Exclusive
20
min

Reporterka Monika Andruszewska: Niewiele wiem o prawdziwym życiu, ale widziałam prawdziwe śmierci

Nie pozwalam sobie myśleć o końcu wojny. Nie wiem nawet, czy go dożyję. Najważniejsze jest przetrwanie. To wojna o przetrwanie, od której zależy istnienie nie tylko Ukrainy, ale i Europy – mówi Monika Andruszewska, polska wolontariuszka i korespondentka wojenna

Natalia Żukowska

Monika Andruszewska na linii frontu. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Jest wolontariuszką i polską korespondentką wojenną, mieszka w Ukrainie od Rewolucji Godności. W 2014 roku pojechała z wolontariuszami na wschód Ukrainy. Relacjonowała sytuację w kraju, pisała reportaże z frontu. W 2019 r. otrzymała nagrodę Związku Dziennikarzy Polskich za reportaż „Bierz ciało, póki dają”, poświęcony ukraińskim matkom poszukującym synów zaginionych w czasie wojny. Obecnie Monika angażuje się w wolontariat i we współpracy z warszawskim Centrum Lemkina zbiera dowody rosyjskich zbrodni wojennych na terytorium Ukrainy.

Wolontariuszka i polska korespondentka wojenna Monika Andruszewska. Zdjęcie: Timofey Klubenko

Natalia Żukowska: Mimo że zeszłego lata zawiesiłaś swoje dziennikarstwo wojenne, nadal jeździsz na linię frontu. Teraz masz inną misję. Opowiedz o niej.

Monika Andruszewska: Moja misja i cel są niezmienne od 2014 roku: robię, co w mojej mocy, by opowiedzieć światu o wszystkim, co dzieje się w Ukrainie i pomóc w zwycięstwie. I robię to w każdy dostępny mi sposób. W rzeczywistości to, co się teraz dzieje, jest dokładnie tym, co działo się wcześniej. Po prostu teraz Rosja zajęła więcej ukraińskiego terytorium. Zabijanie ludzi za ich flagę, za ich miłość do ojczyzny, próby zniszczenia narodu ukraińskiego, gwałty na kobietach, torturowanie więźniów – wszystko to działo się już wcześniej. To nie zaczęło się teraz. Dziś ludzie, którzy zostali schwytani przez Rosjan w 2014 roku, nadal są przetrzymywani w rosyjskich komorach tortur.  

Wraz z wybuchem wojny na pełną skalę widzimy po prostu kontynuację tego, co robi Federacja Rosyjska. Ona próbuje zniszczyć Ukrainę


Współpracujesz z Centrum Lemkina, które od kwietnia 2022 roku zbiera dowody na zbrodnie wojenne Rosji. Jak rozpoczęła się wasza współpraca?

Centrum Lemkina działa w ramach Instytutu Pileckiego, który jest częścią polskiego Ministerstwa Kultury. Zostało otwarte przez profesor Magdalenę Gawin. Instytut Pileckiego od wielu lat dokumentuje zbrodnie totalitaryzmu. To, co dzieje się na Ukrainie, jest kontynuacją tego samego totalitaryzmu, który przez wiele lat niszczył Europę Wschodnią. Magdalena Gawin zaproponowała mi współpracę, a ja się zgodziłem. Po pierwsze dlatego, że ideologia Centrum pokrywa się z moim spojrzeniem na sprawę. Po drugie, to okazja do dokumentowania zbrodni na poziomie państwa polskiego. Stworzyłam grupę, która pracuje w Ukrainie i zbiera dowody. Oprócz mnie w naszym zespole jest Iryna Dowgan, która była torturowana przez Rosjan w Doniecku w 2014 roku, a teraz pracuje z mężem. Współpracuje z nami również Wiktoria Godik z Irpienia. Zbieramy dowody wszystkich zbrodni wojennych. W maju przedstawimy raport na temat ostrzelania przez Rosjan pokojowego konwoju w obwodzie kijowskim. Po raz kolejny chcemy pokazać światu, jaka jest Rosja. Chcemy przekazać informację, że sytuacja na froncie jest katastrofalna. Brakuje broni i amunicji.

Ukraina potrzebuje pomocy świata zachodniego, bo w tej chwili Siły Zbrojne Ukrainy są jedynym gwarantem bezpieczeństwa nie tylko Ukrainy, ale całej Europy


Jestem Polką, ale mieszkam w Ukrainie. Musimy pokazać wszystkim, co grozi nam ze wschodu.

Monika Andruszewska: liczba zbrodni wojennych w Rosji rośnie z każdym dniem. Foto: archiwum prywatne

Ile zeznań ofiar rosyjskich zbrodni wojennych udało się do tej pory zebrać?

Warszawskie biuro Centrum Lemkina, które zbierało zeznania od uchodźców z Ukrainy, ma ich prawie tysiąc. A my, pracując na terytoriach okupowanych i na froncie, zebraliśmy już około 700 zeznań ofiar rosyjskich zbrodni wojennych. Trudno podać dokładną liczbę, ponieważ jesteśmy w trakcie gromadzenia zeznań. Nawet teraz nie policzyliśmy zeznań z naszych ostatnich wyjazdów do regionu Chersonia. Mogę jedynie powiedzieć, że liczba ta stale rośnie.

Jak i gdzie znajdujecie świadków zbrodni wojennych?

Pracujemy w pobliżu frontu i na terytoriach nieokupowanych. Czasami ktoś mówi nam, że coś wydarzyło się w wiosce, wtedy po prostu idziemy do rady tej wioski – zazwyczaj mają listę osób, które ucierpiały. Czasami udajemy się do ośrodków kultury, do lokalnych ratowników medycznych, a ci kierują nas do osób, których szukamy. Zdarza się, że podczas rozmowy ocalały dzieli się z nami kontaktami do osób, z którymi przebywał w areszcie. Staramy się objąć pomocą wszystkie regiony Ukrainy, które zostały dotknięte rosyjską agresją.

Naszym celem jest stworzenie mapy wojny, aby pokazać, że gdziekolwiek rosyjskie wojsko postawi stopę, popełniane są te same zbrodnie


Niestety wiele miejsc, w których pracowaliśmy, nie znajduje się już pod kontrolą Ukrainy. Na przykład niektóre wioski w pobliżu Awdijiwki czy Bachmutu. Niektóre obszary znajdują się bezpośrednio na linii frontu. Nie możemy więc sprawdzić, co stało się z ludźmi, którzy zeznawali nam o zbrodniach wojennych w pobliżu Wuhłedaru. Nie wiemy, czy żyją. W końcu Rosja po prostu wymazuje osady z mapy. Niektórzy z naszych świadków nie mogli wyjechać i nie wyobrażali sobie życia gdzie indziej. Dotyczy to zwłaszcza osób starszych. Jest takie powiedzenie w języku polskim: „Starych drzew się nie przesadza”. Ci ludzie wybrali miejsce, w którym chcą żyć i umrzeć. To bardzo smutne.  

Co jest dla Ciebie najtrudniejsze w pracy? Do czego nie potrafisz się przyzwyczaić?

Kiedy dokumentujemy zeznania ofiar, nie powinniśmy mówić i okazywać tego, co czujemy. To nie jest w porządku. Musimy mówić o ludziach, o tym, jacy są odważni, ponieważ czasami rozmawiamy trzy kilometry od Rosjan. Ci ludzie, ryzykując własne życie i zdając sobie sprawę, że rosyjskie wojsko może w każdej chwili znów ruszyć naprzód, wciąż mówią o zbrodniach. Najtrudniejsze jest to, że pracujemy na terytorium, które jest nieustannie atakowane. Obecnie na Ukrainie nie ma bezpiecznych miejsc, ale są miejsca szczególnie niebezpieczne. Rosja nieustannie atakuje terytoria okupowane i strefę przygraniczną. Próbuje zabić wszystko, co się rusza, w tym nas. Ponadto terytorium okupowane jest silnie zaminowane. Gdy tylko zejdziesz z asfaltu, istnieje ryzyko, że wejdziesz na minę. Rosja zrzuca też miny przeciwpiechotne z dronów.  

Dom zniszczony przez Rosjan w obwodzie donieckim. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wspierasz też rodziny, których krewni są w niewoli. Jak dokładnie im pomagasz?

Więźniami i zaginionymi zajmuję się od 2014 roku. To wtedy pierwsza jednostka, którą dobrze znałam, batalion „Donbas”, znalazła się w kotle iłowajśkim, a wielu moich znajomych trafiło do niewoli [w sierpniu 2014 r. pod Iłowajśkiem rozegrała się jedna z najkrwawszych bitew ówczesnej wojny w Donbasie – red.]. Od tego czasu mocno angażuję się w sprawy jeńców wojennych i osób zaginionych. Wsparcie jest różne. Miałam okazję pomagać finansowo, a także realizować różne projekty, na przykład przy wsparciu polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Ambasady RP. Organizowaliśmy kursy dla rodzin więźniów, kupowaliśmy telefony i laptopy. Ale najważniejsze w przypadku więźniów jest wsparcie informacyjne. To szczególnie ważne w przypadku więźniów cywilnych, którzy zostali schwytani przez Rosjan na początku ATO [antyterrorystyczna operacja sił ukraińskich przeciw wspieranym przez Rosjan separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, rozpoczęta wiosną 2014 r. – red.] pod fałszywymi zarzutami. Na przykład w 2016 r. donieckie MGB [Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego, samozwańcza struktura władzy separatystów stworzona na wzór sowiecki – red.] aresztowało 18-letniego Bohdana Kowalczuka, a sąd Donieckiej Republiki Ludowej skazał go na 10 lat więzienia. Ten chłopak ma tylko dziadków, jest osobą całkowicie niemedialną. Wsparcie informacyjne jest jedyną rzeczą, która może uratować ludzi takich jak on.
Albo Ołena Pech, historyczka sztuki i badaczka w muzeum sztuki w Horliwce. Została aresztowana w 2018 roku i nadal przebywa w więzieniu. W niewoli była torturowana, gwałcona i zmuszana do podcinania sobie żył. Stan jej zdrowia jest katastrofalny. To bardzo smutne, że nawet w Ukrainie, jeśli zapytasz ludzi, jakich więźniów kojarzą, powiedzą: z Azowstali – i to wszystko. Wcześniej mówili, że Sencowa [Ołeh Sencow, ukraiński reżyser, pisarz i aktywista, był więźniem Rosjan w latach 2014-2019 – RED.]. Tymczasem od września 2014 r. w niewoli przebywa Walentyn Wygiwskij, aresztowany przez Rosjan na Krymie i oskarżony o szpiegostwo. O nim i o wielu innych nic nie wiedzą nie tylko w Europie, ale nawet na Ukrainie – z wyjątkiem tych, którzy są, że tak powiem, wtajemniczeni. Dlatego takie sprawy należy nagłaśniać w mediach. To może uratować im życie. Wymiana takich ludzi nie obejmie. To, co możemy zrobić, to krzyczeć na cały światy, że oni żyją i trzeba ich ratować.

W 2014 roku pojechałaś z wolontariuszami na wschód Ukrainy. Miałaś jakieś wątpliwości, obawy?

Pojechałam na Majdan, kiedy byłam studentką. Po Rewolucji Godności wszyscy ludzie, których znałam, zaczęli podróżować na wschód. Już wtedy było dla mnie jasne, że Majdan się nie skończył. Trwał dalej na wschodzie. Nie miałam wątpliwości co do słuszności mojej decyzji – chociaż 10 lat później zdałam sobie sprawę, że nie rozumiałam wtedy, że był to punkt bez powrotu. Wtedy nie myślałam, że zostanę w Ukrainie tak długo i że spędzę tu całe życie. Mówiąc: „tutaj”, mam na myśli nie Ukrainę, ale wojnę.

Przez długi czas pracowałaś jako korespondentka wojenna. Skąd wzięło się pragnienie bycia w miejscu, w którym każdy dzień oznacza ryzyko?

Zawsze chciałam być dziennikarką, dlatego poszłam na polonistykę. Jeśli chodzi o dziennikarstwo wojenne, to ono przyszło naturalnie. W 2014 roku, po Iłowajśku, zaczęłam pisać posty na Facebooku i zobaczył je redaktor jednego z polskich mediów. Zaproponował mi pisanie dla nich materiałów o wojnie. Korespondentką wojenną uczyniła mnie wojna.

Jakie materiały są dla Ciebie najcenniejsze?

Nie mogę powiedzieć, że któryś materiał jest najcenniejszy. Dla mnie cenne było to, że miałam okazję pisać o ukraińskim podziemiu w Doniecku, o donieckich patriotach, którzy pozostali w mieście, którzy koordynowali ogień ukraińskiej artylerii, którzy blogowali podczas okupacji. To dla mnie cenne, że miałam zaufanie tych ludzi, jestem z tego dumna. Dla mnie materiał nie jest cenny sam w sobie – jest cenny, gdy coś daje. Na przykład gdy pomaga przeprowadzić zbiórkę pieniędzy na potrzeby wojska. Kiedyś napisałam o szpitalu psychiatrycznym w Swatowe w obwodzie ługańskim. W rezultacie ten szpital otrzymał pomoc, a my sprawiliśmy, że świat tych pacjentów na chwilę stał się lepszy. Jednak kiedy Swatowe znalazło się pod okupacją, Rosjanie uprowadzili naszych pacjentów do Rosji. To było szczególnie przykre, ponieważ zaprzyjaźniliśmy się z tymi ludźmi. Niektóre Polki pisały listy do pacjentów tego szpitala i ci ludzie myśleli, że mają rodzinę w Polsce. Dla mnie cenne jest, gdy udaje ci się zmienić coś na lepsze.

Uważam, że dziennikarstwo jest potrzebne do zmiany rzeczywistości. Inaczej po co to robić?


W którym momencie zdałaś sobie sprawę, że chcesz zamienić dziennikarstwo na wolontariat?

Nigdy nie miałam takiego pragnienia. Wolontariatem zajmowałam się od samego początku, równolegle z dziennikarstwem. Jeśli dziennikarstwo nie pomaga rozwiązać problemu, jeśli reportaże nie pomagają bohaterom historii, nie pomagają zmienić sytuacji, to jaki jest sens dziennikarstwa? Jestem człowiekiem, nie hieną.  

W marcu 2022 roku, ryzykując życie, uratowałaś 30 Ukraińców, którzy pod ostrzałem zostali wywiezieni z Irpienia w obwodzie kijowskim. Kim są ludzie, których uratowałaś?

Z zasady nie komentuję wydarzeń ze swojego życia. Uważam, że moje zachowanie w tamtym momencie nie było niczym nadzwyczajnym. I nie chcę, żeby ludzie mówili, że Monika Andruszewska jest bohaterką, bo pomogła ludziom opuścić niebezpieczny teren. Tu znowu chodzi o dziennikarstwo. Byli tam moi koledzy, którzy tylko kręcili reportaże, ale nie zrobili nic, by pomóc tym ludziom. Wyglądało to tak: starsza pani biegła z ciężkimi torbami, rozpoczął się ostrzał, a ona upadła na ziemię. W tym momencie podbiegli dziennikarze. Myślała, że przynajmniej pomogą jej wstać, ale oni tylko robili jej zdjęcia. Wyglądało to przerażająco. Moje zachowanie było zachowaniem zwykłej osoby, a nie nadzwyczajnej. Było mi jednak wstyd za moich kolegów, bo zachowali się nieludzko. Nie wiem też, kim byli ludzie, których uratowałam. Byli z różnych miejscowości, nawet z Hostomla, którzy przeszli wiele kilometrów pod ostrzałem, by uciec przed okupantem. Większość z nich pochodziła z Irpienia i Buczy.

Utrzymujesz z nimi kontakt?

Nie było warunków do wymiany namiarów i późniejszego utrzymywania kontaktu. Jedyną osobą, z którą wymieniłam dane, była dziewczyna o imieniu Wiktoria, która szła tylko z dwoma psami i kotem. Po dotarciu do ukraińskiego punktu kontrolnego wymieniłyśmy się kontaktami na Facebooku. Byłam pod wrażeniem: nie zabrała żadnych rzeczy osobistych i zrobiła wszystko, by uratować swoich czworonożnych przyjaciół. W samochodzie powiedziała mi, że jest weterynarką. Pomyślałam, że fajnie byłoby mieć w Kijowie znajomego weterynarza, bo czasami zabieraliśmy zwierzęta, które były pod ostrzałem, a ja nie wiedziałam, co z nimi zrobić. Przynosiliśmy je więc potem do kliniki weterynaryjnej, w której była Wiktoria. Tak się zaprzyjaźniłyśmy. A tak przy okazji: ona pracuje ze mną w Centrum Lemkina i razem jeździmy front i na tereny okupowane. Jest członkinią naszego zespołu.

Wiktoria, która wraz ze swoimi zwierzętami uciekła z okupowanego obwodu kijowskiego. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jak krewni reagują na twoją pracę? Namawiają Cię do powrotu do domu?


Wszyscy moi przyjaciele w Ukrainie to ludzie zaangażowani w walkę z Rosją. Wszyscy mężczyźni, z którymi się przyjaźnię, to wojskowi. Cała moje środowisko to weterani i patrioci. Dlatego wszyscy doskonale rozumieją, że musimy walczyć z wrogiem, bo Moskwa sama z siebie nie zniknie. Nikt z moich przyjaciół nigdy nie zapytał mnie, czy chcę wrócić do Polski. Moje stanowisko jest dla wszystkich jasne.

Ale w moim polskim środowisku temat powrotu pojawia się często. Mam tylko kilku przyjaciół w Polsce, którzy rozumieją, że nie wrócę. Dość często słyszałam stwierdzenia w stylu: „To jest wojna, a nie prawdziwe życie, musisz wrócić i żyć prawdziwym życiem. Żyj wygodnie w Warszawie, pij latte z mlekiem sojowym i idź do pracy”.  

Może nie wiem zbyt dużo o prawdziwym życiu, ale widziałam prawdziwe śmierci. I szkoda, że dla niektórym ludziom – zarówno w Ukrainie, jak w Europie – dopiero pojawienie się rosyjskich czołgów na sąsiedniej ulicy byłoby w stanie uświadomić, co się naprawdę dzieje


I dopiero wtedy pęknie ta bańka, w której żyją, te iluzje. I zaczną dostrzegać, jak katastrofalna jest sytuacja. Bo to wojna o przetrwanie, od której zależy istnienie nie tylko Ukrainy, ale i Europy.  Jeśli chodzi o moją rodzinę, mama od 10 lat żyje z tym, że nie wie, czy ja żyję – dopóki do niej nie napiszę. To niełatwe, ale wychowała mnie na niezależną i świadomą osobę, która podejmuje własne decyzje. Rodzina nigdy nie próbowała mnie do niczego przekonywać. Rozumieją, co robię i dlaczego.

Kiedy ostatni raz byłaś na wakacjach? Jak spędzasz wolny czas?

Jestem uzależniona od morza. Kiedy tylko mam okazję, staram się tam pojechać. Morze to moja jedyna psychoterapia. Dlatego interesuje mnie wyzwolenie ukraińskiego Krymu, aby piękne i ciepłe morze było bliżej.

Myślałaś o tym, co zrobisz, gdy wojna się skończy?

Wojna się nie skończy, dopóki istnieje Federacja Rosyjska. Może dojść do zamrożenia konfliktu, który ostatecznie powróci do aktywnych faz wojny. Dopóki Rosja istnieje, będzie próbowała zniszczyć Ukrainę i inne kraje, którymi jest zainteresowana na różne sposoby. Walki mogą na chwilę przycichnąć, ale później powrócą. Jest takie powiedzenie, że tylko martwi widzieli koniec wojny. To prawda. Ta wojna pozostaje z nami. Nadal będziemy z nią żyć, ponieważ straciliśmy naszych przyjaciół, bliskich, krewnych. A kraj jest bardzo zaminowany, zaminowany od dziesięcioleci. Więc nawet jeśli wojna przejdzie w fazę zamrożenia, nadal będą ofiary – ludzie, którzy zginą przez miny.

Ponadto wielu ludzi będzie załamanych psychicznie. Ci, którzy stracili swoich bliskich, jeńców wojennych, o których ich rodziny będą walczyć jeszcze przez wiele lat.  Może wzrosnąć liczba samobójstw


Powrót zaginionych również jest wyzwaniem, z którym ich rodziny będą musiały się mierzyć przez długi czas. Nawet teraz mamy matki, które czekają na powrót synów z niewoli od 10 lat i nic o nich nie wiedzą. A po inwazji na pełną skalę takich matek będą dziesiątki tysięcy. Przerażające, ale zajmie to dużo czasu. O czym będę pisała? Jest wiele tematów, które będą trwać latami.

Nie myślę o tym, kiedy skończy się wojna, nie pozwalam sobie o tym myśleć. Teraz najważniejsze jest skoncentrowanie się na przetrwaniu. Myślenie o tym, co będzie po wojnie, to nonsens. Nie wiem nawet, czy dożyję jej końca. Zawsze jednak byłam – i jestem – przekonana, że Ukraina wygra. Pytanie tylko, czy my tego dożyjemy. Mam nadzieję, że tak. A to zależy od wsparcia Sił Zbrojnych Ukrainy. Tu i teraz.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Fotografia nie umarła, tylko się zmieniła.

Aldona Hartwińska: Nie masz wrażenia, że zawód fotografa, szczególnie w kontekście wojny, jest teraz dużo, dużo trudniejszy przez to, że mamy dostęp do nieograniczonej liczby zdjęć amatorskich, które są wrzucane do sieci? Internet jest zalewany amatorskimi zdjęciami, bo na miejscu jakiegoś zdarzenia to zwykli ludzie zawsze są pierwsi. Do tego każdy ma fajny telefon, który robi dobrej jakości zdjęcia i filmy. Czy jest dzisiaj miejsce dla profesjonalnej fotografii, szczególnie na wojnie? 

Maciej Zygmunt: Część znajomych fotografów – akademików twierdzi, że fotografia umarła. Właśnie przez przesyt zdjęć, którymi jesteśmy codziennie zalewani, głównie w internecie i social mediach.

Mówią, że fotografia się zdewaluowała, że „wszyscy jesteśmy fotografami”, bo każdy ma swój telefon i sztuka nie jest już tak istotna. 

To tylko częściowo prawda. Gdy coś się wydarzy, informacja idzie w świat dzięki każdemu z nas, zwykłym ludziom, a obrazy, np. ataków terrorystycznych, trafiają do szerokiej grupy odbiorców. Fotograf najczęściej nie jest już tym pierwszym z aparatem na miejscu. Mówił o tym m.in. Krzysztof Miller, słynny fotoreporter. Krótko przed jego śmiercią byłem na spotkaniu z nim.

Moim zdaniem projekty długoterminowe, te bardziej dokumentalne, przeżywają teraz rozkwit. Wydawane są książki fotograficzne, powstają projekty z pogranicza sztuki i dokumentu czy takie wykonywane analogowymi metodami, na przykład praca Olivera Chanarina i Adama Bromberga, którzy naświetlali papier fotograficzny w miejscach gdzie żołnierze ISAF [Międzynarodowa Siła Wsparcia Bezpieczeństwa, – wojska operacyjne wystawione głównie przez siły zbrojne państw członkowskich NATO, zajmujące się utrzymaniem pokoju w Afganistanie – red.] wjechali na improwizowane ładunki wybuchowe.

W tym zalewie amatorskich zdjęć, wideo, krótkich form, rolek nadal – albo nawet szczególnie teraz –jest miejsce na projekty długoterminowe lub projekty związane z tym, że jest się dłużej w danym miejscu. Nie patrzymy tylko na samo wydarzenie, które się dokumentuje, bo to może zrobić każdy telefonem komórkowym czy kamerką GoPro. Nie tak łatwo w krótkim czasie wejść w bliższą relację z osobą, o której robisz dokument, czy z bohaterem reportażu.

Co masz na myśli, mówiąc, że właśnie teraz się pojawiło miejsce dla takich projektów? Fotografowie mają więcej tego typu zleceń? 

Może chętnych do pojechania na wojnę byłoby wielu, ale wbrew pozorom nie jest łatwo znaleźć kogoś, kto rozumie powagę sytuacji i potrzeby odbiorców. Każdy może zrobić jakiś randomowy content. Ale znacznie trudniej znaleźć kogoś, komu możemy zaufać, że przywiezie materiał zrobiony z zachowaniem wszelkich norm etycznych. Dlatego bardzo często, gdy zwracają się do mnie agencje mediowe, NGO-sy, czy media, to oni sami chcą omówić aspekty etyczne. Na przykład to, jak ja docieram do swoich bohaterów. Chcą wiedzieć, na ile wiarygodny może być materiał, który dostarczę.

Poszukiwania takiego bohatera, szczególnie w miejscu, w którym jest niebezpiecznie, to ogromny ładunek emocji. Czy później, po skończeniu zdjęć, poszukujesz swoich bohaterów? Czy zdarzało Ci się, że wracałeś, by pokazać ich dalsze losy? A może robisz robotę, zamykasz rozdział i idziesz dalej?

Gdy zaczynam dokumentować jakąś historię, jakieś tzw. human story bohatera, od razu mam z tyłu głowy, że będę chciał wrócić do tego tematu lub próbować rozszerzyć nie tylko osobistą historię, ale na przykład dotrzeć do rodziny bohatera, jego znajomych czy osób, które są w jakiś sposób z nim połączone, ale znajdują się w zupełnie innym miejscu.

Takim przykładem jest projekt, który rozpoczął się na początku pełnowymiarowej wojny. Nawiązałem kontakt z jedną z wolontariuszek, z którą zrobiłem wywiad. Powstało z tego kilka wzruszających portretów z czasu kiedy Kijów był totalnie opustoszały. Potem wylądowałem u jej męża, który jest kapelanem wojskowym, aktywnie działa i porusza się po froncie, pełniąc swoją posługę w bardzo niebezpiecznych miejscach. Dokumentując jego pracę i robiąc zdjęcia czy wideo z jego udziałem starałem się, żeby to stanowiło spójny materiał, mimo że kolejne zdjęcia są od siebie oddalone zarówno pod względem terytorialnym, jak czasowym.
Nadal mam z tą rodziną kontakt i chciałbym kontynuować ten projekt i tę historię podczas kolejnych wyjazdów

Ale pracując w takich warunkach chyba masz świadomość, że wasze spotkania mogą być ostatnimi. Nie jest to trochę przytłaczające? 

I czasem są ostatnimi. My wszyscy w pewnym sensie nauczyliśmy się żyć z tą wojną i wiemy, że taka sytuacja może wystąpić. Na dodatek każdy mój wyjazd, teoretycznie z Twojego punktu widzenia nawet niewinny i bezpieczny, może się skończyć źle, bo nigdy nie wiadomo, co nagle spadnie albo co innego może się wydarzyć. Do miejsca, w którym byłeś dziesięciokrotnie, za jedenastym razem może przylecieć dron, może spaść na nie rakieta, a po drodze może się jeszcze mnóstwo innych rzeczy wydarzyć. To zagrożenie życia, ta bliskość śmierci w naszej pracy jest ciągła, więc często się do tego przyzwyczajamy i nie myślimy o tym na co dzień. Podświadomie odsuwamy tę nieuchronność realiów wojny z naszych myśli.

No dobrze, ale masz rodzinę. Podejrzewam, że nie jesteś w stanie ukryć przed nią swojej działalności zawodowej, kiedy jeździsz na front. Jak to pogodzić: życie rodzinne i fotografowanie wojny? Bo mogłoby się wydawać, że fotografowie powinni być samotnikami, by nikogo nie narażać na przedwczesną żałobę.

To ten sam mechanizm. Żyjąc w wojennych realiach czy blisko tych realiów – w jakiś sposób się przyzwyczailiśmy. Kiedy wyruszałem na swoje pierwsze projekty na wschód i przed wyjazdem jechałem do mojego rodzinnego domu, nie wszyscy byli zadowoleni, gdy się dowiadywali, jakie zlecenie jest przede mną. Tyle że dla mnie to trochę misja. Chcę być z ludźmi w tych trudnych sytuacjach i dokumentować ich życie, bo to jest po prostu ważne.

Współpracuję od wielu lat z NGO-sami i nie zawsze robię zdjęcia pięknych rzeczy, pięknych sytuacji –zazwyczaj to sytuacje trudne i problematyczne. Dlatego kiedy rozpoczęła się inwazja Rosji na Ukrainę, wiedziałem, że to jest ten moment, że będę potrzebny w tym miejscu. Bez względu na to, czy zarobisz na tym pieniądze, czy nie, po prostu czujesz, że twoja praca może przynieść jakąś zmianę, choćby drobną. 

A wracając do mojej rodziny, na początku wszyscy bardzo się przejmowali i przy okazji moich pierwszych wyjazdów zawsze martwili się o mnie. Teraz mam wrażenie, że już przywykli. Na spotkaniach nie pytają: „Po co?” tylko: „Kiedy znowu jedziesz?”. Dla nich moja praca w pewnym sensie stała się normą. Wcześniej moja babcia płakała, córka też. Teraz wszyscy są z tym pogodzeni i rozumieją moje decyzje.

Ale nie od razu pojechałeś na pierwszą linię frontu. Te Twoje granice zacierały się bardzo niepostrzeżenie.

 Tak, to wszystko działo się stopniowo i bez jakiegoś nagłego skoku na głęboką wodę. Zaczęło się od tego, że wojna przybyła do Krakowa, miasta, w którym mieszkam, w postaci uchodźców, którzy pojawili się na dworcu. Poszedłem tam z aparatem i zacząłem ich fotografować. Następnie pracowałem dla sieci organizacji pozarządowych, które zajmowały się prowadzeniem ośrodków recepcyjnych. Szukali fotografa, który z poszanowaniem ludzkiej godności dokumentowałby wszystko to, co się wtedy działo.

Później wraz ze znajomymi fotografami ruszyłem w stronę Przemyśla, ku granicy. Następnie był Lwów, a potem – miejsca coraz dalej na wschód: Kijów, Irpień, Czernichów, Charków… W końcu wylądowałem tak daleko, że dalej już się nie dało. 

Bo dalej były już rosyjskie pozycje. Jak wtedy radzisz sobie ze strachem? Bo nie wierzę, że strachu nie ma. Jest ci potrzebny? Motywuje Cię, czy blokuje? Znasz swoje granice, kiedy należy się wycofać? 

Nigdy nie wiesz, kiedy dopadnie cię obawa czy strach. Wydaje mi się, że gdy się podróżuje w większej grupie, czy nawet we dwójkę, to jest łatwiej. Bo wzajemnie się wspieracie i często decyzje są podejmowane przez kilka osób. Nie decydujesz sam, czy pojechać do miejsca, w którym jest bardzo gorąco. Wtedy masz poczucie, że więcej głów pracuje nad twoim bezpieczeństwem. Mam zdecydowanie więcej obaw, kiedy podróżuję sam –tak też się zdarzało. Na przykład sam trafiłem na front zaporoski, w okolice wsi Robotyne.

Wtedy musiałem walczyć z własną głową, samemu podejmować decyzje i brać pełną odpowiedzialność za siebie.

Największym twoim wrogiem jest myśl, że przecież fotografa nie zabiją. Bo wtedy musisz sobie tłumaczyć, że wcale nie jesteś niezniszczalny.

Zresztą wojna w Ukrainie pokazała, że dziennikarze giną, a czasem nawet są celem ataku.

Na haju adrenalinowym jesteś w stanie wytrzymać dużo więcej i łatwiej poradzić sobie z wątpliwościami. Szczególnie podczas nagłego ostrzału, gdy musisz szybko podejmować decyzje: w którą stronę biec, czy się ukryć, gdzie są twoi przyjaciele, czy masz ich wołać i szukać, czy teraz trzeba zająć się tylko sobą… Mam wrażenie, że takie decyzje podejmuję dość szybko i sprawnie. W końcu nadal tu jestem.

Czyli strach Cię motywuje, a nie paraliżuje?

To zależy, ale ogólnie mam wrażenie, że linia pomiędzy paraliżem a motywacją zawsze jest cienka. Boję się, by motywacja nie okazała się złudna i nie zaprowadziła mnie na manowce albo w miejsce, w którym nie powinienem się znaleźć. Mam to w tyle głowy, kiedy pracuję.

Etyka na froncie

Po premierze „20 dni w Mariupolu” ludzie trochę lepiej zrozumieli, na czym polega praca reportera, dziennikarza, fotografa. I że czasami pokazujemy rzeczy, na które nie bardzo nawet chcą patrzeć – ale musimy je pokazać, by świat wiedział. Czy u Ciebie jest jakaś moralna, ludzka granica wykonania zadania? Jest coś, czego byś nie pokazał? 

Może i jest, ale staram się dokumentować, fotografować to, co się w danym momencie się dzieje. Nawet jeśli to bardzo traumatyczny moment czy coś, czego nasze oczy nie chcą widzieć, to i tak pewnie nacisnę przycisk migawki. Natomiast decyzja, czy takie zdjęcie będzie opublikowane, czy będzie wysłane do danego odbiorcy, niekoniecznie później należy do mnie. 

Często też, jak sama mówisz, takie momenty są nieoczekiwane – i nagle zostajesz z tym kadrem, z tym obrazkiem, którego się nie spodziewałeś. I pojawia się to coś, jakiś lęk, uderzenie emocji, kiedy twoje ręce mogą się trząść, a ty próbujesz nagrać wywiad z osobą, która jest bardzo mocno dotknięta, poszkodowana. Przypominam sobie historię, kiedy nagrywałem człowieka ciężko rannego po ostrzale. Bardzo cierpiał, ale zdecydował się na rozmowę ze mną.

On mówi o bólu, a ty musisz utrzymać kamerę stabilnie i nagrać to do końca. Dla ciebie to jest bardzo trudne, a dla tego człowieka – paradoksalnie – dużo łatwiejsze. Bo dla tej osoby to bardzo ważne: oto dziennikarz, który mnie słucha, któremu mogę powiedzieć o tym trudnym momencie.

Ale na pewno też analizujesz przed wysłaniem zdjęcia, czy na przykład dane zdjęcie może komuś zaszkodzić albo narazić się na niebezpieczeństwo. Kiedy jedziesz na wojnę, tam jest dużo innych aspektów, nie tylko moralnych. To nie tylko kwestia pokazania urwanej nogi, to dużo innych odcieni szarości.

To jest coś, o czym często dziennikarze zapominają, że wszystkie materiały powinny być skonsultowane i powinny mieć autoryzację, bo przypadkowe zdjęcie może kogoś kosztować życie.

Na przykład jeśli pracuję z jakąś jednostką wojskową, wolontariuszami, czy medykami… albo gdy robię materiał w szpitalu to często te osoby nie życzą sobie, by została na przykład pokazana ich twarz. Często też absolutnie nie może pojawić się informacja, gdzie materiał został zrobiony, albo w którym miejscu miało miejsce zdarzenie, które opisujemy w tej historii. Po publikacji nieakredytowanego materiału tydzień czy dwa później mogą tam po prostu spaść rakiety. Nieumyślnie możemy dać wskazówkę Rosjanom, że to ważne miejsce czy ważni ludzie. To ma szczególnie znaczenie w kontekście pracy z wojskowymi - bo bardzo łatwo jest zdradzić położenie ich pozycji czy bazy. Ja zawsze muszę wysłać zestaw zdjęć i dopytać na wszelki wypadek, czy takie rzeczy mogą być opublikowane. 

Niektóre zdjęcia trzeba czasem zamazać - czyjąś twarz, czy linie horyzontu. Inne można opublikować z określonym opóźnieniem, bo na przykład tydzień po wykonaniu materiałów, oni już opuszczą to miejsce i można swobodnie publikować taki materiał. To są bardzo delikatne sprawy, o których ludzie często zapominają.

Wiele razy zdarzyło się, że tak naprawdę to wolontariusze, czy dziennikarze narażali ludzi na niebezpieczeństwo. Publikowali rzeczy, których opublikować nie powinni. Jak ty się nauczyłeś BHP wojennego? Skąd wiedziałeś, co można, a czego nie można pokazać czy robić? 

Większość rzeczy to było takie typowe rozpoznanie bojem, kiedy podnosisz aparat, a ktoś zaczyna krzyczeć, żebym natychmiast schował aparat. Ale też wielokrotnie, jeszcze przed wyjazdem, konsultowałem się z osobami doświadczonymi, także z wojskowymi, co może być istotne, szczególnie pod kątem logistyki, dróg, miejsc, w których bezpiecznie można się zatrzymać.

Natomiast będąc już na miejscu, kiedy już ląduję z jakąś jednostką, to już bardzo uważam na to co robię. Zawsze dopytuję, co zrobić, żeby nie narobić głupot i żeby nie zrobić więcej krzywdy swoimi zdjęciami czy materiałami wideo. Natomiast to też się bardzo zmienia, ponieważ teraz bardzo często jest konieczność oficjalnej współpracy ze służbą prasową, bo prawie każda jednostka ma teraz swojego oficera prasowego. Zmiany wprowadzono właśnie po to, by uniknąć niebezpiecznych sytuacji.

Czy to jest w ogóle praca dla wszystkich, czy raczej nie? I co mógłbyś powiedzieć jakimś tam fotografom, którzy też chcieliby jechać? Do mnie się często zgłaszają fotografowie, mówią, że chcą pojechać i ja często nie wiem, co mam im odpowiadać. Co ty byś powiedział? Jak mają się do tego przygotować? 

Ja często też dostaję takie pytania właśnie na spotkaniach, debatach, dyskusjach. Czasami też piszą osoby na Instagramie czy Messengerze z takim pytaniem. Pytają jak zacząć, w jaki sposób formalny, tam pojechać, jak uzyskać akredytację. No ale ja staram się informować, że muszą mieć w tyle głowy, że może to być ich ostatni wyjazd. Albo że mogą wrócić ale ze znacznym uszczerbkiem na zdrowiu, czy wręcz niepełnosprawnością. I co ciekawe, to więcej kobiet się zwraca się do mnie z takimi zapytaniami. Ale tych pytań z czasem jest coraz mniej. Szczególnie w pierwszym, drugim roku wojny, miałem bardzo dużo , zarówno od bliższych znajomych, jak i od osób obcych, które chciały pojechać ze mną. Natomiast bardzo często się okazywało, że na końcowym etapie te osoby same rezygnowały.

Bardzo często nie mogę danej osoby wziąć, ponieważ mamy już team stworzony. Z ludzi, którym ufam i z którymi już pracowałem. Jeśli jednak ktoś pyta, staram się pomóc, potem to już decyzja każdego człowieka czy jechać. Regułą także, jest to, że nie wszystkim wystarcza determinacji. A może po prostu włącza się instynkt samozachowawczy, i finalnie większość osób jednak postanawia nie jechać. Ja to szanuję.

Natomiast jest też parę osób, którym pomogłem zdalnie i tłumaczyłem, w jaki sposób zacząć. Pojechali na własną rękę i kilka z tych osób z tego co wiem nadal pracuje w Ukrainie. Też mają taką potrzebę opowiadania tych historii, chociaż coraz mniej świat chce o nich słuchać.

I ty, jak rozumiem, też nie zamierzasz rezygnować.

Nie wybieram się nigdzie bardziej na zachód, że tak powiem. Trzymam się określonego kursu i kiedy tylko mam możliwość, przestrzeń czasową robię wszystko, żeby znowu się zaangażować i wyjechać. I cały czas szukam jakiegoś punktu zaczepienia do kolejnych projektów w Ukrainie.

Zdjęcia: Maciej Zygmunt

20
хв

„Największym wrogiem jest myśl, że przecież fotografa nie zabiją”.

Aldona Hartwińska

Administracja prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa potwierdziła częściowe wstrzymanie dostaw amunicji do Ukrainy. Chodzi tu również o wstrzymanie już zaplanowanych dostaw, między innymi rakiet dla obrony przeciwlotniczej. Oficjalnym powodem jest znaczne zmniejszenie amerykańskich zapasów broni. Na ten moment wstrzymane zostały dostawy amunicji artyleryjskiej 155mm, PAC-3 Patriot, GMLRS, Stinger, AIM-7 oraz ppk Hellfire. To znacznie wpłynie na zdolność Ukrainy do odpierania rosyjskich ataków rakietowych i dronowych.

Zmasowane ataki

Decyzja Białego Domu o wstrzymaniu dostaw zbiegła się w czasie z największymi atakami dronowo-rakietowymi Rosji na Ukrainę, a także z zauważalną eskalacją stosowania środków powietrznego napadu w ostatnich tygodniach. Nie ma bowiem nocy, kiedy po niebie nie przesuwałby się setki rosyjskich dronów Geran-2, popularnie nazywanych “Szahedami”. Jednak te bezpilotowce nie mają już niczego wspólnego z krajem producenta, Iranem. Rosja bowiem od dłuższego czasu samodzielnie produkuje drony uderzeniowe, które zostały usprawnione i dostosowane do ich morderczych celów. Geran lata na dużo wyższym pułapie, przez co jest trudniejszym celem dla mobilnych grup obrony przeciwlotniczej.

-Bardzo często zdarza się, że widzimy “Szahedy” na naszych monitorach i teoretycznie są bardzo blisko - mówi “Barber”, jeden z żołnierzy mobilnej grupy obrony przeciwlotniczej - Ale lecą tak wysoko, że możemy je tylko bezradnie odprowadzić wzrokiem. Nie możemy nic zrobić, bo nasze Zeuszki (armata przeciwlotnicza ZU-23, przyp. red.) nie są w stanie ich dosięgnąć. Te nowe Szahedy lecą bardzo wysoko, a potem pikują niemal pionowo w dół, by uderzyć. Dlatego coraz trudniej je eliminować, a one coraz częściej uderzają w swoje cele. 

Zestrzelone rosyjskie drony, złożone z zagranicznych części, wystawione na konferencji „Fair play: uczciwa gra”. 27.06.2025. Zdjęcie: Ukrinform

Ataki dronami najczęściej łączone są w kombinowany atak rakietowy. Razem z setką dronów podrywane są w powietrze samoloty, przenoszące rakiety balistyczne czy hipersoniczne pociski manewrujące, które najskuteczniej potrafi strącić system Patriot.
Marek Meissner, analityk gospodarczy i militarny ISBNews twierdzi, że wstrzymanie dostaw dla Ukrainy to bardzo zły sygnał. Paradoksalnie nie chodzi w tym przypadku o amunicję 155 mm, która jest najczęściej wykorzystywaną amunicją na polu walki. Z tą jest już lepiej, ostatnie dostawy z Europy, zwłaszcza w tzw. czeskiej transzy pozwoliły odbudować zapasy i nawet wypracować małą nadwyżkę. 

-Fatalne jest natomiast wstrzymanie dostaw efektorów do systemów Patriot czyli rakiet PAC-3 - mówi Meissner - Zapotrzebowanie na te pociski jest ogromne, ostatnio szukano ich już na całym świecie, plany produkcyjne są napięte na dekadę. A jest to obecnie rodzaj uzbrojenia na Ukrainie nie zastępowany, jako jedyny może niszczyć rosyjskie pociski balistyczne. 

Do pocisków balistycznych zaliczane są znane z mediów nazwy takie jak Kindżał, czy Iskander. To właśnie te ostatnie były przyczyną największych tragedii, jak na przykład atak rakietowy na centrum miasta Sumy w Niedzielę Palmową w 2025 roku, w którym zginęły 34 osoby, a 117 zostało rannych, czy też atak na pizzerię Ria w Kramatorsku, w którym zginęło 13 osób, a wśród ofiar była ukraińska pisarka Wiktoria Amelina.

Co nie dotrze na Ukrainę?

Dokładną analizę tego, co ma więcej nie dotrzeć na Ukrainę, przeprowadził Bartosz Sawicki, analityk portalu WarNews.pl, podkreślając też, że od ponad pół roku nie ma żadnych nowych pakietów wsparcia od strony USA. Dotychczasowa pomoc była wysyłana wciąż na konto poprzedniej administracji Stanów Zjednoczonych. Dodaje też, że z technicznego punktu widzenia w aktualnej sytuacji Ukraińcy nie mają problemu z amunicja artyleryjską, zapewniając sobie inne źródła produkcji kooperatywnej bądź europejskiej. Aktualna decyzja może wywołać jedynie lokalne niedobory, nie zaś strategiczne niedobory na całej linii styczności - przynajmniej w perspektywie najbliższych miesięcy do roku.

– Poza amunicją artyleryjską, podobnie będzie z kierowanymi pociskami rakietowymi klasy powietrze-ziemia Helfire, który został zaprojektowany do niszczenia celów opancerzonych. Z powodu małej ilości nośników udostępnionych Ukrainie, utrata tego źródła dostaw będzie miała znikomy wpływ na ogólną sytuację na linii. Podobnie będzie z MANPADS, czyli z przenośnymi przeciwlotniczymi zestawami rakietowymi. Ich skuteczność ogranicza się do zestrzeliwania nisko lecących dronów bądź rakiet manewrujących (na co Rosjanie zareagowali zwiększając pułap lotu Szahedów). Na linii frontu służą w przeciwdziałaniu misji bliskiego wsparcia powietrznego (CAS) i może zostać zastąpiona innymi efektorami, m.in. naszymi Grom-ami czy Piorun-ami. 

Sawicki podkreśla też, że Rosjanie boleśnie odczuli skutki użycia amunicji kierowanej HIMARS już w 2022 roku, więc mocno skupili się na przeciwdziałaniu jej. Może wstrzymanie dostaw pocisków nie będzie krytyczne dla ZSU, bo ilość akcji bojowych z ich użyciem zasadniczo spadła w ciągu trzech lat pełnowymiarowej wojny. W dużej mierze ograniczono się do wykonywania misji z ich użyciem tylko w sprzyjających warunkach i wybranych rejonach o mniejszym natężeniu występowania rosyjskiej obrony przeciwlotnicze, jak i przede wszystkim zagłuszania elektronicznego, które skutecznie zmniejszyło precyzyjność tych uderzeń.

Ale HIMARS-y wciąż pozostają strategicznym elementem wyposażenia Ukraińskich Sił Zbrojnych

–Amunicja GMLRS pozwalała na atakowanie bliskiego zaplecza Rosjan, rejonów ześrodkowania wojsk, składów i baz polowych do 70 km od stanowisk ukraińskiej artylerii i zmusiła Rosjan do kłopotliwego dla nich bardzo „cofnięcia” logistyki na odległość do 100 km od linii styczności wojsk - mówi Marek Meissner.

Meissner dodaje, że podobny problem jest z brakiem dostaw rakiet AIM-7 używanych w systemach obrony przeciwlotniczej NASAMS i samolotach wielozadaniowych F-16 – to znaczne osłabienie ukraińskiej obrony przeciwlotniczej. Jeśli chodzi o braki rakietowych pocisków przeciwlotniczych krótkiego zasięgu FIM-92 Stinger i kierowanych pocisków przeciwpancernych Javelin to na szczęście te rodzaje uzbrojenia są zastępowalne, choćby polskimi zestawami przeciwlotniczymi Piorun. 

Jednak łącznie te braki w dostawach dla Ukrainy dotkliwe i będą stanowiły dla niej spory problem zwłaszcza jeśli chodzi o obronę przeciwlotniczą i niszczenie rosyjskiego zaplecza - podkreśla Marek Meissner.

Puste skrzynki po amunicji na pierwszej linii frontu, Ukraina. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Nadchodzi kolejny tragiczny zwrot w historii Ukrainy

Nastroje w Ukrainie nie są jednak tak wyważone. Na swoim Facebooku Jurij Kasjanow, działacz społeczny, wolontariusz, żołnierz i konstruktor systemów bezzałogowych statków powietrznych dalekiego zasięgu, napisał:

Nie pamiętam żadnego przypadku, aby Stany przestały komuś pomagać, a ten ktoś przeżył, zwłaszcza jeśli walczy z najbardziej agresywną i okrutną imperią na świecie

 –Nie mamy praktycznie żadnych szans po tym, jak Stany Zjednoczone wycofały się z gry i zaprzestały dostaw nawet rakiet przeciwlotniczych. Pomoc europejska jest niewielka i nie może zastąpić amerykańskich dostaw w zakresie asortymentu. Na przykład, po prostu nie produkują oni rakiet dla „Patriotów”, a to oznacza, że nie będziemy mieli czym zestrzelić balistyki. Teraz nie ma żadnych wątpliwości, że Trump jest agentem Kremla. W rzeczywistości oddaje Ukrainę Putinowi zgodnie z nowymi/starymi tajnymi protokołami paktu Ribbentrop-Mołotow. Z czasem odda mu Europę Wschodnią – amerykańskie NATO nie będzie walczyć ani o kraje bałtyckie, ani o Polskę. Europejczycy to rozumieją, ale nie zdążą przygotować się do wojny, dlatego bardzo im się opłaca wspierać nas do ostatniej chwili. Nadchodzi kolejny tragiczny zwrot w historii Ukrainy. Nie ma żadnych szans na zachowanie wolności i niepodległości bez pomocy amerykańskiej. Prawie żadnych, jeśli nie nastąpią radykalne zmiany w polityce, gospodarce, mobilizacji, dowództwie, dyplomacji. Nie można już żyć tak jak dotychczas. Nie pozostało prawie żadnego czasu.

Zaskoczenie w sztabie Trumpa

Politico, powołując się na własne źródła, pisze, że decyzja Białego Domu o wstrzymaniu dostaw amunicji okazała się zaskoczeniem nawet dla niektórych bliskich współpracowników Donalda Trumpa. Dziennikarze zaznaczają, że według “sześciu osób zaznajomionych z sytuacją” informacji o decyzji nie otrzymały osoby, które zazwyczaj po cichu były uprzedzanie. Chodzi tu między innymi, o niektórych członków Kongresu, urzędników Departamentu Stanu i kluczowych europejskich sojuszników. Wskazuje się, że decyzję o wstrzymaniu dostaw podjęli szef departamentu polityki Pentagonu Elbridge Colby wraz z wąskim gronem doradców. Ich stanowisko wynikało z obawy, że zapasy niektórych strategicznych rodzajów amunicji miałyby się wyczerpywać, co wpisuje się w główny nurt polityki Białego Domu, jakim jest motyw bezpieczeństwa narodowego.
David G. Rodenko, historyk i specjalista od krajów anglosaskich na Kellogg College, a także autor popularnego kanału na YouTube “Historia w 5 minut” wskazuje, że liczby najlepiej wskazują potrzebę odbudowy własnych zapasów kluczowych efektorów.

-Jedna rakieta PAC-3 kosztuje około 4 mln USD, a czerwcowy kontrakt z 2024 roku na 870 takich pocisków opiewał na 4,5 mld USD, co dobrze ilustruje skalę potrzeb budżetowych - wylicza Rodenko - Co za tym idzie, decyzja ma szerokie poparcie wśród jego zwolenników. Administracja Donalda Trumpa prezentuje ruch jako spełnienie obietnic wyborczych, slogan America First, czyli odbudowę zdolności odtworzeniowych kosztem bieżących transferów. Tworzy to dysonans polityczny. Plan wydatków Pentagonu na rok budżetowy 2025 rezerwuje 29,8 mld USD na produkcję amunicji, w tym znaczące środki na linie PAC-3 i GMLRS, co wzmacnia argument o potrzebie pauzy eksportowej.

Według Davida Rodenko dla skrzydła MAGA (Make America Great Again) zamrożenie pomocy to dowód twardej kontroli wydatków, zaś dla demokratów to erozja dotychczasowej długo utrzymywanej linii w skali międzynarodowej. Dodaje też, że w badaniu Pew Research z maja 2024 roku 47% Amerykanów stwierdziło, że europejscy sojusznicy powinni zwiększyć własne wydatki obronne, co wpisuje się w logikę America First.

I choć Departament Stanu tonuje przekaz, mówiąc o incydentalnej pauzie, to dla znacznej części Europy to sygnał fiasko wiarygodności gwarancji sojuszniczych

– Krążą informacje, że zostały także wstrzymane zostały pociski częściowo sfinansowane z Europejskiego Instrumentu na rzecz Pokoju - dodaje Rodenko - Ponownie podważa to wiarygodność USA, bo partnerzy kwestionują realną wartość klauzuli wzajemnej pomocy, jeśli Biały Dom może wstrzymać dostawy z dnia na dzień. Łączna wartość zatwierdzonej pomocy wojskowej z Europejskiego Instrumentu na rzecz Pokoju dla Ukrainy przekroczyła już 10,6 mld euro, co zwiększa ciężar polityczny każdej zwłoki w dostawach. Wygląda na to, że USA już wprost sygnalizują, że kto chce amerykańskiej broni, musi realnie współfinansować jej produkcję. Dlatego państwa NATO stoją przed wyborem, dołożyć do amerykańskich linii lub zbudować własny łańcuch dostaw.

Eksperci z różnych stron uspokajają, że sytuacja nie jest na tyle dramatyczna, by miała zmienić sytuację na froncie - na pewno w najbliższych miesiącach to się nie wydarzy. Jednak to, że dostawy amunicji nie zostały całkowicie odwołane, a jedynie wstrzymane, może oznaczać, że stały się one kolejną kartą przetargową w negocjacjach. Kartą w grze, w której na szali jest życie cywili w ostrzeliwanch rosyjskimi rakietami miastach.

20
хв

Wstrzymanie dostaw amunicji przez Trumpa pozostawia Ukraińców bez ochrony. Jakie będą konsekwencje tej decyzji?

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

No items found.

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress