserska?

Za każdym razem gdy wybieram tekst sztuki, staram się ją wystawić tak, jak ja ją rozumiem. Doskonale wiem, że obcuję z klasyką, dlatego nie dokonuję dużych zmian. Po prostu wnikliwie czytam utwór, by zrozumieć go dla siebie. Następnie oglądam lub przypominam sobie realizacje danego tytułu w innych teatrach Europy. Wreszcie przychodzi moment, że zaczynam rozumieć, dlaczego inni reżyserzy wystawili go tak, a ja mam inną wizję. Myślę, że stąd są te opinie o tym, że dekonstruuję klasyków.

„Kaligula” Urywskiego na festiwalu w Polsce. Zdjęcie: Julia Weber

Często skraca Pan tekst, dokonuje przesunięć scen?

Przedstawienie „Kaliguli” trwa godzinę i piętnaście minut. To jest bardzo skrócona wersja. Po prostu nie mogliśmy przeprowadzić tylu prób, ile chcieliśmy. Cały czas wyły syreny przeciwlotnicze, a my nie mieliśmy prawa robić prób, gdy zbliżał się nalot. Dlatego tę wersję spektaklu dopasowaliśmy do realiów wojennych. Przypomnę tylko, że zdarzało się, że musieliśmy przerywać przedstawienie i z widzami schodzić do schronu.

W 2024 r. otrzymał Pan prestiżową Nagrodę Państwową im. Tarasa Szewczenki za spektakl „Czarownice z Konotopu” według Hrihorija Kwitki-Osnowjanenko. Wiem, że w czerwcu jadą Państwo z tym przedstawieniem na tournée do Stanów Zjednoczonych i Kanady. O czym opowiada ten spektakl?

W maju pokazaliśmy to przedstawienie w Polsce, a w czerwcu rzeczywiście wyruszamy za ocean. „Czarownica z Konotopu” to obowiązkowa lektura szkolna. Hrihorij Kwitko-Osnowjanenko pierwszy pisał prozą po ukraińsku. To rodzaj burleskowej satyry. Spektakl opowiada o tym, jak zaczyna się wojna Polski z Rosją, a Kozacy chcą uniknąć poboru, bo nie chcą iść na tę wojnę. Zapraszają wójta Konotopu na tzw. sotnik, czyli spotkanie, i przekonują go, że w mieście są wiedźmy. Żeby je odnaleźć, trzeba przeprowadzić tradycyjną próbę wody, czyli topić kolejne kobiety. Kto nie utonie, ten jest wiedźmą.

To straszna historia, rodzaj horroru, ale napisana jako komedia. Nasz spektakl odwołuje się do ukraińskiego folkloru i ludowości. To rodzaj wyobrażenia, jak to mogło wyglądać. Publiczność pokochała to przedstawienie. Zagraliśmy je już ponad dwieście razy.

Co zamierza Pan wystawić w najbliższym czasie?

W sobotę, 31 maja, w Narodowym Lwowskim Teatrze Opery i Baletu miała miejsce premiera opery „Złoty pierścień” Zachara Berkuta w mojej reżyserii. W kijowskiej Operze Narodowej Ukrainy im. T. Szewczenki przygotuję kolejną operę. Będą to „Bajki” E. T. A. Hoffmana.

Iwan Urywskij (ur. 9 marca 1990 r. w Krzywym Rogu) jest ukraińskim reżyserem teatralnym i operowym. Zrealizował ponad 20 spektakli w większości opartych na ukraińskiej klasyce. Był głównym reżyserem Ukraińskiego Teatru Muzyczno-Dramatycznego im. Wasyla Wasylki w Odessie. Od 2020 r. jest zatrudniony jako reżyser w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie. Współpracował również z teatrami w Iwano-Frankowsku, we Lwowie, w Kownie i Pradze.

20
хв

Kaligula może pojawić się wszędzie

Polska Agencja Prasowa

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Żanna Kadyrowa: „Rośliny, które znalazłam na terenach przyfrontowych, podobnie jak ukraińscy uchodźcy, podróżują teraz po świecie i dzielą się doświadczeniem”

Ексклюзив
20
хв

Ołeś Sanin: – Jesteśmy laboratorium przetrwania dla świata

Ексклюзив
20
хв

Jurij Andruchowycz: Dziś polityczni liderzy nie prowadzą — oni gonią społeczne trendy. I zamieniają się w klaunów

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress