Exclusive
20
min

Ostatniego krzyku człowieka nie da się pomylić z niczym. Pamiętnik uratowanej z Buczy

Mieliśmy szczęście. Udało nam się uciec. Zniszczeni od środka i przemienieni na zawsze. Wciąż się boję, gdy ktoś obok mnie mówi po rosyjsku. A moje dziecko boi się ludzi w wojskowych mundurach

Jaryna Matwijiw

Ludzie chronią się przed ostrzałem w Buczy, 4 marca 2022 r. Zdjęcie: ARIS Messinis/AFP/East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

31 marca przypada rocznica wyzwolenia Buczy spod rosyjskiej okupacji. Przez 33 dni Rosjanie znęcali się nad ludnością cywilną przedmieść Kijowa: torturowali, zabijali, gwałcili i rabowali. W samej tylko Buczy zginęło 582 Ukraińców. Anhelina Bartosz miała szczęście, że przeżyła. Członkowie jej rodziny stali się zakładnikami rosyjskiego wojska we własnym domu. Podczas okupacji Anhelina prowadziła pamiętnik, którego fragmenty publikujemy za jej zgodą.

27 lutego 2022

 „Ten dzień okazał się dla mnie straszniejszy niż 24 lutego. Wtedy spędziliśmy noc w naszym domu, mimo że w pobliżu, w Hostomlu, toczyły się walki i wszystko wokół wybuchało.

O poranku 27 lutego ojciec kazał nam zbiec do piwnicy, bo strzelanina była coraz bliżej. Wzięliśmy zabawki córki, trochę jedzenia, psy i poszliśmy się ukryć”.

Angelina otrzymała wiadomość od swoich przyjaciół w Hostomlu, że kolumna wojsk rosyjskich ruszyła w kierunku Buczy ulicą Wokzalną. Rosjanie szli w kierunku domu Anheliny. Rodzina ukrywała się w piwnicy i usłyszała, jak kolumna Rosjan zatrzymuje się w pobliżu ich domu. Wywiązała się bitwa między siłami ukraińskimi a armią rosyjską:

 „Były straszne eksplozje: puszki z konserwami w piwnicy dzwoniły, wszystko się trzęsło. Słyszeliśmy, jak pękają okna. Bitwa toczyła się tuż nad nami.

Rosjanie na ulicach Buczy. Zdjęcie zrobione przez jednego z mieszkańców

Wpadłam w panikę. Złapałam ojca za rękę i krzyczałam. Nie pamiętam, jak długo trwała bitwa, prawdopodobnie pięć godzin. Kiedy wszystko się uspokoiło, przez jakiś czas słyszeliśmy jeszcze ostrzał z karabinów maszynowych. Odczekaliśmy jeszcze trochę i postanowiliśmy wyjść z piwnicy. Nie było sąsiedniego domu, nie było też domu po drugiej stronie drogi, brama była rozwalona, odłamek pocisku wybił szybę.

Wyszłam na podwórko. Mąż powiedział, żebym nie wypuszczała dziecka na zewnątrz, bo na podwórku leży ciało. To był Rosjanin: tylko górna połowa ciała do pasa, bez części głowy. Okno w naszym garażu zostało rozbite przez dużą ludzką kość z resztkami mięsa - być może jego udo.

Nie było ulicy... Żadnej drogi, żadnych drzew, żadnych domów. Był za to ogromny stos, świeży i wciąż płonący. Zobaczyliśmy sąsiada, który sprzątał gruz na swoim podwórku i był zaskakująco radosny. Zapytałam tatę: „Dlaczego on się śmieje?”. Odpowiedział: „Bo żyje”.

5 marca 2022

„Tego dnia mieliśmy wizytę. W poprzednich mieszkaliśmy na pierwszym piętrze domu: do piwnicy schodziliśmy tylko wtedy, gdy było silne bombardowanie. Wiedzieliśmy, że Rosjanie są już w Buczy i wchodzą do naszej dzielnicy z drugiej strony, bo pędzą do Irpienia”.

Dzień przed okupacją Anhelina i jej trzyletnia córka próbowały opuścić miasto, ale mosty były już zniszczone. Ojciec Anheliny poszedł sprawdzić, co się dzieje, i zobaczył rosyjskie oddziały strzelające do samochodów z cywilami próbującymi uciec przed czołgami. Rodzina wróciła do swojego domu. Czekali na najgorsze...

 „Wciąż mieliśmy prąd: gotowaliśmy w podwójnym bojlerze, ogrzewaliśmy się grzejnikiem w piwnicy i wychodziliśmy na zewnątrz, żeby zaczerpnąć powietrza.

5 marca wieczorem było zaskakująco cicho.

Wieczorem usłyszeliśmy dziwny hałas, strzelaninę i krzyki bardzo blisko nas. To było dziwne, biorąc pod uwagę, że w tych dniach prawie nikt nie chodził po ulicach. Światła zgasły.

 Straszna świadomość nie przyszła od razu.

 Zobaczyliśmy, że rosyjscy żołnierze byli już w domu naszych sąsiadów. Cudem ominęli nasz dom. To byli ludzie Kadyrowa (jak powiedział później dowódca rosyjskiej grupy wywiadowczej). Szukali tych, którzy zaatakowali ich konwój 27 lutego.

Okupacja Buczy przez wojska rosyjskie. Zdjęcie potajemnie zrobione przez jednego z mieszkańców, opublikowane na stronie internetowej Buczy

Mój ojciec spokojnie powiedział: „Przyjdą do nas, musimy być gotowi. Spokojni, nie kłócić się, nie krzyczeć”. Byłam tak przerażona, że nawet nie słyszałam i nie widziałam dobrze.

Rozległ się głośny hałas. Słyszeliśmy ludzi chodzących po podwórku: dom był otoczony. Słyszeliśmy rosyjską mowę z silnym akcentem. Chwyciłam córkę na kolana i zakryłam jej usta dłonią - nawet się nie poruszyła. Siedzieliśmy w kompletnej ciemności.

Okupanci zaczęli wybijać okna i krzyczeć: „Otwierać!”.

Byli już w domu. To była elitarna jednostka rosyjskiego wywiadu. Krzyczeli na mojego ojca: „Ręce do góry! Na ziemię! Czy jest tu dziecko? Gdzie jest dziecko?”

To sąsiedzi powiedzieli im, że mamy dziecko. Byłam zdesperowana. Słyszałam, że Rosjanie stosowani praktykę wykorzystywania dzieci i kobiet jako żywych tarcz. Okupanci pytali, ile osób jest w piwnicy, i kazali oddać telefony. Pamiętam zdanie: „Zełenski już uciekł. Uratujemy cię. Jesteś teraz pod ochroną”.

Zaraz po tym jak powiedzieli nam, że przyszli nas chronić, zastrzelili kobietę idącą ulicą

Оkupacja

W domu Anheliny urządzili sobie posterunek: rodzinie zabroniono wychodzić na zewnątrz, używać latarek i rozpalać ognia. Żyli bez prądu, gazu, jedzenia i wody:

 „W nocy prawie nikt nie spał. Niepewność nas przerażała, ciężko było oddychać, było bardzo zimno - na zewnątrz panował mróz. Przede wszystkim baliśmy się o informacje w naszych telefonach - czaty na Telegramie, bo wcześniej zadzwoniliśmy do obrony terytorialnej i zapytaliśmy, czy możemy wyjść.

Następnego dnia rano znowu do nas przyszli. Zresztą od tej chwili przychodzili, kiedy chcieli, tyle że pukali. Najpierw zabrali mojego ojca: zajrzał do naszej piwnicy i krzyknął: „Córeczko, wychodzę!”. I wyszedł. Siedzieliśmy z mężem i córką w piwnicy. Po chwili przyszli i zaczęli wołać „drugiego”, chodziło im o mojego Dimę. Szybko wstał, powiedział: „Kocham cię” i wyszedł.

Zostałam sama z córką Ołeksandrą. Cała się trzęsłam, więc wzięłam ją na ręce i kołysałam. Zapytała, gdzie poszedł jej tata, a ja tylko spojrzałam na ścianę i powtarzałam: „Boże, pomóż nam”.

Na zewnątrz cały czas była strzelanina: słyszałam krzyki ludzi, ostatnie krzyki... Nie można ich pomylić ze zwykłym krzykiem. Myślałam, że to moi chłopcy zostali zabici. Zaczęłam się przygotowywać na to samo i chyba w tym momencie trochę oszalałam.

Usłyszałam, jak ktoś schodzi do piwnicy. Uzbrojeni żołnierze, trzech. Odważyłam się zapytać, gdzie mój ojciec i mąż. „Robią złe rzeczy, zajmą się nimi” - odpowiedzieli

Gdy wychodzili błagałam, żeby mi ich oddali”.

Potem okupanci zaczęli przyprowadzać do domu Anheliny innych zakładników.

„Dom był bardzo zatłoczony: rodzina z małą córeczką, Nastią, w piwnicy. Dziewczynki zaczęły się bawić. Przyprowadzili do nas małego chłopca i kazali go pilnować, żeby nie uciekł. Zagrozili, że gdyby uciekł, zabiją wszystkich.

Późnym popołudniem usłyszałam słowa: „Mamo, poznaj swojego syna” - do mojej teściowej. Do piwnicy wszedł mój mąż. Próbowałam się uśmiechnąć i trochę pożartować, ale nie potrafiłam. Zaczęłam płakać. Wrócił też mój ojciec. Bałam się marzyć o takim szczęściu.

Tej nocy mój Dima usiadł obok nas w piwnicy i po prostu patrzył w jeden punkt. Powiedział: „Zabiją nas wszystkich”. Zapytałam go, dlaczego tak mówi. „Bo widziałem, do czego są zdolni” - odpowiedział. W tamtym czasie nie miałam odwagi zapytać, co im robili w ciągu tych godzin przetrzymywania. Przytuliłam śpiące dziecko i płakałam cicho w ciemności... z bezsilności”.

Ciała Ukraińców zabitych przez Rosjan na ulicach Buczy. 4.04.2022. Fot: RONALDO SCHEMIDT/AFP/East News

To był trzeci dzień okupacji.

W domu było jakieś 15 osób; siedzieliśmy z dzieckiem w piwnicy. Sasza miał kaszel i bolały go nogi. Ale choć w piwnicy był mróz, to i tak było cieplej niż w domu.

Nie mieliśmy kontaktu ze światem zewnętrznym. Za każdym razem gdy pukali do drzwi, serce mi pękało. Nigdy nie było wiadomo, po co przyszli: może po to, by znów zabrać nas na przesłuchanie, może po to, by przypomnieć nam o zasadach, a może nie byliśmy wystarczająco cicho, bo mamy dwójkę trzyletnich dzieci.

Mimo wszystko, tego dnia byłam w dobrym nastroju: tata i mąż byli ze mną. Wrócili z miejsca, z którego się nie wraca.

Zostali oskarżeni o podłożenie ognia, zabrani do „piwnicy”, gdzie byli przesłuchiwani. Wrócili inni. Byli poddawani pozorowanym egzekucjom, musieli patrzeć na ludzkie zwłoki...".

Ewakuacja

Któregoś ranka Anhelina i jej mąż znaleźli w piwnicy radio. Włożyli do niego baterie z dziecięcych zabawek i po raz pierwszy usłyszeli, że okupanci zgodzili się na zielony korytarz i ewakuację. Rosjanie zabronili rodzinie wyjazdu samochodem. Pozwolili im iść pieszo do Irpienia. „Droga życia” była usłana ciałami zabitych Ukraińców.

„Zebraliśmy się, owinęliśmy w białe szmaty i do wózka dziecięcego przymocowaliśmy kij z dużym kawałkiem prześcieradła. Wzięłam psa na smycz w nadziei, że podbiegnie obok wózka. Ale przestraszył się i nie mógł iść. Położyłam go więc na dnie wózka i wiozłam razem z dzieckiem.

Cała się trzęsłam. Dawno nie byliśmy na zewnątrz, a ja nie poznawałam swojego domu. Najpierw dotarliśmy do szkoły. Byli tam ludzie. Nikt nigdzie nie szedł, byli zaskoczeni, że gdzieś idziemy. A my szliśmy dalej.

Mieszkańcy Irpienia i Buczy uciekają przed rosyjskimi wojskami 10 marca 2022 r. Fot: Heidi Levine/SIPA/SIPA/East News

Na ulicy przed nami leżało trzech martwych młodych mężczyzn ze związanymi rękami. Skręciliśmy w ulicę Jabłońską. W tym momencie włączył mi się tryb „życie w obrazie”. Patrzyłam na świat, jakbym w nim nie była. Psycholog mi wyjaśnił, że to moja psychika przełączyła się na taki tryb, żebym przerwała.

Na ulicy leżeli martwi ludzie, było ich wielu. Cali we krwi, zginęli niedawno. To byli nasi sąsiedzi. Mąż powiedział, żebym zamknęła dziecku oczy. Ale nie mogłam tego zrobić, bo właśnie podbiegli do nas rosyjscy żołnierze, krzycząc: "Stać, kto wam pozwolił wyjść!?"

Byli inni od tych, którzy przychodzili do naszego domu. Byli agresywni, nie dało się z nimi rozmawiać. Mówimy, że się ewakuujemy, oni się kłócą, ale nas przepuszczają. Za chwilę to samo. Podnosimy ręce i czekamy, aż nas przepuszczą.

Moja córka pyta, dlaczego wujkowie leżą i leci im krew z głowy. Nic nie mówię. Jak mam to wytłumaczyć trzylatce, która cichutko siedzi w wózku i podnosi ręce do góry, kiedy my je podnosimy?

Dojechaliśmy do skrzyżowania Jabłońskiej i Wokzalnej. Kolejny okrzyk: „Stój!”. Staliśmy wśród martwych ludzi: wydawało mi się, że to wszystko jest nierealne i że teraz nas na pewno zastrzelą. Agresywny żołnierz krzyczy: „Nie możecie! Korytarz jest zamknięty od 15:00! Wracajcie!”.

Każe nam się cofnąć, a mojemu ojcu podejść do siebie z rękami w górze. Czuję ukłucie, zatrzymuję się i uświadamiam sobie, że nie mogę iść bez ojca.

Okazało się, że okupanci szukali papierosów, które na szczęście ojciec miał. Wypuścili go”.

Ukraińcy pod zniszczonym mostem próbują uciec przed Rosjanami. Na początku marca 2022 r. most na rzece Irpień w Romaniwce uratował 40 000 mieszkańców Hostomla, Buczy i Irpienia. Zdjęcie: Emilio Morenatti/Associated Press/East News

Rodzina Anheliny wraz z innymi zakładnikami czekała na ewakuację, która miała rozpocząć się o trzeciej po południu w miejscowej szkole.

 "Skręciliśmy do Irpienia. Most życia był przed nami. Nie mogliśmy się rozglądać, bo od razu by nas zastrzelili. Zza małego skrzyżowania wyjechal samochód i prawie natychmiast zamienił się w słup ognia, a sekundę później nastąpiła straszna eksplozja. Most jest zaminowany. Nic nie słyszę, więc schylam się do dziecka w wózku, żeby sprawdzić, czy nic mu nie jest.

Tata idzie przede mną. Mijamy wysadzony w powietrze samochód: po prostu płonie, oczywiście nikt w nim nie żyje

Zatrzymuje nas ukraińskie wojsko. To znaczy, że przez cały ten czas nie żyliśmy tylko pod okupacją. Żyliśmy na linii frontu.

Byłam pewna, że nasze wojsko wycofało się znacznie dalej, i nie wierzyłam, że powstrzymanie tej inwazji jest możliwe.

Tymczasem tuż za wzgórzem, które pokonujemy w błocie, przejmują nas ludzie z Państwowej Służby Ratowniczej, wsiadamy do autobusów i jedziemy... do rosyjskiego punktu kontrolnego.

Irpień jest częściowo zajęty, a jedynym wyjściem jest dobrze znany zniszczony most, tyle że pieszo.

Przed punktem kontrolnym ogromna kolejka, wiele samochodów i nasz konwój autobusów. Stoimy już od czterech godzin. Dzisiaj też nas nie przepuszczą. Wkrótce będzie nalot i bombardowanie. Kierowca przychodzi i mówi, że spędzimy noc w autobusie tuż przy drodze. Na zewnątrz jest dziesięć stopni poniżej zera.

Jeśli na ziemi są jakieś anioły, to na pewno są nimi ratownicy. Znaleźli opuszczony dom i przenieśli tam wszystkich. Tymczasem na zewnątrz działo się coś strasznego: niebo płonęło, Irpień był bombardowany”.

 11 marca. Ewakuacja miasta. Koniec.

 „W piwnicy w Irpieniu było około 45 osób. Niektórzy mieli wysoką gorączkę, to była straszna noc. Nie mieliśmy wody ani jedzenia.

O 5:00 przyszli nasi ludzie z Państwowej Służby Ratowniczej i kazali wszystkim wsiadać do autobusów, bo Rosja zgodziła się na przedłużenie korytarza. Było nam tak zimno, że nie czuliśmy palców u nóg. Bardzo martwiłam się o dzieci. Za oknem autobusu widzieliśmy apokalipsę: rozbite, poszatkowane pociskami samochody, a prawie na każdym widniał napis: „Dzieci”. Ta część Irpienia wygląda jak martwa, tylko mnóstwo porzuconych zwierząt biega dookoła.

Dojeżdżamy do rosyjskiego punktu kontrolnego. Każdy samochód jest bardzo dokładnie sprawdzany, posiadanie telefonów jest zabronione, konfiskują je. Rosyjski żołnierz wchodzi do autobusu, a ja i moja córka siedzimy na pierwszych siedzeniach, więc jest tuż przed nami.

Wszyscy mężczyźni są wyprowadzani z autobusu. Nie możemy wyglądać przez okna. Minutę później w pobliżu autobusu zaczyna się strzelanina: dzieci zaczynają panikować i płakać. My, kobiety, też. Wszyscy myśleli, że nasi mężowie zostali zastrzeleni. Ale znaleźli telefony, położyli je na ziemi i strzelali do nich. Mężczyźni wrócili. Przyszedł Rosjanin i powiedział, że jeśli przejedziemy przez las, będziemy mieli szczęście. Las był pełen Rosjan.

Ewakuacja ludności cywilnej z Buczy, 13 marca 2022 r. Fot: AA/ABACA/Abaca/East News

Więc jedziemy. W autobusie panuje kompletna cisza. Wszyscy się modlą. Nie widzimy, dokąd jedziemy. Po półgodzinie zatrzymujemy się. Do autobusu wchodzi żołnierz i mówi: „Chwała Ukrainie!”.

Płaczę nawet teraz, gdy przypominam sobie ten moment. Przytulałam wtedy Saszę i nie wierzyłam, że mimo wszystko jesteśmy bezpieczni. Przeżyliśmy, choć nie powinniśmy.

Moja ukochana Bucza została w tyle, sama ze swoim smutkiem. Pomyślałam o tych ludziach na Jabłońskiej. Świat nie wie, świat żyje dalej... a oni tam leżą. Wydawało mi się, że uciekliśmy z piekła

Przyjechaliśmy do Kijowa prawie bez niczego: czarni, brudni, śmierdzieliśmy. W Kijowie można swobodnie chodzić, nie trzeba cały czas patrzeć w podłogę, sklepy i apteki są otwarte, nikt nie strzela. A przecież Bucza nie jest daleko od Kijowa.

Nie wiedziałam, gdzie jest moja mama. Jechałam autobusem i płakałam, że ją zostawiłam. Mieszkamy przy tej samej ulicy, ale nie mogłam się z nią skontaktować. Kilka razy chciałam do niej pojechać, ale mi nie pozwolili.

Rodzice mojego męża również zostali w Buczy. Nie mogli odbyć podróży po raz drugi i postanowili zostać w szkole. Kilka dni później przyszli tam Rosjanie, przenieśli ich do przedszkola, obrzucając budynek granatami, a potem trzymali ich tam przez miesiąc! Nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu, doprowadzało mnie to do szału. Modliłam się godzinami każdej nocy, aby Bóg ich ocalił...

W pobliżu masowego grobu w Buczy, 3 kwietnia 2022 r. Po zajęciu miasta znaleziono 403 ciała ukraińskich cywilów. Fot: SERGEI SUPINSKY/AFP/East News

I ocalił. Później dowiedziałam się, że moja mama i babcia ewakuowały się prawie w tym samym czasie co my, ale inną drogą. Pierwszy raz usłyszałam głos mamy, gdy byłam już w obwodzie lwowskim. Ten telefon zapamiętam do końca życia.

Trzy tygodnie po naszej ucieczce Bucza zostanie wyzwolone. Znajdą zamordowanych ludzi, dzieci... Mogliśmy być wśród nich. Ta myśl będzie mnie prześladować przez długi czas. Nie wiedziałam, co rosyjskie wojsko robiło z kobietami i dziećmi, kiedy siedziałam w piwnicy i bezczelnie domagałam się powrotu męża z przesłuchania. Mogłam zapłacić straszną cenę za taką śmiałość.

 Ale mieliśmy szczęście. Udało nam się uciec. Zniszczonym od środka i przemienionym na zawsze

Wciąż boję się, gdy ktoś obok mnie mówi porosyjsku. A moje dziecko boi się ludzi w wojskowych mundurach”.

Anhelina Bartosz. Fot: archiwum prywatne

Rozstanie z rodziną byłoby dla mnie najgorszą decyzją po tym, co przeszłam

Słynne zdjęcie setek Ukraińców uciekających przed okupacją przez zniszczony most w Irpieniu stało się symbolem. Rodzina Anheliny Bartosz również była w tym tłumie. Po wyzwoleniu Buczy, Irpienia, Worzela, Hostomla, Borodianki i Moszczun Angelina i jej rodzina wrócili do swojego domu w Buczy. Mieszkają tam do dziś.

- Moja córka i ja wróciłyśmy do Buczy w czerwcu 2022 r. Było ciężko, ale to jest nasz dom - mówi nam Anhelina Bartosz. - Mój mąż wrócił natychmiast po wysiedleniu, by przygotować dom na nasz przyjazd. Zdecydowaliśmy się wrócić, a nie wyjeżdżać za granicę, bo rozłąka z rodziną byłaby dla mnie najgorszą decyzją po tym, co przeszłam.

Zdaliśmy sobie sprawę, jak krótkie i nieprzewidywalne jest życie. I że nie chcemy żyć z dala od siebie. Poza tym nasze miasto i kraj potrzebują nas w tak trudnym czasie. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to mamy dobry schron w naszym domu. W czasie nalotów możemy się w nim ukryć”.

Anhelina Bartosz jest piosenkarką. Napisała piosenkę o swoich doświadczeniach i wzięła udział w projekcie "Ukraina niesamowitych ludzi". Jej piosenka „Irpień” jest hołdem dla mieszkańców Buczy, Hostomla i Irpienia, którzy zostali zabici przez rosyjskich najeźdźców na początku inwazji.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, prowadząca programy telewizyjne, autorka programów analitycznych, pasjonatka pracy w mediach. Po ślubie w 2021 roku zamieszkała w województwie podkarpackim. We Lwowie pracowała min w gazecie „Postup”, lwowskim oddziale ukraińskiej telewizji państwowej, telewizji NTA, telewizji 5 kanał, telewizji Espreso. Była autorką programu publicystycznego „Informacyjny Wieczór-Lwów” w telewizji „5 kanał”. Z wyróżnieniem ukończyła studia magisterskie z zakresu dziennikarstwa na Lwowskim Uniwersytecie Państwowym im. Iwana Franka. Uczyła się także w szkole językowej Instytutu Dantego w Rzymie. Po zamieszkaniu w Polsce dalej zajmuje się dziennikarstwem. Jej życiowe motto: Rób cos dobrego dla Ukrainy tam gdzie jesteś. Rób dobrze to co umiesz. Kochaj życie i ludzi.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
żołnierz, dron

Pogoda wyznacza rytm pracy żołnierzy na linii frontu, tak jak drzewa czy opuszczone przez mieszkańców budynki. Może też dać im schronienie, chroniąc przed wypatrzeniem z góry. Bo dziś nad linią zero zapanowały drony, a ich kamery decydują o tym, czy dziś ktoś wróci do domu żywy. 

Przygraniczne widma

Maksym czeka na nas w jednym z przyfrontowych miasteczek na północ od Charkowa. Jedziemy główną drogą i rozglądamy się dookoła. Mimo ogromnych zniszczeń, uliczkami wciąż przemykają mieszkańcy. Dostrzegam głównie ludzi starszych, którzy dokądś się spieszą, z głowami spuszczonymi w dół. Do samochodu Maksyma przerzucamy kamizelki i hełmy, nasze auto zostawiamy na zrujnowanym do szczętu przez artylerię placu. Wygląda na to, że przed  bombardowaniem był tu całkiem ładny rynek. Na środku stoi okazały budynek, jakby przecięty na pół, z zachowanymi kolumnami z przodu. Z niskich kamieniczek dookoła ryneczku nie zachowało się prawie nic. Pewnie były tu kiedyś sklepy, apteka, może i poczta. Ruszamy przez miasto – widmo w kierunku północnej granicy kraju. To schemat, który powtarza się niezależnie od położenia frontu: czy to obwód charkowski, zaporoski, sumski czy doniecki – im bliżej jesteśmy granicy z Rosją, tym więcej ruin. Niektóre wioski i miasta są zmiecione z powierzchni ziemi niczym domki z kart.

Maksym. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Bezpieczniej na pozycjach

Do miejsca naszego spotkania prowadzi droga dziurawa jak sito. Samochód podskakuje na wybojach tak wysoko, że słowa zatrzymują się w gardle, uniemożliwiając rozmowę.

– Gdyby nie to, że dziś pogoda dla nas jest idealna, nie moglibyśmy tędy jechać! – Maksym krzyczy do nas z przedniego siedzenia. – Chłopcy i tak dzisiaj są nieco dalej od linii, bo zaczęło się polowanie na nich.

Choć to słowo brzmi absurdalnie w kontekście ludzi, właśnie tak to się odbywa. W powietrze są wypuszczane roje dronów FPV, czyli takich, do których podczepiona jest kamera. Operator takiego bezzałogowca może obserwować, co dzieje przed nim na żywo. Do drona może być podczepiony system zrzutowy, który zrzuca na pozycje ładunki wybuchowe. Jednak najgorsze są tak zwane drony kamikadze, czyli takie, które ruszają w misję w jedną stronę. Ich zadaniem jest znaleźć cel i po prostu wbić się w sam jego środek. Celami są pojazdy wojskowe poruszające się wzdłuż linii frontu, ale też przemieszczające się jednostki, samochody czy nawet karetki. Tak naprawdę samochodów do ewakuacji już się nawet nie oznacza, bo medyków Rosjanie zabijają najchętniej, a ich pojazdy są celem za największą liczbę punktów w tej przerażającej powietrznej rozgrywce. 

– Chłopcy zbudowali naziemnego drona na kółkach. Służy przede wszystkim do dostarczania do okopów wody i jedzenia. U nas w grupie rekordzista siedział w okopie aż 63 dni. Nie mógł wyjechać z pozycji bojowych, bo nad głową nieustannie krążyły drony FPV.

Bezpieczniej mu było siedzieć w dziurze w ziemi, niż próbować stamtąd wyjść. Musieliśmy więc znaleźć sposób, by jakoś mu podrzucać picie i jedzenie

Jedną z metod wspierania pobratymców jest wysyłanie dronów z systemem zrzutowym, do których można przyczepić pojemnik z wodą i jedzeniem. Jednak gdy w okopie ktoś tkwi dwa miesiące, te transporty muszą być bardzo częste. Przy takich misjach wiele dronów zostaje strąconych albo są zagłuszane i nie docierają na miejsce przeznaczenia. Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie, nienarażające piechoty i pozwalające oszczędzić sprzęt. Tak narodził się pomysł stworzenia dronów naziemnych, które – tak samo jak te w powietrzu – byłyby sterowane prostym kontrolerem.

Bardzo szybko żołnierze 58. brygady zaczęli wykorzystywać te kołowe drony także do innych celów.

– Podczepiliśmy ładunek wybuchowy i zrobiliśmy z niego naziemnego drona kamikadze. Podjechał do ich blindaża, a oni nawet wyszli na zewnątrz, zaciekawieni, co to podjechało. Kiedy wybuchło, nasza ekipa stała się celem numer jeden i zaczęło się polowanie.

Operator drona podczas pracy. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Mechaniczny kurier – sanitariusz

Na miejscu sceneria przypomina plan filmowy wojennego kina: podziemne pomieszczenia i sznury okopów tworzą labirynt. Grupa żołnierzy jest skupiona na swoich zadaniach. Pracują na dwóch dronach: jeden jest w powietrzu i wskazuje drogę temu, który przesuwa się po ziemi. Na obu zamontowano kamery, dzięki którym można śledzić na żywo to, co widzi dron. Operatorem drona naziemnego jest „Kaban”.

– Ten pojazd służy do wielu zadań – wyjaśnia. – Może zaminować drogę, może przywieźć amunicję albo żywność pobratymcom, którzy znajdują się na pierwszej linii. Bo oni nie mają możliwości sami sobie to dostarczać – bezpieczniej im pozostać na pozycji bojowej. Lepiej, żeby ludzie nie przemieszczali się za żywnością pod gołym niebem. Prowiant i wodę zawieźliśmy chłopakom wczoraj.

Jeśli nie byłoby drona – samochodziku, żołnierze musieliby iść piechotą po jedzenie trzy czy cztery kilometry – potem tą samą drogą wracać. Do tego z solidnym obciążeniem, pod niebezpiecznym otwartym niebem, na którym lata absolutnie wszystko, co wymyślono na tej wojnie.

Robot na kółkach może na siebie wziąć nawet czterdzieści kilogramów i przejechać dystans do dwudziestu kilometrów

Takich transportów można zrobić nawet cztery. Potem pojazd musi trafić do podładowania, a po ośmiu godzinach znowu jest gotowy do pracy. Obok stoi jeszcze jeden pojazd. Jest mniejszy, ale ma gąsienice, niczym maleńki czołg. Może udźwignąć ponad trzysta kilogramów. Tym robotem dostarcza się nie tylko żywność czy amunicję, ale też ewakuuje się rannych żołnierzy.

– Jeśli żołnierze nie mogą sami opuścić pozycji, to ewakuacja kogoś, kto jest ranny, jest niemal niemożliwa – mówi Maksym, który jest dowódcą roty. – A ten mały robot jest bardzo szybki, porusza się niezwykle sprawnie po trudnym terenie. Rannego można przyczepić pasami, nie spadnie. W ogóle w kamizelce kuloodpornej i hełmie tu na nim całkiem wygodnie.

Cała ekipa wybucha śmiechem.

Robot na kółkach może z ciężarem 40 kg przejechać do 20 km. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Strącić latającego zabójcę

To, co nas nieustannie zadziwia, to niezwykła pogoda ducha żołnierzy, którzy w tych ekstremalnych warunkach, w nieustannym zagrożeniu i strachu o siebie i towarzyszy broni spędzają całe tygodnie. Część grupy Maksyma chroni też nieba nad głowami mieszkańców Charkowa. Bo pogoda nad Charkowem nie wyznacza rytmu miasta. Tu pociski dolatują według koordynatów albo, jak irańskie szahidy, uderzają na oślep, rujnując sklepy, galerie i przedszkola. Dwa dni po naszym wyjeździe dostaję od Maksyma wiadomość: 

Pamiętasz ten celownik z termowizją, który nam przywieźliście? Zobacz, jak niszczy szahidy

Na nagraniu widać niewiele: czarna plamka na ciemnym niebie, która pojawia się i znika. Ale za to słychać gorączkowe głosy żołnierzy, którzy wiedzą, że jeśli nie strącą tego mechanicznego zabójcy, to za chwilę uderzy w budynek mieszkalny w pogrążonym we śnie mieście. Słychać krzyki i strzały. W końcu – ulga:

– Jest, spadł! To już drugi!

Dzięki nim tej nocy Charków spał spokojnie. 

20
хв

Tam, gdzie drony polują na ludzi

Aldona Hartwińska
Wadim Kodaczygow

Wadim Kodaczygow jest byłym dowódcą oddzielnego oddziału 36. brygady piechoty morskiej i obrońcą Kijowa. Od 2015 roku jest też dyrektorem generalnym firmy wojskowej KOPT, która produkuje technologie obronne i radioelektroniczne. Rozmawiamy o wojnie technologicznej, broni przyszłości, współpracy z Polską i zmianach w sposobach prowadzenia walki.

Skrzydła zemsty

Oksana Szczyrba: Przeszedł Pan przez Majdan, stracił biznes i środki na kontach na Krymie. Później była przeprowadzka, a potem stanął Pan w obronie Ukrainy...

Wadim Kodaczygow: Tak, do 2014 roku prowadziłem udany biznes na Krymie. Ale po Rewolucji Godności, do której dołączyłem z przekonania, ten biznes mi odebrali. Zrzekłem się rosyjskiego obywatelstwa. Po aneksji półwyspu przez Rosjan straciłem wszystko: majątek, firmę, dom. To był bolesny cios, ale się nie załamałem. Przeniosłem się do Kijowa, zacząłem pracować jako wolontariusz, pomagałem przesiedleńcom i żołnierzom. Następnie założyłem kolejną firmę i zająłem się dystrybucją broni, kontraktami, transporterami opancerzonymi, środkami walki radioelektronicznej.

A w 2022 roku poszedłem na wojnę. Byłem dowódcą kompanii w 112. brygadzie obrony terytorialnej, dowódcą oddziału przeciwczołgowego Pierwszego Sektora Obrony Kijowa, to Irpień – Bucza. Potem walczyłem w Mikołajowie i Chersoniu, aż w końcu się zdemobilizowałem, by zająć się produkcją broni.

Podczas obrony Kijowa, 2022 r.

Mam wiele powodów do demobilizacji: mam troje dzieci, żona ma I stopień niepełnosprawności, jestem dyrektorem firmy wojskowej. Zacząłem się zajmować opracowywaniem nowych technologii bezpośrednio w składzie brygady bojowej. A kiedy pokazałem swoje projekty w Ministerstwie Obrony, powiedzieli mi: „Zwolnij się i przejdź do produkcji broni. Tam będziesz bardziej przydatny”.

Co było dla Pana największym osobistym wstrząsem w ciągu tych lat?

Już od dawna nic mną nie wstrząsa. Utrata biznesu na Krymie okazała się tak łatwa… Przyjechałem do Kijowa i zacząłem wszystko od zera. Są w życiu rzeczy, na które nie mamy wpływu. Trzeba to zaakceptować i żyć dalej, wtedy nie będzie wstrząsów. Jestem spokojny, bo przyzwyczaiłem się już do podejmowania decyzji w sytuacjach kryzysowych. Kieruję ludźmi, ponoszę odpowiedzialność za wiele procesów. Z panikowania nic dobrego nie będzie. Dlatego zawsze rozważnie analizuję sytuację, zastanawiam się nad decyzjami, stawiam zadania i idę do przodu.

W 2023 roku uruchomił Pan projekt „Skrzydła zemsty”. To produkcja samolotów bez udziału państwa, bez jakiegokolwiek publicznego finansowania.

„Skrzydła zemsty” to bezprecedensowy krok w kierunku naszej pewności siebie. Jego zadaniem jest zapewnienie ukraińskiej armii niezbędnych technologii, które pomogą nam odnosić zwycięstwa na froncie i chronić życie naszych obrońców i obrończyń.

Nasze wysokiej jakości statki powietrzne produkcji ukraińskiej są jedynymi takimi na świecie. Przede wszystkim to zaawansowane technologicznie bezzałogowe bombowce „Hunter-Killer” („HaKi-20”), dostarczane w trzech różnych konfiguracjach, z których każda ma inne przeznaczenie i innego użytkownika.

HaKi-AK-1000 to autonomiczny dron kamikadze, zdolny do niszczenia strategicznych obiektów wroga w odległości do 1000 km. Z kolei HaKi-AB-500 to autonomiczny bombowiec, który niszczy bazy i siły wroga w promieniu 500 km. Natomiast HaKi-UB-50 to pierwsze na świecie eskadry bezzałogowych taktycznych bombowców bojowych, które wykonują zadania w najgorętszych strefach, pozostając w powietrzu do 6 godzin bez przerwy i natychmiast niszcząc wszelką wrogą technikę oraz siły wroga zgodnie z poleceniami operatora znajdującego się w odległości 50 km od strefy bombardowania.

Obecnie projekt wszedł w nową fazę rozwoju. To już inny format pracy.

Hunter Killer 20, bombowiec dronowy

Dlaczego nie złożyliście wniosku o zamówienie publiczne?

Składaliśmy wnioski, ale ten proces jest dość skomplikowany i długotrwały. Aby przejść wszystkie etapy, trzeba było czekać miesiącami: sporządzić dokumentację konstrukcyjną, procesów technicznych, schematów elektrycznych, przejść testy. Zrobiliśmy już to wszystko i mamy nadzieję, że w tym roku otrzymamy finansowanie państwowe.

Finansowaliście prace rozwojowe na własne ryzyko?

Tak, zainwestowałem w te projekty swoje zyski. Firma finansowała produkcję maszyn latających dla poszczególnych jednostek. Były też firmy i przedsiębiorcy, którzy kupowali drony dla wojska za własne pieniądze. Ale dziś praktycznie wszyscy wyczerpali już swoje zasoby. Ludzie nie mogą sami finansować wojny.

Czym konkretnie się teraz zajmujecie?

Oczywiście nie możemy ujawniać wszystkich szczegółów. Produkujemy różne bezzałogowe statki powietrzne i małe samoloty na potrzeby ukraińskiej armii.

Obecnie promujemy również nasze projekty w Europie. Mamy filie firmy KOPT w Łodzi i Warszawie – to wspólne przedsięwzięcia z Polakami. Polscy partnerzy pomagają nam we wdrażaniu standardów NATO i zmianie podejścia do współczesnego prowadzenia wojny w krajach Sojuszu. Wspólnie z nimi rozwijamy najnowsze technologie bezzałogowego lotnictwa w Europie. Obecnie czekamy na przyjazd polskiej grupy na szkolenie z procesów produkcyjnych. Będziemy ich szkolić, pokazywać montaż.

Po szkoleniu rozpocznie się produkcja w Polsce, a potem nasze bezzałogowe statki powietrzne trafią do sprzedaży – dla polskiej armii i dla armii innych krajów Europy

Czy ceny będą się różnić?

Oczywiście. Ceny dla innych krajów będą wyższe niż dla Ukrainy.

Europa siedzi i drapie się po głowie

Czy możemy konkurować z Rosjanami i Chińczykami w technologii bezzałogowych statków powietrznych, biorąc pod uwagę to, że ich budżety i systemy są większe?

Już od dawna konkurujemy. Europa ogłosiła, że jest gotowa wydać 800 miliardów euro na modernizację swoich armii. Podstawą mają stać się bezzałogowe systemy i środki przeciwdziałania bezzałogowym statkom powietrznym. Realne technologie w tej dziedzinie posiadają obecnie tylko trzy kraje: Rosja, Ukraina i Chiny. Chiny – ponieważ masowo produkują i jednocześnie wykorzystują obce technologie, gromadzą doświadczenia zarówno ukraińskich, jak rosyjskich konstruktorów. Europa nie stworzyła nic poważnego w dziedzinie bezzałogowych statków powietrznych.

Obecnie unikamy dostaw komponentów przez Chiny, by nie dopuścić do rozpowszechniania naszych technologii. Wszystko produkujemy w Ukrainie. To jest droższe, ale warto

Co nazwałby Pan dzisiaj główną przewagą technologiczną Ukrainy? W czym jesteśmy najlepsi?

Technologie w lotnictwie bezzałogowym bardzo szybko się starzeją. Trwa wyścig: wymyślono nową funkcję, ale za trzy miesiące trzeba stworzyć nową, bardziej nowoczesną.

Jeśli chodzi o naszą przewagę, to opracowaliśmy system sterowania dronami za pomocą światłowodu. To sterowanie przewodowe, którego nie da się zagłuszyć za pomocą środków walki elektronicznej (REB). Gdy przeciwnik próbuje znaleźć sposoby na stłumienie łączności światłowodowej, my już pracujemy nad nowymi systemami. I tak w kółko, ciągły wyścig technologiczny.

A co z Europą?

Europa siedzi i drapie się po głowie. Nadal wierzy w czołgi. Tyle że czołg strzela na 12 kilometrów, a mój dron leci na 30. Rosjanie nie są w stanie nawet doprowadzić czołgu do linii frontu, bo my go wcześniej niszczymy. Czołgi na polu bitwy już nie działają, wszystko się zmieniło. Dlatego Polska nie powinna się martwić, ale mocniej współpracować z Ukrainą.

Europejczycy powinni uczyć się od nas doświadczeń bojowych, wysyłać swoje oddziały na szkolenia. Bo z telewizora walczyć się nie nauczysz. Nigdy

Co możemy przeciwstawić rosyjskim dronom na froncie, a także szahidom i rakietom, które zabijają cywilów w miastach?

Główny problem stanowią dziś rakiety. By skutecznie chronić się przed rakietami, musimy stworzyć system obrony przeciwrakietowej. Możemy to zrobić, ale zajmie to lata. Dlatego teraz niezwykle ważne jest, abyśmy otrzymali systemy obrony przeciwrakietowej od Stanów Zjednoczonych, Francji i Niemiec. Moglibyśmy pomóc w ich dopracowaniu. Tyle że oni tak długo się zastanawiają: „Dać?”, „A może poczekać?”, „A może rozzłościmy Putina?”... Pora zrozumieć, że Putina nie powstrzyma nic poza bronią. On rozumie tylko jedno: kiedy zaczyna mu się palić wokół tyłka.

Wystawa sprzętu w Danii, 2024 r.

Czy potrafimy sami wyprodukować systemy obrony przeciwlotniczej?

Możemy, ale to zajmie co najmniej 2-3 lata. Wcześniej nie mieliśmy własnego programu rakietowego – został zamknięty. Polegaliśmy na „uczciwym świecie”, wierzyliśmy w obietnice.

A świat okazał się bandą kłamliwych łajdaków. Dlatego teraz sami będziemy tworzyć broń

Po wojnie nigdy więcej nie powierzymy naszego bezpieczeństwa innym. Zrobimy tak, abyśmy mieli wszystko swoje: od dronów po systemy obrony przeciwlotniczej. Wcześniej byliśmy zbyt ufni. Teraz rozumiemy już, że we współczesnym świecie przetrwa tylko ten, kto ma siłę i technologie.

Świat to nieuczciwa gra, ciągła walka interesów. Mamy już unikalne doświadczenie bojowe, którego nie ma nikt inny w Europie. Mamy też technologie, które naprawdę zmieniają zasady gry na polu bitwy. Zrobimy wszystko, by być silnymi. Nie pozwolimy się zniszczyć.

Nosiciel najnowszych technologii

Kiedyś powiedział Pan, że dron to dziś żołnierz. Czym zasadniczo różni się wojna z 2014 i 2022 roku od wojny z lat 2024 i 2025?

Dzisiaj to elektronika, operatorzy dronów i systemy walki radiolokacyjnej decydują na polu bitwy o wszystkim. Karabin automatyczny jest oczywiście potrzebny, ale nie jest już główną bronią. Pozostaje przydatny podczas czyszczenia terenu lub do lokalnych działań, ale w zakrojonych na szeroką skalę szturmach główną rolę odgrywają lotnictwo, bezzałogowe statki powietrzne i wywiad.

Jak będą wyglądać bezzałogowe statki powietrzne przyszłości?

Będą takie same jak teraz, tylko jeszcze bardziej zintegrowane ze sztuczną inteligencją. Technologie szybko się doskonalą. Jeśli wojna się skończy, proces rozwoju ulegnie spowolnieniu, ponieważ nadejdzie „pokojowe podejście europejskie”: rysunki, dokumenty, certyfikaty, testy, mnóstwo kontroli bezpieczeństwa technicznego – czyli będzie dużo biurokracji. Technologie naprawdę rozwijają się tylko podczas wojny, kiedy są potrzebne tu i teraz.

W ciągu ostatnich dwóch lat przeszliśmy drogę, którą Europa w czasie pokoju pokonywałaby przez dwadzieścia lat

Europa wydaje miliardy na badania i rozwój, ale w ciągu kilku lat tworzy w najlepszym razie jeden nowy silnik lub kontroler. A my już dziś sami produkujemy silniki, ramy, kontrolery lotu, systemy łączności – bo potrzebujemy tego, by przetrwać. To właśnie Ukraina, a nie Stany Zjednoczone, jest dziś nosicielem najnowszych technologii dla NATO.

Amerykanie potrafią produkować dobre rakiety i statki. My natomiast tworzymy systemy, które mogą szybko niszczyć zarówno rakiety, jak statki. Gdyby nam nie przeszkadzali i zapewnili odpowiednie finansowanie, zrobilibyśmy znacznie więcej. Bo ci, którzy nie walczą, po prostu nie są w stanie zrozumieć rzeczywistych potrzeb wojny.

Ukraina jest poligonem do testowania najnowszych rozwiązań. Jak postrzega Pan rolę prywatnych producentów we współczesnej wojnie?

Odgrywają kluczową rolę. Jeśli Europa zrozumie, że Ukraina jest obecnie jedynym realnym posiadaczem technologii, i jeśli uzgodnimy wspólną produkcję, to za rok-dwa nasz kraj może stać się światowym liderem w produkcji broni. To będzie zaawansowana technologicznie broń taktyczna, która realnie zmieni pole walki.

W latach 2016–2017, kiedy byłem prezesem Stowarzyszenia Producentów, Ukraina mogła produkować broń o wartości 3 miliardów dolarów rocznie. Obecnie liczba ta oficjalnie wzrosła do 30 miliardów, a dzięki odpowiednim reformom możemy zwiększyć produkcję do 100 miliardów.

A jeśli razem z Europą umiejętnie wykorzystamy te 800 miliardów, które planuje wydać na reorganizację, to Europa będzie miała realną szansę przeciwstawić się zarówno Rosji, jak Chinom

Potrzebna decyzja prezydenta

Jeśli nie będzie rozejmu, Rosjanie będą kontynuować wojnę. A ponieważ oni ewidentnie przygotowują się do długiej wojny, trzeba będzie nauczyć walczyć wszystkich lub prawie wszystkich w Ukrainie. Jak widzi Pan model rozwoju naszego społeczeństwa, jeśli wojna się przedłuży? Co musimy zmienić w społeczeństwie, biznesie, aby się rozwijać i przeciwstawiać się Rosji bez pomocy zagranicznych partnerów?

Nie będziemy w stanie walczyć całkowicie bez pomocy z zewnątrz, ponieważ produkcja broni wymaga pieniędzy. W Ukrainie jest dużo broni, ale mało środków, by ją kupić. Dlatego lobbuję za otwarciem europejskich rynków dla ukraińskiej broni: by sprzedawać broń do Europy, zarabiać walutę i wydawać ją na zakup nowej broni dla siebie.

Ponadto główny nacisk należy położyć na rozwój technologii, zwłaszcza sztucznej inteligencji, która pozwoli zminimalizować straty wśród personelu.

Jak powinien wyglądać według Pana idealny model współpracy między państwem, armią i prywatnymi producentami?

To trzy odrębne elementy. Pierwszy, armia, określa swoje potrzeby. Drugi, czyli Ministerstwo Obrony, znajduje pieniądze i kupuje to, co jest potrzebne. A trzeci, przemysł, to, czego potrzeba, produkuje.

Problem polega na tym, że większość naszego kierownictwa nie umie zarabiać pieniędzy. To nie są biznesmeni, ale politycy, którzy nie potrafią tworzyć. Natomiast biznes działa tak: jeśli jest popyt, to rozszerzamy produkcję, a nie odrzucamy zamówienia.

Dlaczego Ukraina nadal nie ma scentralizowanego systemu eksportu broni? Co może zmienić tę sytuację?

Jedynym powodem jest brak zrozumienia ze strony najwyższych władz państwa. Aby wszystko się zmieniło, potrzebna jest przede wszystkim osobista decyzja prezydenta. Bo obecnie wokół prezydenta jest wiele osób, które nie rozumieją ani gospodarki, ani rynku uzbrojenia, ani tego, jak działa biznes.

Dopóki zamiast profesjonalistów u władzy będą politycy i urzędnicy, którzy całe życie tylko „rozgospodarowywali budżety”, nic się nie zmieni

Nie wiedzą, jak zarabiać pieniądze, dlatego boją się otwarcia eksportu. Boją się utraty kontroli.

A rozwiązanie byłoby jasne:

* zezwolić prywatnym producentom na wejście na rynek międzynarodowy;

* stworzyć przejrzysty system licencjonowania;

* nawiązać partnerstwo z europejskimi firmami.

To pozwoliłoby Ukrainie stać się realnym światowym graczem w przemyśle obronnym. Bez tego będziemy ciągle prosić o pomoc, zamiast samodzielnie finansować swoje zwycięstwo.

Nie tracę wiary w Ukrainę

Czy ludzie na tyłach powinni mieć prawo do posiadania i noszenia broni w celu samoobrony?

Popieram prawo do posiadania broni, ale musi być jasny system rejestracji i surowe zasady użytkowania. Każdy posiadacz broni musi przejść szkolenie, zdać egzaminy i zarejestrować swoją broń. W przeciwnym razie zapanuje chaos. Obecnie w Ukrainie jest już i tak dużo broni w rękach ludności. Nie jest ona jednak zarejestrowana, a zatem trudno kontrolować jej użycie. Problem jest taki sam, jak w przypadku prostytucji: dopóki nie zostanie uznana za legalną, nie można nią zarządzać ani walczyć z jej skutkami. Legalizacja nie oznacza pozwolenia na wszystko, lecz kontrolę i bezpieczeństwo.

Jak Pan, niedawno jeszcze mieszkaniec Krymu, odbiera fakt, że obecnie ze wszystkich stron naciska się na was, krymian, byście oddali swoje terytoria w zamian za pokój?

To zdrada. Jeśli ustąpimy, wróg przyjdzie po nowe terytoria. Historia Hitlera pokazała, że kompromisy z najeźdźcami nie działają. Musimy stać się silni: budować własną produkcję, współpracować z Europą, zbroić sojuszników. Tylko siła powstrzyma agresora.

Tęskni Pan za domem, za Krymem?

Oczywiście. Nie byłem w domu już ponad dziesięć lat, pozostała tam większość mojej rodziny. Wielu jej członków jest przywiązanych do ziemi i nie mogli, jak ja, opuścić rodzinnego domu. Moja mama jest tam teraz, ma już 84 lata.

Nie tracę wiary w Ukrainę. Na pewno wygramy, wyzwolimy nasze ziemie, wzmocnimy armię i staniemy się silnym graczem na arenie międzynarodowej. Ale do tego potrzebna jest determinacja, odwaga i szybkie, realne działania, a nie negocjacje.

Zdjęcia: archiwum prywatne

20
хв

Polska nie powinna się martwić, ale mocniej współpracować z Ukrainą

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Księżna Edynburga w Buczy i w kijowskim soborze Świętej Zofii

Ексклюзив
20
хв

Grażyna Staniszewska: Wspieramy tych, którzy stracili kogoś na wojnie

Ексклюзив
20
хв

Nim weszłam do swojej firmy w Buczy, rzuciłam przed siebie kij, żeby sprawdzić, czy Rosjanie nie zaminowali laboratorium

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress