Exclusive
20
min

Lesia Litwinowa: "Najtrudniejszą rzeczą na froncie jest nie myśleć o dzieciach"

Wolontariuszka, filantropka, matka pięciorga dzieci, saperka Ukraińskich Sił Zbrojnych - o swojej rodzinie, wojnie i zwycięstwie

Natalia Żukowska

Lesia Litwinowa na stanowisku bojowym w pobliżu Bahmutu

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Z wykształcenia filmowczyni, Lesia Litwinowa porzuciła karierę telewizyjną w 2014 roku, kiedy rozpoczęła się wojna Rosji z Ukrainą, i założyła fundację charytatywną Swoi. Tylko w ciągu pierwszych czterech lat pomogła ponad 35 000 przesiedleńcom ze Wschodu i wspierała nieuleczalnie chorych pacjentów.
Podczas pandemii fundacja Lesi Litwinowej pracowała 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, zbierając pieniądze, kupując i dystrybuującc koncentratory tlenu na całej Ukrainie.
W dniu inwazji na pełną skalę poszłą z mężem do komisji wojskowej. I to pomimo faktu, że nosiła w swoim łonie dziecko. W czasie naszej rozmowy pod koniec lipca Lesia Litwinowa przebywała w obwodzie donieckim w ramach plutonu inżynieryjnego 207. batalionu Sił Zbrojnych Ukrainy. Ale od 1 września jest oficjalnie cywilem. Zapewnia nas, że nie na stałe, ale na około rok. "W tym czasie muszę wszczepić implanty do kręgosłupa, który w końcu przestał działać, rozwiązać coś z moim prawym okiem, które nie widzi po wstrząsie mózgu i wyremontować dom, abym mogła w nim mieszkać" - napisała kobieta w mediach społecznościowych

W ekskluzywnym wywiadzie dla "Sestr", Lesia Litwinowa opowiedziała swoją historię i podzieliła się swoimi poglądami na temat wojny, zwycięstwa i przyszłości kraju.

Natalia Żukowska: Lesiu, spodziewałeś się inwazji na pełną skalę? Czy też było to dla ciebie zaskoczeniem?

Lesya Litvinova: Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Myślę, że wszyscy rozsądni ludzie spodziewali się rosyjskiej inwazji na pełną skalę od 2014 roku. Co do mnie osobiście, myliłam się: nie sądziłam, że będzie to atak z Białorusi. Byłem pewien, że wróg stamtąd nie przyjdzie. Zrozumieliśmy jednak, że stolica zostanie zbombardowana, więc lepiej było opuścić miasto. 24 lutego 2022 r. zabrałam wszystkie dzieci, nawet te dorosłe, które mieszkały już na swoim, i zabrałam je do swojego domu. To wieś między Dymerem a Hostomlem w obwodzie kijowskim. Wtedy wydawało mi się, że tam będzie bezpiecznie. Zostawiliśmy wszystkich w domu, w tym nasze najmłodsze dziecko, które miało wtedy półtora roku i nadal karmiłam je piersią. Po raz pierwszy została w domu bez nas, była z moimi rodzicami. Mój mąż i ja musieliśmy pojechać do Kijowa do pracy w fundacji, ale chcieliśmy wrócić następnego dnia. Nie było jednak drogi powrotnej. Wieś była pod okupacją. Mój mąż pochodzi z Doniecka, więc dobrze wiem, co to jest okupacja. Jedynym rozsądnym wyjściem było więc poczekać, aż jeden z pracowników przyjdzie do biura, oddać klucze i pojechać do najbliższej komisji wojskowej. Wieczorem byliśmy już zmobilizowani.

Lesia Litwinowa z mężem Wladislawem Urbanem

NZ: Jak zakończyła się okupacja dla Twojej rodziny?

LL: Dzieci były pod okupacją przez prawie trzy tygodnie bez nas. Nie miały prądu, jedzenia, bo nie trzymałam tam dużych zapasów. Połączenie telefoniczne było często zrywane. Powrót był dla nich dość trudny. Miejscowi zgodzili się z rosyjskim wojskiem, że pozwolą im przejść pieszo i bez telefonów. Rodzaj "zielonego korytarza" - na własne ryzyko. Pozwolono im zabrać tylko dokumenty. Nie wolno było zabierać nawet zwierząt. Ludzie przechodzili przez rzekę. Rosjanie otworzyli ogień w stronę konwoju. Byli zabici i ranni. Na szczęście moja rodzina wyszłą bez szwanku. To był dla mnie bardzo trudny okres. Tego samego dnia udało nam się nawet zobaczyć. Dowódca kompanii pozwolił mi spędzić z dziećmi noc. Rano wysłałem ich do moich przyjaciół w zachodniej Ukrainie.

NZ: Lesiu, rozumiem, że to właśnie fakt, że Twoi bliscy trafili pod rosyjską okupację skłonił Cię do podjęcia decyzji o pójściu do komisji wojskowej?

LL: Mam pięcioro dzieci. Moja najstarsza córka ma 26 lat. Ma już dwójkę własnych dzieci. Tak, jestem babcią, choć brzmi to dziwnie. Kolejna córka ma 23 lata. Mój syn - 14 lat. Najmłodsza córka 9. A teraz Solomiia, najmłodsza, będzie miała 3 lata. Kiedy poszliśmy służyć, miała zaledwie półtora roku. Zdaję sobie sprawę, że w cywilu byłabym o wiele bardziej przydatna (w końcu nadal zdalnie zarządzam fundacją, która działa naprawdę skutecznie) niż nieprzeszkolony strzelec wyborowy, którym wtedy byłam. Jednak w tamtym czasie nie widzieliśmy z mężem innej opcji.

Gdybym miała teraz wybór, nadal pozostałabym w cywilu, a na wojnę poszedłby tylko mój mąż. Ale stało się, jak się stało

NJ: Masz pięcioro dzieci, mogłeś przeprowadzić się za granicę. Dlaczego tego nie zrobiłaś?

LL: Rozważaliśmy opcję wysłania dzieci za granicę. Mam wielu przyjaciół w różnych krajach, którzy chętnie widzieliby je w każdej rodzinie, z rodzicami lub bez nich. Jednak starsze dzieci kategorycznie odmówiły wyjazd w sytuacji, gdy my zostaliśmy tutaj. A ja nie mogę wyjechać z Ukrainy.

NZ: Jak wytłumaczyłaś dzieciom, że ich matka idzie na wojnę?  

LL: Kiedy dzieci wydostały się spod okupacji, ich matka była już żołnierzem, który złożył przysięgę i został zmobilizowany. Dzieci ciągle pytały: "Mamo, kiedy wrócisz? Przestaniesz walczyć?". Bardzo za mną tęskniły - ja za nimi też.

NJ: Jak często udawało ci się kontaktować z dziećmi?

LL: Prawie codziennie, trochę, ale zawsze rozmawialiśmy. Bardzo się bałam, że moja młodsza córka nie zrozumie, że jesteśmy jej rodzicami. Była zbyt mała. Ale dzięki komunikacji, zwłaszcza komunikacji wideo, dzięki temu, że wszyscy są razem jako rodzina, rozumie, kim są mama i tata. Wszystkie zabawki, którymi bawi się moja najmłodsza córka, są w parach: jest lalka mama i lalka tata, mama jeż i tata jeż.

NZ: Lesia, jak to się stało, że ty i twój mąż zostaliście saperami?

LL: Nie wybieraliśmy, tak się po prostu stało. Większość ludzi, którzy przychodzili do wojskowych biur werbunkowych w tamtym czasie, nie miała żadnych specjalności wojskowych. To, co nazywało się TRO, stało się taką samą częścią Sił Zbrojnych jak reszta.

NJ: Jak nauczyłaś się pracy jako saperka?

LL: Łatwo się uczyć, gdy ma się motywację. My mamy jej wystarczająco dużo. Wszystko zaczęło się od tego, że w batalionie mieliśmy towarzyszy, którzy walczyli w 2014 roku i byli dobrzy w pracy sapera. Przekazali nam podstawową wiedzę. A kiedy już coś wiesz, wiesz, gdzie szukać i nad czym pracować.

Przez pół roku musieliśmy błagać dowództwo o pozwolenie na naukę w jednostce szkolącej saperów. W końcu ją dostaliśmy i pojechaliśmy. Dodatkowo udało mi się wziąć udział w normalnych kursach medycyny taktycznej na poziomie lekarza.

Mam więc teraz dwie specjalizacje: medyka i sapera.

NJ: Co jest najtrudniejsze w twojej pracy?

LL: Najtrudniej jest nie myśleć o dzieciach. Jeśli myślisz o nich cały czas, nie możesz nic zrobić. W ogóle nic nie można zrobić. Patrzysz na to wszystko i myślisz: "Czy warto, żeby moje dziecko gdzieś płakało?". Ale to są emocje. Rozsądek mówi coś zupełnie innego, bo jeśli nie zakończymy tego teraz, moje dzieci będą następne. A ostatnią rzeczą, jakiej chcę, jest zobaczenie dzieci na froncie.

NZ: Czy można porównać życie w cywilu i wojsku? Jak przyzwyczaiłeś się do nowego życia?

LL: Przyzwyczajałam się do tego. Przez ten czas mieszkaliśmy w wielu miejscach: w opuszczonych budynkach, wiejskich chatach, w byłym hotelu, w ziemiance, w samochodzie, w piwnicy. Wszystko to jest postrzegane jako całkowicie normalne. Istnieją pewne czysto fizjologiczne potrzeby, które są nieco trudniejsze dla kobiet na wojnie niż dla mężczyzn. Na przykład dla mnie problematyczne jest bieganie do krzaków. Ponieważ podczas rozbierania się, a także wybierania bezpiecznego miejsca, wiele może się wydarzyć w ciągu tych kilku minut. Nie wiem, jak inne dziewczyny sobie z tym radzą, ale ja nie jem nic przez dzień przed misją bojową i staram się nie pić wody. Płuczę tylko usta, żeby wytrzymać dzień lub dwa.

Rzadkie chwile Lesi z dziećmi

NJ: A co z podstawową higieną? Z jakimi innymi niedogodnościami borykają się kobiety w wojsku?

LL: Tak jak w cywilu, gdzie nie zawsze są warunki. Dla mnie nie jest problemem mieszkać w tym samym miejscu co mężczyźni, przebierać się, czy myć, bo to wszystko straciło sens. Nie uwłacza to mojej godności. Ale obecność na mojej ziemi ludzi, których nie chcę tu widzieć, jest dla mnie dużo gorsza. Jeśli chodzi o niedogodności, nie ma kobiecego munduru, ale można nosić męski. Jednak kilka miesięcy temu kwatera główna przeprowadziła ankietę na temat rozmiarów i objętości. Daje mi to powody, by sądzić, że jest jakiś ruch w tym kierunku. Wiele osób produkuje damskie uniformy i można je kupić. Dla mnie ten męski jest w porządku.

NZ: Czy jako kobiecie Ci odpuszczają, czy wszystko odbywa się na równi z mężczyznami?

LL: Robimy wszystko na równi z mężczyznami. Saper nie pracuje 24 godziny na dobę. Nie jesteśmy jak piechota, która zawsze jest w bitwie lub w okopie. Oprócz pracy saperskiej pomagamy kopać okopy. Kiedyś zapytałem dowódcę: "Dlaczego wszyscy inni kopią, a ja od trzech dni gotuję barszcz?". A on na to: "Bo jesteś kobietą! Wychowano mnie w przekonaniu, że kobiety nie powinny być obciążane ciężką pracą". To dziwne: kiedy biegnę trzy kilometry w nocy pod ostrzałem z ładunkiem, wszyscy zapominają, że jestem kobietą. To są dziwne rzeczy: być kobietą w jednym miejscu, a w innym już nie.

NJ: Podczas służby byłaś z mężem 24 godziny na dobę. Jak wojna zmieniła wasz związek?

LL: Byliśmy bardzo blisko, ale teraz to osiągnęło inny poziom. Musieliśmy przejść przez wiele rzeczy, które są niemożliwe do przejścia w cywilu.

Przez półtora roku, kiedy byliśmy razem w wojsku, nie mieliśmy ani jednej kłótni. W cywilu znajdowaliśmy powody do sporów. Na małą skalę, na poziomie gospodarstwa domowego, jak w każdej rodzinie.

Dobrze nam się współpracowało jako parze saperów. W końcu saperzy, podobnie jak snajperzy, pracują w parach. Czujemy się komfortowo i swobodnie pracując razem. Chociaż mieliśmy wiele dyskusji z dowództwem na ten temat. Bo oni mają na ten temat argument: "jajka powinny leżeć w różnych koszykach" - przynajmniej jedno z dwojga rodziców powinno przeżyć. A ja zawsze miałem na to kontrargument, że razem mamy dużo większe szanse na przeżycie niż osobno. Czujemy się dobrze, ubezpieczamy się nawzajem i nie musimy nawet rozmawiać podczas misji. Patrzymy na siebie i wiemy, co mamy robić. To bardzo ważne. Tak się złożyło, że jesteśmy nie tylko dobrym małżeństwem, ale też dobrą parą saperów.

NZ: Ty i Twój mąż pobraliście się na froncie. Kto podjął decyzję?

LL: Tak, oficjalnie pobraliśmy się na froncie. Dowódca podjął taką decyzję. Dla żadnego z nas nie był to pierwszy ślub, czuliśmy się komfortowo bez niego. Ale dowódca nas przekonał. Powiedział: "Jeśli jednemu z was coś się stanie, to drugie powinno mieć ułatwione zadanie". Mówimy o dostępie do oddziału intensywnej terapii, do akt sprawy, jeśli chodzi o niewolę i tak dalej. Zapisał nas, ponieważ ma do tego prawo. Zajęło to 10 minut. Oczywiście nie było wesela. Wieczorem wypiliśmy z braćmi herbatę. Był nawet tort.

Rodzina Lesi

NZ: W tym roku w maju ty i twój mąż zostaliście ranni w pobliżu Bahmutu. Jak do tego doszło? W jakim byliście stanie?

LL: My, jako saperzy, pojechaliśmy z piechotą. Ich zadaniem był desant i zdobycie przyczółka. A my mieliśmy za zadanie wcześniej sprawdzić, czy nie ma zagrożenia dla jednostek. Kiedy tam pojechaliśmy, powiedziano nam, że nikogo przed nami nie było. Kiedy tam dotarliśmy, sytuacja bardzo się zmieniła. Oboje mieliśmy wstrząśnienie mózgu, rany od odłamków, ale nic zagrażającego życiu. Z wyjątkiem całkowitej dezorientacji. Ponieważ od momentu trafienia nie jesteś już wojownikiem. Nawet powrót do schronu jest trudnym zadaniem. Jeśli chodzi o rehabilitację, mieliśmy szczęście: byliśmy tam przez długi czas - 21 dni. To bardzo długo. Znam chłopaków, którym dano 3-5 dni i wrócili na front. Znam też chłopaków, którzy zostali kontuzjowani kilka razy w ciągu tygodnia i dalej walczą, bo nie ma ich kto zastąpić.

NZ: Lesiu, byłaś na rehabilitacji w sanatorium, które się w tym specjalizuje. Czego brakuje w naszym państwowym programie rehabilitacji?

LL: Wiele rzeczy trzeba zmienić. Miałam szczęście: trafiłam do miejsca, w którym wiedzą, co robią. Jednak takich miejsc jest niewiele. Byłam leczona w zwykłym szpitalu cywilnym, ponieważ szpitale wojskowe nie radzą sobie z liczbą rannych. Szpitale cywilne są mniej przygotowane na przyjęcie personelu wojskowego. Tak naprawdę nie rozumieją specyfiki. W tych szpitalach jest duży problem ze wsparciem, nie tylko z leczeniem.

Miałam na sobie spodnie we krwi, rozciętą koszulę, nóż przy pasku, telefon w kieszeni - to wszystko.

Mogę kupić wszystko, mam pieniądze na karcie, ale technicznie nie mam takiej możliwości. W szpitalach wojskowych te kwestie zostały rozwiązane dawno temu. W szpitalach cywilnych jest to trudne. Nie trzeba mieć zapasów wszystkiego na wszelki wypadek, ale niech będzie kilka osób, które podejdą i zapytają, czego potrzebujesz i pomogą ci to zorganizować. To byłoby bardzo dobre.

NJ: Czy w szpitalu, do którego trafiłaś był psycholog?

LL: Nie miałem szczęścia do psychologa w szpitalu cywilnym. Był tam bardzo dziwny człowiek. Spotkałem go tylko raz i powiedziałem mu, że nigdy nie powinienem się z nim spotykać. Po pierwsze, mówił do mnie po rosyjsku. Grzecznie odpowiedziałam, że pochodzę z rosyjskojęzycznej rodziny, ale poproszę go o przejście na ukraiński. Bo tak czuję się bezpiecznie. Powiedział, że biegle mówi po ukraińsku, ale nie uważa tego za konieczne, ponieważ wszyscy pochodzimy z tego samego kraju. Innym problemem jest , że wojskowi przebywają w tych samych oddziałach co cywile, którzy nie mają pojęcia, jak zachowywać się w pobliżu wojskowych. Wszystkim jest ciężko. Jedna z kobiet po prostu głośno płakała i prosiła, żeby powiedzieć jej, czego potrzebuję i co mam jeść. Nie dała mi chwili spokoju i w końcu musiałam jej powiedzieć: dość. Inna kobieta rozpoczęła spotkanie od pytania: "Czy to prawda, że w wojsku dużo płacą?". To również nie wprawiło mnie w dobry nastrój. Reszta po prostu nie wiedziała, co robić - albo odwracali wzrok, albo udawali, że w ogóle nie istnieję. To wielki dyskomfort zarówno dla mnie, jak i dla nich. Nie są gotowi, by to dostrzec.

NZ: Co zrobić, aby poprawić sytuację na froncie?

LL: Potrzebujemy wysokiej jakości szkoleń na wszystkich poziomach. Nie da się wygrać tej wojny "mięsem". Tę wojnę trzeba wygrać umiejętnościami. W tym rozwiązaniami technologicznymi. Nie wygramy jej zasobami ludzkimi. Dlatego każdy musi się uczyć. Nie tylko uczyć się, jak dobrze walczyć, ale także uczyć się medycyny. Istnieje tu ogromna luka. Nie mamy wystarczającej liczby medyków bojowych. Nie ma nawet wystarczającej liczby osób przeszkolonych do udzielania sobie podstawowej pomocy. Kiedyś byłam w zaprzyjaźnionej jednostce w kompanii zwiadowczej. Przypadkowo spojrzałem, co mają w apteczkach. A tam były chińskie opatrunki. I to też jest problem. Gdyby mieli podstawowe przeszkolenie i rozumieli różnicę między normalnym opatrunkiem a chińskim, to by ich nie brali. A może ich dowództwo nie ma pojęcia jak to powinno wyglądać. Więc spokojnie wzięli je i oddali żołnierzom.

Lesia Litwinowa na pierwszej linii frontu

NZ: Czego nauczyła Cię wojna?

LL: Niczego nowego. Przed inwazją na pełną skalę mieliśmy doświadczenie aktywnego udziału w pandemii. To było jak wojna, tylko w wersji demo. Nie pamiętam spokojnych czasów w tym kraju. To była albo rewolucja, albo kryzys gospodarczy, albo pandemia, albo wojna.

NZ: Czy wojna trwa za długo?

LL: Będzie to bardzo powolny proces. Proces wycofywania się będzie powolny. Proces przywracania terytoriów będzie bardzo powolny. Zmiana władzy z wojskowej na cywilną na wyzwolonych terytoriach również będzie powolna. To wszystko będzie stopniowe, bardzo trudne.

Całe miasta znikną z mapy kraju, a ich odbudowa będzie niemożliwa. Bahmut fizycznie zniknął. Nie da się go odbudować. Być może gdzieś w pobliżu powstanie nowe miasto. Przed nami wiele trudnych zadań.

NJ: Mówi Pan, że wojna potrwa co najmniej pięć lat. Dlaczego tak długo?
LL:
Nie widzę możliwości zakończenia jej wcześniej. Możliwe jest oddanie części okupowanych terytoriów i wstrzymanie wojny środkami dyplomatycznymi nawet jutro. Ale czy będzie to zwycięstwo? Nie. Czy będzie to koniec wojny? Nie. Ponieważ oni zbiorą swoje siły i zaatakują ponownie. Wojna trwa już prawie 10 lat i widzimy jej tempo. W obecnej sytuacji wojna nie może trwać zbyt długo. Ale widzisz: wszyscy chcieli kontrofensywy, ale nie byli przygotowani na to, że nie będzie ona błyskawiczna, ale każdy metr ziemi zostanie odzyskany, z ogromnymi stratami.


NJ: Czym jest dla Ciebie zwycięstwo i jak widzisz swoje życie po nim?
LL:
Będzie ciężko. Ale wytrzymaliśmy półtora roku. Chociaż nikt nie wierzył, że wytrzymamy nawet trzy dni. I to daje mi nadzieję, że dożyję zwycięstwa.
Chcę odzyskać absolutnie wszystkie terytoria, w tym Krym. Trudno mi sobie wyobrazić, jak to zrobić technicznie, ale bez tego nie będzie zwycięstwa. Chcę, żeby Rosja zaczęła płacić odszkodowania za wszystko, co zrobiła. I chcę, aby wokół tego kraju wyrosła żelazna kurtyna. Ponieważ jest to bardzo toksyczne państwo w wersji, w jakiej istnieje obecnie - nie ma dla niego miejsca w cywilizowanym świecie. Oczywiście chcę wrócić do życia, które mieliśmy, ale wszyscy rozumiemy, że to się już nigdy nie powtórzy.

NZ: Lesia, w co wierzysz i jak widzisz przyszłość naszego kraju, Ukrainy?

LL: Wierzę w ludzi. I walczę dla ludzi. Nie o terytorium. Nie o granice. O prawo ludzi do życia w wolności i godności. Niestety, nie zobaczę kraju, o którym marzę za mojego życia.

Po zwycięstwie będziemy mieli zaminowany, zniszczony, krwawiący kraj. Będziemy mieli katastrofalną sytuację demograficzną i ekologiczną. Niestety, taka jest cena niepodległości.

I trzeba będzie za to zapłacić. Tak, nie brzmi to zbyt optymistycznie. Ale nie zaprzecza faktowi, że życie toczy się dalej. Tu i teraz. W każdej chwili.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Od wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej ponad półtora miliona dzieci znalazło się w pułapce okupacji. Dla jednych oznacza to rozłąkę z rodziną i deportację do Rosji, dla innych – lata spędzone za murami obcych internatów lub pod dachem „przybranych” rodzin, gdzie siłą odzwyczajają ich od wszystkiego, co ukraińskie. Wiele z nich wysyła się do obozów wojskowych, gdzie programem nauczania jest musztra, a zasady przetrwania dyktują rosyjscy żołnierze. To, co Kreml cynicznie nazywa „opieką”, świat określa jako zbrodnię wojenną i ludobójstwo. Przeciwko tej systemowej polityce Rosji walczy organizacja charytatywna SAVE Ukraine, która sprowadza porwane dzieci do domów. Tylko w czasie inwazji udało się jej uratować 777 małych i nastoletnich Ukraińców. Z Mykołą Kułebą, założycielem SAVE Ukraine, rozmawiamy o ich uprowadzaniu – i ratowaniu.

Mykoła Kułeba z ukraińskimi dziećmi, które powróciły z okupacji. Zdjęcie: SAVE Ukraine

Dzieci na sprzedaż

Natalia Żukowska: – Niedawno pojawiła się informacja, że w Rosji utworzono stronę internetową ze zdjęciami i opisami porwanych ukraińskich dzieci. Na tych zdjęciach widać ich twarze.

Mykoła Kułeba: – Tę stronę udało się namierzyć dzięki naszemu zespołowi śledczemu, który monitoruje internet w poszukiwaniu porwanych dzieci. Ona działa już od dawna, od 2015 r., na okupowanej ługańszczyźnie. Początkowo była to prymitywna strona internetowa z niewielką ilością informacji. Następnie tak zwana ŁNR [prorosyjska samozwańcza separatystyczna Ługańska Republika Ludowa – red.] pod kontrolą Rosji zaczęła tworzyć swoje „ministerstwa” i przekształciła stronę w bazę danych dzieci. Od wiosny tego roku zaczęli ją systematycznie aktualizować. Już teraz informacje są przedstawione w stylu „darknetu” – jak katalogi dla pedofilów. Mamy zrzuty ekranu, na którym są informacje dotyczące np. nie tylko koloru włosów czy oczu dzieci, ale także ich „cech charakteru” – na przykład: „dziecko jest posłuszne, wykonuje polecenia”.

Zrzut ekranu z „katalogu” uprowadzonych przez Rosję ukraińskich dzieci
To wyraźne dowody na handel dziećmi. Taka zbrodnia jest uważana na świecie za jedną z najcięższych. Nic dziwnego, że Stany Zjednoczone umieściły Rosję na liście krajów tolerujących handel dziećmi, w szczególności wykorzystywanie seksualne. Ta strona wygląda jak targowisko, a nie serwis służący legalnej adopcji

Wiemy, że ponad 300 ukraińskich dzieci przebywa w dziesiątkach internatów na okupowanej ługańszczyźnie. Każdy Rosjanin może przyjechać, zapłacić dyrektorowi internatu i zabrać dziecko.

Rejestrujecie takie przypadki?

Tak, one zdarzają się nawet na najwyższym szczeblu. Wystarczy wspomnieć Mariję Lwową-Biełową, Pełnomocnik przy Prezydencie Federacji Rosyjskiej ds. Praw Dziecka, która wywiozła dzieci z Mariupola do Moskwy i rozdzieliła je między rosyjskie rodziny. Jednego chłopca, Filipa, zatrzymała dla siebie. Publicznie opowiadała, że dzieci najpierw „nienawidziły” Rosji i Putina, a potem ich „pokochały”. W rzeczywistości Filip nie miał wyboru i po prostu się poddał. Miał wtedy 16 lat.

Kolejny przykład to Siergiej Mironow, polityk bliski Putinowi. Jego piąta żona przyjechała do domu dziecka w Chersoniu i zabrała dwoje dzieci, trzyletnią dziewczynkę i chłopczyka. To były sieroty, które miejscowi ukrywali w kościele, by uchronić je przed wywiezieniem. Jednak FSB dowiedziało się, gdzie się znajdują, i je zabrało. Następnie Mironow wywiózł je do Moskwy. Dziewczynkę adoptowano, zmieniono nawet rok jej urodzenia. Miejsce pobytu chłopca jest nieznane.

Są też inne historie. Na przykład pewna rodzina spod Moskwy przyjechała na okupowane terytorium i zabrała troje rodzeństwa.

Najmłodsze dziecko im się spodobało, więc je zatrzymali, a dwoje pozostałych po prostu „wyrzucili”. Miejsce ich pobytu również nie jest znane

To zbrodnie wojenne. Nawet gdy dzieci trafiają do rosyjskich rodzin, pojawia się pytanie, w jakim celu. Przecież Rosja oficjalnie zaprzecza istnieniu narodu ukraińskiego, a w mediach społecznościowych jej obywatele otwarcie pisali, że ukraińskie dzieci „trzeba unicestwić”. A najstraszniejsze jest to, że dzieci przebywające pod okupacją lub w Rosji nie mają żadnej możliwości poinformowania o swoim istnieniu ani poproszenia o pomoc. Bo za to zostaną natychmiast ukarane i mogą po prostu „zniknąć” gdzieś na Dalekim Wschodzie.

Marija Lwowa-Biełowa wywozi ukraińskie dzieci z tak zwanej DNR [Donieckiej Republiki Ludowej] do Rosji, 16 września 2022 roku. Zdjęcie z rosyjskich mediów

Wielokrotnie mówił Pan, że porwanych lub nielegalnie przewiezionych do Rosji zostało półtora miliona ukraińskich dzieci. Lwowa-Biełowa podała liczbę ponad 700 tysięcy. Skąd taka różnica w danych i jaka jest obecnie ta liczba?

W tych liczbach należy się rozeznać. Powiedziałem, że w pułapce rosyjskiej okupacji znalazło się półtora miliona dzieci. W 2023 roku Lwowa-Biełowa oświadczyła, że Rosja zarejestrowała 744 tysiące ukraińskich dzieci. Rozumiemy, że to część tego półtora miliona. Jednak nie wiadomo, co się z tymi dziećmi obecnie dzieje: ile z nich jest z rodzicami, ile bez rodziców, ile jest sierot. Rosja odmawia podania jakichkolwiek informacji.

Istnieją również oficjalne dane rządu ukraińskiego. Mowa w nich o 19,5 tysiącu dzieci, co do których istnieją potwierdzone informacje, ale miejsce ich pobytu jest nieznane. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Musimy wyjaśnić Zachodowi, czym jest „pułapka okupacji”. To sytuacja, w której dziecko lub rodzina nie mogą opuścić danego terytorium.

Oto przykład. Niedawno sprowadziliśmy z okupowanego terytorium matkę z 16-letnim synem. Oboje zmuszano do przyjęcia rosyjskiego obywatelstwa, a chłopca – do chodzenia do szkoły, która bardziej przypominała szkolenie wojskowe.

Matka nie chciała wyjeżdżać, bo tam był ich dom, ale syn powiedział: „Jeśli nie chcesz, pojadę sam. Nie zostanę tu, bo nie chcę służyć w rosyjskiej armii”. Była zmuszona wyjechać, żeby nie uciekł sam

Kolejna historia dotyczy chłopca z Chersońszczyzny. Jego matka została kolaborantką, pracowała dla policji okupacyjnej, a potem uciekła do Rosji. Kiedy chłopak skończył 18 lat, powiedziała mu: „Chcę, żebyś był rosyjskim żołnierzem i walczył z ukrofaszystami”. Kiedy odmówił, poszła do rosyjskiego wojskowego i wydała go. Chłopak służył przez pięć miesięcy na Krymie, strzegąc bazy wojskowej. Pewnego dnia usłyszał wywiad z uratowanym przez nas chłopakiem z Ługańska, który opowiedział, jak robili z niego „Rosjanina”. Skontaktowali się ze sobą i udało nam się wyciągnąć tego chłopaka [z Chersońszczyzny] z rosyjskiej armii. Teraz mieszka w Kijowie i marzy o tym, żeby zostać ukraińskim żołnierzem i bronić Ukrainy.

Czy istnieją jakieś mechanizmy uwalniania ukraińskich dzieci? I jakie trudności wiążą się z powrotem zarówno tych z terytoriów okupowanych, jak tych deportowanych do Rosji?

Porozmawiajmy o dwóch ścieżkach. Pierwsza jest oficjalna. To mechanizmy repatriacji dzieci, które obecnie praktycznie nie istnieją.

Inicjatywa prezydenta Zełenskiego Bring Kids Back zjednoczyła 41 krajów wokół sprawy powrotu dzieci. Jednak nie ma realnego mechanizmu, który by to umożliwiał, ponieważ Rosja w ogóle nie chce prowadzić negocjacji na ten temat. Nie udziela żadnych informacji i nie ma zamiaru dzieci zwracać

Nie mówię tego na podstawie plotek. Będąc jeszcze będąc rzecznikiem praw dzieci brałem udział w rozmowach w Mińsku. Zarówno wtedy, jak teraz stanowisko Rosji jest niezmienne: oni nie planują zwrotu dzieci. O ile wcześniej jeszcze zaprzeczali swojemu udziałowi w okupacji Krymu i Donbasu, to teraz, po inkorporowaniu tych terenów, oficjalnie twierdzą, że to „rosyjskie ziemie” i mieszkają na nich „rosyjskie dzieci”. W swojej logice oni nie zajmują terytoriów, a „wyzwalają” je i „ratują” ludność.

Terytoria strachu

W jakich warunkach przebywają ukraińskie dzieci w Rosji i na okupowanych terytoriach? O czym opowiadają po powrocie do domu?

To terytoria strachu. Przytoczę kilka historii, które usłyszałem.

Pierwszy przypadek: 16-letni chłopak. Uratowaliśmy go, chociaż otrzymał już powołanie do rosyjskiej armii. Zapytałem: „Chodziłeś do szkoły?”. Odpowiedział: „Jakiej szkoły? To raczej szkoła wojskowa. Codziennie prano nam mózgi: jaka to Rosja jest wielka, że musimy walczyć z Ukrainą i zostać rosyjskimi żołnierzami. Przychodzili żołnierze i uczyli nas posługiwania się bronią”.

Kolejna historia: przybrana mama nie wypuszczała trójki swych dzieci z domu. Rosjanie zmusili ją, by zarejestrowała je jako sieroty i wyrobiła im rosyjskie paszporty, grożąc, że w przeciwnym razie zabiorą je do internatu lub oddadzą rosyjskiej rodzinie. Ta kobieta ukrywała dzieci, ale też haftowane koszule, ukraińskie rzeczy... Miała dwa telefony: jeden do dzwonienia do Ukrainy, drugi do kontroli. Kiedy słyszała, że zbliża się samochód wojskowy, szybko wszystko chowała, wypychała dzieci przez okno, by schowały się w kukurydzy, gdy w domu trwała rewizja.

Są też bardziej brutalne historie. Do innego domu podjechał samochód z karabinem maszynowym, żołnierze z automatami wyłamali drzwi, przeprowadzili kontrolę, stosowali tortury. Po pobiciu przez nich ojca na oczach syna u chłopca pojawiło się jąkanie i nocne moczenie. Ewakuowaliśmy ich, ale potrzebują lat rehabilitacji. Pięcioletnia dziewczynka po przesłuchaniach rodziców na jej oczach przestała mówić. Po raz pierwszy odezwała się dopiero w naszym centrum rehabilitacyjnym, gdy miała sześć lat.

„Dzieci są bardzo straumatyzowane zarówno przez samą okupację, jak przez to, że wiele z nich nadal nie rozumie, co się z nimi działo”. Zdjęcie: SAVE Ukraine

Kolejny przypadek – rodzina z Mariupola. Matka czworga dzieci zaginęła bez śladu, dwoje dzieci zostało zabitych. Babcia z pozostałą dwójką wnuków została uratowana.

17-letnia dziewczyna siedziała z kamienną twarzą i szklistymi oczami, bez jakichkolwiek emocji. Zapytałem: „Jakie masz marzenia czy plany na przyszłość?”. Odpowiedziała: „Żyję dniem dzisiejszym”

To samo mówi wielu nastolatków: planują życie na maksymalnie dzień lub dwa. Myślą o tym, jak przetrwać, znaleźć jedzenie, uniknąć filtracji. Mimo to nawet ci, którzy od 11 lat żyją w okupacji, wierzą, że terytoria Ukrainy zostaną wyzwolone.

Miesiąc temu ewakuowaliśmy z Chersoniu 17-letniego chłopca, który otrzymał już powołanie do wojska. Jego rodzina odmówiła przyjęcia rosyjskich paszportów, ojciec jest tam pastorem. Powiedzieli: „Nie możemy przysięgać wierności Rosji, ponieważ nasza wiara zabrania nam w ogóle przysięgać, zwłaszcza wierności obcemu państwu”. Rosjanie odpowiedzieli: „W takim razie zabierzemy wasze dzieci”. To się powtarzało kilka razy. Rodzina postanowiła napisać list do Putina z prośbą o uszanowanie jej prawa do odmowy. Dwa tygodnie później zadzwonił do nich pracownik FSB z Krymu: „Co to za list do Putina postanowiliście napisać?”. Długo z nimi rozmawiał, przekonywał, ale bezskutecznie. Potem przyjechały lokalne organy okupacyjne i zaproponowały „kompromis”: podpisanie dokumentu i otrzymanie paszportu, ale bez ustnej przysięgi. Kiedy zapytałem tę kobietę, ile dzieci pozostało we wsi, odpowiedziała: „Młodych prawie nie ma”.

Na pytanie, ilu młodych ludzi zabrano do wojska, odpowiedziała: „Nie wiemy dokładnie, ale widzimy wiele świeżych grobów 18-letnich chłopców”

Ludzie żyją w ciągłym strachu. Rodziny, którym nasza ekipa pomaga ewakuować się z okupowanych terytoriów, opowiadają, że obok nich, w ich wioskach lub miastach, osiedlają się rosyjscy żołnierze wraz z rodzinami, głównie pochodzący z Czeczenii i Syberii. Lokalne władze okupacyjne przekazują im mieszkania Ukraińców, którzy zostali zmuszeni do ucieczki lub zostali zabici. Często sami żołnierze przymusowo wysiedlają mieszkańców z ich domów.

Uratowane dzieci opowiadają o bezkarności najeźdźców. Pewnemu chłopcu przebito opony w samochodzie tylko dlatego, że się „nie spodobał ”, a dziewczyna padła ofiarą wielokrotnego gwałtu ze strony rosyjskich żołnierzy.

W jaki sposób Rosja wywozi ukraińskie dzieci?

Jest kilka sposobów. Na przykład tysiące dzieci, o których mówiła Lwowa-Biełowa, zostało wywiezionych z Mariupola przez tak zwanych „wolontariuszy” lub żołnierzy — po prostu łapali dziecko i zawozili je do punktu filtracyjnego w Doniecku lub na inne terytoria okupowane. Potem przyjeżdżali przedstawiciele Rosji, by zabrać je dalej.

Jest wiele przypadków, kiedy dzieci wywożono rzekomo do obozów wypoczynkowych – i nie zwracano ich rodzicom

Pewien chłopiec zniknął z domu, kiedy nie było jego mamy. Wywieziono go najpierw do jednego obozu na trzy miesiące, potem do innego na kolejne trzy, a następnie wysłano do akademii wojskowej. Mamie cudem udało się go odzyskać – po trzydniowym przesłuchaniu.

Dzieci, które wróciły do domu po nielegalnym wywiezieniu przez rosyjskie wojska z obwodu chersońskiego, 1 września 2023 r. Zdjęcie: Chersońska Obwodowa Administracja Państwowa

Często oskarża się rodzinę o „niewłaściwą opiekę” i wywozi dziecko do Rosji. Po czymś takim rodzice nie mają żadnych praw. Był przypadek 17-letniej sieroty, którą nam zwrócono. Opowiedziała, że kiedy miała 16 lat, przybrana mama zgodziła się na jej „letni wypoczynek” na Krymie. Odmowa byłaby niebezpieczna, bo to był program Rosji i grożono odebraniem dzieci.

Wsadzili dziewczynę do autobusu i zawieźli nie nad morze, ale do obozu wojskowego w Wołgogradzie. Przez trzy tygodnie przechodziła szkolenie wojskowe: uczyła się minować i rozbrajać miny, wysadzać czołgi. Niektóre z dziewcząt nawet skakały ze spadochronem. Szkolili je żołnierze z Grupy Wagnera

Jeśli któraś coś zrobiła źle – kara. Pobudka o piątej rano na sygnał zapałki – na zebranie się tyle czasu, ile pali się zapałka. Potem gimnastyka. To była prawdziwa musztra wojskowa. W obozie było około tysiąca dzieci z okupowanych terytoriów i z Rosji. Po zakończeniu wydawano im certyfikaty uprawniające do służby wojskowej – w rzeczywistości „bilety do wojska”. Takie dzieci też do nas wracają.

Ratunek przed nazistami i NATO

Były przypadki powrotu dzieci już adoptowanych przez Rosjan?

Tak, odzyskiwaliśmy takie dzieci. Na przykład 13-letni chłopiec został zwrócony dzięki jego siostrze – walczyła do końca, my pomagaliśmy. Był też chłopiec, którego matka zmarła, a babcię zmuszono do przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego, by mogła zatrzymać dziecko przy sobie. Ale go jej nie oddali. Wtedy udało nam się praktycznie porwać zarówno babcię, jak chłopca. Odzyskiwaliśmy również dzieci z internatów. Takich historii jest wiele.

Ile dzieci udało się już odzyskać?

Ogółem Ukraina odzyskała ponad 1300 dzieci. Wśród nich 777 to dzieci, które odzyskała nasza organizacja. Chociaż nie da się tak po prostu odzyskać dziecka. Każdy powrót to cała operacja specjalna, o której szczegółach nie mogę dziś mówić. To informacje poufne.

Finał jednej z misji ratunkowych. Zdjęcie: SAVE Ukraine

Zazwyczaj szukamy krewnych, którzy mogą przyjechać z dokumentami i walczyć na miejscu. Na przykład babcia dziecka z niepełnosprawnością przez trzy miesiące walczyła o powrót wnuczki z internatu na Krymie. Zmuszano ją do przyjęcia rosyjskiego obywatelstwa, poddania się testowi DNA, by udowodniła pokrewieństwo. A kiedy sprawa stała się publiczna, przyjechała tam sama Lwowa-Biełowa z kamerami telewizyjnymi, płakała i mówiła tej babci: „Jak długo na was czekaliśmy”. Ta historia została nawet pokazana w lokalnej telewizji.

Jak dzieci reagują na powrót? Czy zdarzało się, że któreś zdążyły już psychicznie przystosować się do rosyjskiego środowiska i nie chciały wracać, na przykład z powodu strachu, propagandy albo utraty kontaktu z rodziną?

Tak. Dotyczy to zwłaszcza małych dzieci, które nie rozumieją, co się dzieje. Ale nawet starsze dzieci czasami szokują. Na przykład 14-letnia dziewczynka, kiedy już przywieźliśmy ją na terytorium kontrolowane przez Ukrainę, zapytała:

„A to jest Rosja czy Ukraina?” Odpowiedziałem: „To jest Ukraina”. A ona: „A co, Ukraina jeszcze istnieje? Nam mówili, że już jej nie ma, że wszystko jest Rosją”

Inny przypadek: chłopca wzięto do rosyjskiej rodziny, gdy miał 13 lat. Po roku udało nam się go odzyskać, dzięki jego starszej siostrze. I on mówi: „Dlaczego mówicie, że mnie porwano? Mnie uratowano”. Wyjaśniam: „Uratowano? Od kogo?”. A on: „Od nazistów i od NATO”. Mówię więc: „Mieszkałeś w obwodzie chersońskim. Czy kiedy jeszcze byłeś w domu, widziałeś tam nazistów?”. „Nie. Ale tak powiedziała rodzina, u której mieszkałem”. Był przekonany, że Rosja i osobiście Putin go „uratowali”. Mówił, że nawet mer Anapy [miasto w Rosji, nad Morzem Czarnym – red.] przyszedł do rosyjskiej rodziny, u której chłopiec przebywał, i obiecał „chronić go przed nazistami”. Na moje pytanie: „Widziałeś go jeszcze potem?” chłopak odpowiedział: „Nie”.

Minęło pół roku od powrotu do Ukrainy, zanim zrozumiał, że to wszystko było kłamstwem. To jaskrawy przykład działania rosyjskiej propagandy i tego, jak ona pierze mózgi dzieciom.

Uratować je wszystkie, co do jednego

Jaki cel ma Rosja, podejmując takie działania? Chodzi o indoktrynację, asymilację czy coś innego?

Głównym celem jest zniszczenie ukraińskiej tożsamości. Taka jest strategia Putina. Analogia jest prosta: sto lat temu Imperium Osmańskie zabierało chrześcijańskie dzieci, nawracało je na islam i zamieniało w janczarów. Putin robi to samo: niszczy tożsamość narodową, a następnie dokonuje selekcji.

Tych, którzy nadają się do wojska, wysyła się na wojnę jako „rosyjskich żołnierzy”. Z bystrych robi się naukowców lub biznesmenów, by pracowali dla Rosji. Resztę wysyła się do struktur siłowych, sportu lub kultury, ale wyłącznie jako „Rosjan”

Cel jest jeden: by dzieci służyły Rosji i gloryfikowały ją, zapomniawszy, że są Ukraińcami.

Cisza czy rozgłos – co pomaga, a co utrudnia odzyskiwanie dzieci?

Sytuacja jest dwojaka. Z jednej strony rozgłos, decyzja Międzynarodowego Trybunału Karnego i inne podobne kroki pomagają zwrócić uwagę na problem. Z drugiej jednak strony to utrudnia cały proces, ponieważ Rosjanie do0brze wiedzą, że każde uratowane dziecko jest świadkiem zbrodni wojennej i może zeznawać przed trybunałem. Międzynarodowy Trybunał Karny wydał już nakaz aresztowania, Rada Europy utworzyła trybunał. Putin doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że gromadzone są dowody. Dlatego każde dziecko z okupowanego terytorium jest dla niego zagrożeniem, bo może opowiedzieć, co Rosjanie robili ludności cywilnej, jak zabijali.

Nie spotkałem jeszcze powracającego dziecka, które nie wspomniałoby o jakichś zbrodniach wojennych Rosjan

Właśnie dlatego panuje tam ścisła izolacja i dążenie do zatrzymania każdego świadka.

Mykoła Kułeba: „Każde dziecko z terytorium okupowanego jest dla Putina zagrożeniem, ponieważ może opowiedzieć o tym, co Rosjanie robili ludności cywilnej”. Zdjęcie: SAVE Ukraine

Wierzy Pan w to, że uda się pociągnąć do odpowiedzialności osoby uczestniczące w porwaniach lub „adopcjach” dzieci?

To nie jest kwestia wiary, to kwestia sprawiedliwości. Jeśli sprawiedliwość nie zostanie wymierzona, będzie to zagrożenie dla całego świata. Martin Luther King powiedział kiedyś: „Brak sprawiedliwości gdziekolwiek jest zagrożeniem dla sprawiedliwości wszędzie”. I to jest absolutna prawda. Nawet jeśli kara nadejdzie za 10 lat, to i tak musi zostać wymierzona. Bo jeśli tak się nie stanie, będzie to sygnał dla wszystkich totalitarnych reżimów, że można działać bezkarnie i odnosić sukcesy. To nie jest kwestia wiary, to kwestia działań. Każdy z nas musi zrobić wszystko, co w jego mocy, aby przestępcy zostali ukarani. W przeciwnym razie otworzymy puszkę Pandory.

Jaka jest reakcja społeczności międzynarodowej? Czy świat dokłada wystarczających starań, by sprowadzić nasze dzieci z powrotem?

Nie, nie dokłada. Często podaję taki przykład: wyobraźmy sobie, że ktoś włamuje się do mojego domu, porywa moje dzieci, gwałci moją żonę, zabiera mi majątek. W takiej sytuacji krzyczałbym na cały świat. Oczywiście byłbym wdzięczny każdemu, kto dałby mi łyk wody, nakarmił, wsparł. Ale nie spocznę, dopóki sprawiedliwość nie zwycięży, a moje dzieci nie wrócą do domu. Dlatego nie możemy mówić, że zrobiono „wystarczająco dużo”, skoro nawet nie wiemy, gdzie są nasze dzieci. Ta wojna nie skończy się, dopóki nie odzyskamy wszystkich dzieci.

Negocjacje nie będą miały żadnego sensu, jeśli kwestia dzieci nie zostanie uwzględniona w porządku obrad – i nie znajdziemy rozwiązania

Jakie wsparcie psychologiczne zapewniacie dzieciom i ich rodzinom po powrocie?

Dzieci są bardzo straumatyzowane zarówno przez samą okupację, jak przez to, że wiele z nich nadal nie rozumie, co się z nimi działo. To stan zamrożenia, w którym znajdowały się przez lata, dorastały w nim. To zarówno fizyczne, jak psychiczne obciążenie: strata, przemoc, znęcanie się, ciągły strach. Wyobraźmy sobie trzy lata życia w izolacji, strachu, oczekiwaniu na coś, co nie nadchodzi. Dla dziecka to krytyczna sytuacja – ono musi się rozwijać. Brak edukacji, normalnej komunikacji to ogromny problem, który staramy się zrekompensować. Nasi psychologowie i terapeuci tworzą programy dla różnych grup: dzieci niepełnosprawnych, sierot, ofiar przemocy seksualnej. Istnieją również programy rehabilitacyjne dla dzieci, które były przymusowo poddawane militaryzacji. Trzeba pomóc dziecku w jak najszybszym powrocie do normalnego życia w społeczności. Chociaż istnieją traumy, które prawdopodobnie pozostaną na całe życie, takie jak przemoc seksualna czy utrata bliskich na oczach dzieci.

„Uratowane dzieci opowiadają o bezkarności najeźdźców”. Zdjęcie: SAVE Ukraine

Co dalej dzieje z dziećmi i rodzinami, które wracają z Rosji lub okupowanych terytoriów? Gdzie trafiają?

Państwo zapewnia im pewne wsparcie. Od tego miesiąca wypłaca 50 000 hrywien na każde powracające dziecko – na podstawowe potrzeby, ewentualnie na wynajem mieszkania. Ale to dopiero początek. Wiele rodzin wyjeżdża do bliskich lub za granicę, ponieważ integracja w Ukrainie jest trudna – trwa wojna, nie ustają ostrzały. Putin robi wszystko, by życie tutaj było nie do zniesienia. Ale nawet w tych warunkach uratowane rodziny są wdzięczne: mogą swobodnie oddychać, czuć wolność i godność.

Mają to, czego nie było w Rosji, gdzie jesteś nikim, a okupant może cię zabić lub odebrać ci dzieci w każdej chwili

Czołowy teatr w USA wystawia operę opartą na historii SAVE Ukraine. Jakie historie powrotu dzieci stały się podstawą tej opery?

Jesteśmy z nimi w stałym kontakcie. Przyjeżdżali, zbierali historie dzieci – te same, o których pani opowiadałem: porwania, rozdzielenie z rodzinami, życie w okupacji. To prawdziwe historie uratowanych dzieci. Na ich podstawie powstaje też opera, która w przyszłym roku zostanie wystawiona w Warszawie, a potem na całym świecie. Celem tej inscenizacji jest, by świat dowiedział się więcej o tych zbrodniach, to przekazanie prawdy poprzez sztukę. Bo to też jest bardzo potężne narzędzie. Może dotrzeć do świata i pokazać, że to, co dziś robi się dla ratowania ukraińskich dzieci, nie wystarcza. Trzeba uratować je wszystkie, co do jednego.

20
хв

Mykoła Kułeba: – Rosjanie nie chcą zwracać ukraińskich dzieci, bo każde jest świadkiem ich zbrodni

Natalia Żukowska

Dmytro Dżulaj to dziennikarz-dokumentalista specjalizujący się w śledztwach dotyczących zbrodni wojennych Rosji, w szczególności w Buczy. W ciągu ponad półtora roku pracy zebrał zeznania około pięciuset naocznych świadków, przeanalizował setki nagrań z monitoringu i tajnych dokumentów, by odtworzyć tragiczne wydarzenia z pierwszych dni wojny i udowodnić udział rosyjskich wojskowych w zbrodniach wojennych w Ukrainie. Podczas gdy Rosjanie zaprzeczają swojemu udziałowi w rozstrzeliwaniu cywilów, nazywają zabójstwo 554 Ukraińców w Buczy i okolicach „fejkiem”, Dżulaj gromadzi niepodważalne dowody ich zbrodni. Można się z nimi zapoznać w trzech częściach serii filmowej o mordach w Buczy.

Dmytro Dżulaj. Zdjęcie: Sebastian Weis

Tato, nie umieraj!

Natalia Żukowska: – Od czego zaczęły się Pana śledztwa dotyczące rosyjskich zbrodni wojennych?

Dmytro Dżulaj: – Jeszcze przed rozpoczęciem inwazji planowałem nakręcić film o Babim Jarze, Holokauście i II wojnie światowej. Zebrałem wiele materiałów, odnalazłem ważne świadectwa. W lutym 2022 roku przygotowywałem się do rozpoczęcia pracy, ale wszystko musiałem odłożyć. Już 25 lutego w sieci pojawiły się pierwsze filmy przedstawiające zabójstwa cywilów dokonane przez Rosjan. Na jednym z nich widać samochód, którym jechali ojciec z synem. Rosyjscy żołnierze otworzyli ogień, zabijając mężczyznę i ich psa. Syn krzyczał: „Tato, nie umieraj!”. To wideo stało się dla mnie punktem zwrotnym. Zrozumiałem, że będziemy mieli do czynienia z masowymi mordami, tak jak to miało miejsce w poprzednich wojnach z udziałem Rosji. I właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, czym mogę się zająć, by być użytecznym.

W pierwszych dniach inwazji zachodnia opinia publiczna nie mogła uwierzyć, że Rosjanie są zdolni do mordowania cywilów. Przeprowadziliśmy więc małe śledztwo i pokazaliśmy, że to prawda, że to dzieje się teraz. W lutym i marcu, kiedy było okupowanych wiele ukraińskich terytoriów, bardzo ostrożnie, na odległość, rozmawiałem z ludźmi, którzy przeżyli tortury i których bliscy zostali zabici. Po wyzwoleniu obwodów kijowskiego i czernihowskiego pojechałem na wyzwolone terytoria i zobaczyłem wszystko na własne oczy. Bucza stała się symbolem zbrodni wojennych Rosji w Ukrainie, więc tam skoncentrowałem swoją pracę.

Pierwszą częścią śledztwa była historia zabójstwa pułkownika Teliżenki na obrzeżach miasta. Dlaczego zainteresował Pana właśnie ten przypadek?

Ponieważ było wystarczająco wiele wątków, które można było zbadać, by spróbować ustalić osoby zamieszane w tę zbrodnię. A historia pułkownika Teliżenki jest wyjątkowa.

Ci, którzy go porwali – czyli rosyjscy żołnierze – wystawili później jego odznaczenia i rzeczy osobiste w swoim muzeum w Rosji. Przedstawili to jako dowód swojej „heroicznej” operacji – rzekomo schwytali ważnego wroga

Właśnie te odznaczenia pomogły nam zidentyfikować część zbrodniarzy wojennych zamieszanych w jego porwanie.

Sprawa okazała się jednak bardziej skomplikowana: porwanie przeprowadziła jedna jednostka, a potem pułkownika przekazano innej, która dokonała jego egzekucji. To był oddzielny 175. batalion rozpoznawczy z Pskowa, który stacjonował w lesie na obrzeżach Buczy. To miejsce było jednym z tych, do których przywożono ludzi na przesłuchania, a następnie ich rozstrzeliwano. Pułkownik Teliżenko został podczas przesłuchania pobity na śmierć. Najprawdopodobniej nie chciał współpracować z Rosjanami. 50 metrów od niego znaleziono ciało lokalnego członka samoobrony – Ołeksija Pohiagaja, zabitego strzałem w głowę. W tym samym lesie odkryto też ciała ośmiu innych mieszkańców Buczy. Zostali rozstrzelani. Po opublikowaniu wyników naszego śledztwa organy ścigania ogłosiły, że podejrzanym o te zbrodnie jest kapitan armii rosyjskiej Kaskułow, w tym czasie zastępca dowódcy 175. oddzielnego batalionu rozpoznawczego z Pskowa.

Jakie kluczowe fakty udało się ustalić w sprawie zabójstwa Pobihaja?

Ołeksij Pobihaj, nie mając żadnego doświadczenia wojskowego, w pierwszych dniach wojny wstąpił do samoobrony Buczy. Wcześniej prowadził mały sklep w okolicy. Zwykły człowiek, gotowy bronić swojego miasta i kraju. Podczas śledztwa zwracałem się do wielu osób. Pytałem, czy nie pozostały jakieś rzeczy, dokumenty, naszywki – coś, co mogło zgubić rosyjskie wojsko. Pewnego razu trafiłem do archiwum Rady Miasta Bucza. Okazało się, że kierownik tego archiwum, Ihor Bartkiw, był przyjacielem Pobihaja. Pokazał mi dokument zatytułowany „Biuletyn informacyjny”. Oprócz propagandowych haseł typu: „Rosja pokona wszystkich” była tam sekcja pt. „Przykłady męstwa i heroizmu naszych towarzyszy”. W jednym z dokumentów napisano: „Kapitan Siergiej Tichonow zatrzymał przedstawiciela obrony cywilnej miasta Bucza – Ołeksija Pobihaja”.

Był to bezpośredni dowód, że Ołeksij nie został schwytany przez nieznanych sprawców, ale przez konkretnego rosyjskiego oficera. Potem udało mi się zidentyfikować samego kapitana Tichonowa
W miejscu masowych mordów Ukraińców w lesiekoło Buczy, lato 2023 r. Zdjęcie: Alina Podreiko

Dowiedzieliśmy się, że aby zatrzymać Ołeksija, Rosjanie przeprowadzili całą operację – otoczyli okolicę, zatrzymali sąsiadów. Jeden z nich powiedział mi, że ci żołnierze pochodzili z Kemerowa. Później zrozumieliśmy, że była to grupa sił specjalnych Rosgwardii z Kemerowa, dowodzona przez kapitana Siergieja Tichonowa. To ta sama jednostka, która, jak ustaliliśmy, porwała Teliżenkę. Dlatego Ołeksij Pobihaj został znaleziony martwy w tym samym lesie, co pułkownik SBU. W tym momencie rosyjskie wojska zorganizowały już systematyczną akcję poszukiwania i aresztowania ukraińskich patriotów i przeciwników rosyjskiego reżimu. Kiedy pracowaliśmy nad drugą częścią śledztwa, wiadomo było już, że to właśnie w lesie pod Buczą stacjonowali spadochroniarze z Pskowa. Niestety, nie udało nam się ustalić, kto dokładnie pociągnął za spust, zabijając Pobihaja, ale doskonale rozumiemy, że w jego egzekucję jest zamieszany któryś z żołnierzy tej jednostki.

W którym momencie zrozumiał Pan, że ta historia wykracza poza kilka przypadków? W jaki sposób zeznania mieszkańców Buczy pomogły przeprowadzić jeszcze szerzej zakrojone śledztwo?

Chodziłem od domu do domu, rozmawiałem z ludźmi, którzy opowiadali o szczegółach: jaki mundur widzieli, jaki sprzęt, jaką broń... Wtedy stało się dla mnie jasne, że można spróbować zidentyfikować osoby zamieszane nie tylko w zabójstwo Pobihaja i Teliżenki, ale także w mordy na wielu innych mieszkańcach Buczy. Śledztwo przerodziło się w coś większego.

Zaczęliśmy ustalać szczegóły wydarzeń, które miały miejsce na ulicy Jabłuńskiej [w Buczy – red.]. To właśnie tam znaleźliśmy najwięcej ciał zabitych cywilów. W trzeciej części śledztwa udało nam się zebrać dziesiątki godzin nagrań z kamer monitoringu. W pierwszych dniach, kiedy rosyjskie wojsko wkroczyło do Buczy, kamery na Jabłuńskiej zdążyły zarejestrować to, co się tam działo. Były też nagrania z telefonów naocznych świadków.

Ponadto, uciekając z miasta, rosyjskie wojsko pozostawiło po sobie wiele dokumentów, na przykład dziennik dyżurów z nazwiskami i godzinami. Kawałek po kawałku odtwarzaliśmy wydarzenia. W końcu zidentyfikowaliśmy wielu rosyjskich żołnierzy, którzy mogą być zamieszani w masowe zabójstwa na ulicy Jabłuńskiej w okresie najintensywniejszych rozstrzeliwań lokalnej ludności.

Trzecia część filmu to śledztwo dotyczące trzech dni okupacji, od 3 do 5 marca, odtworzonych przez nas niemal minuta po minucie.

Właśnie w tym okresie miała miejsce jedna z największych zbiorowychy egzekucji cywilów w Buczy. Tylko w ciągu tych trzech dni rosyjscy żołnierze zabili tam co najmniej 62 osoby

Żołdak w „arafatce”

Jak udało się ustalić osoby zamieszane w rozstrzeliwanie cywilów?

Skupiłem się na tych zabójstwach, w przypadku których mieliśmy twarde dowody: zdjęcia, filmy, zeznania. Wszystko sprowadzało się do jednej jednostki: 234. pułku desantowo-szturmowego z Pskowa, należącego do 76. dywizji wojsk powietrznodesantowych Rosji. To właśnie on był zamieszany w masowe zabójstwa na ulicy Jabłuńskiej.

Prezentacja filmu dokumentalnego „Bucza. Jabłuńska”. Bucza, 8 czerwca 2025 r. Zdjęcie: Serhiy Nuzhnenko

Kiedy już znasz jednostkę, możesz szukać konkretnych żołnierzy. Pomogły nam w tym nasze źródła w organach ścigania. Okazało się, że uciekający rosyjscy żołnierze zostawili na Jabłuńskiej osobisty komputer jednego z dowódców pułku z Pskowa. Zawierał on listę około dwóch tysięcy żołnierzy 234 pułku z Pskowa, wraz z datami urodzenia, danymi na temat rodzin, numerami legitymacji wojskowych, paszportów...

Jednym z głównych bohaterów naszego śledztwa jest rosyjski żołnierz noszący chustę „arafatkę”, mocno kontrastującą na tle umundurowania innych „zielonych ludzików”. Co najważniejsze, ten „Arafat”, jak go początkowo nazwaliśmy, został zarejestrowany przez kamery monitoringu w momencie zabójstwa czterech mieszkańców Buczy. Widać, jak dowodzi grupą żołnierzy, którzy rozstrzeliwują Włodzimierza Rubajła, 70-letniego mieszkańca Buczy. Potem rozkazuje przeprowadzić czystkę w pobliżu wielopiętrowego budynku, a jego podkomendni zabijają 41-letniego Dmitrija Konowałowa. Później prowadzi mieszkańca Buczyny Igora Gorodeckiego, po czym ten również zostaje zabity, a następnie wraz ze swoimi podkomendnymi zatrzymuje się na nocleg w jednym z wielopiętrowych budynków przy ulicy Jabłuńskiej, gdzie tego samego wieczoru w swoim mieszkaniu zostaje zabity Jewgienij Pietraszenko.

Stało się oczywiste, że trzeba zidentyfikować tego rosyjskiego żołnierza. Udało nam się to, ponieważ jego podwładni zatrzymali się obok kamery, która nagrywała dźwięk. Wziąwszy pod uwagę mnóstwo dowodów, nie miałem wątpliwości, że „Arafat” to oficer o nazwisku Borzunow. Chciałem jednak mieć jakieś ostateczne i mocne potwierdzenie. Zadzwoniłem do wszystkich, których udało się zidentyfikować. Co ciekawe, udało mi się dodzwonić także do Barzunowa. Nie spodziewałem się, że odbierze. Zdając sobie sprawę, że czasu jest mało, od razu zapytałem:

„Czy jesteś zamieszany w zabójstwa na ulicy Jabłuńskiej?”. W odpowiedzi usłyszałem: „Tak”

Po tym zdaniu odłożył słuchawkę. Trzy minuty później napisał do mnie: „Zadzwoń ponownie”. Zadzwoniłem i rozmawialiśmy prawie 10 minut. Pytałem o konkretne epizody, które już zidentyfikowaliśmy. Potwierdził zabójstwo co najmniej trzech osób. Myślę, że to jedno z pierwszych bezpośrednich potwierdzeń ze strony rosyjskiej, że to właśnie ich żołnierze zabijali cywilów w Buczy. W końcu ich oficjalna propaganda temu zaprzecza, a Putin w ogóle nazywa to wszystko „fejkiem”.

Borzunow jest dowódcą najniższego szczebla, lecz udało nam się również ustalić obecność podczas zabójstw na Jabluńskiej wysokich rangą rosyjskich oficerów, w tym dowódcy 234. pułku Artema Gorodyłowa. To ważne, ponieważ dowodzi, że to, co wydarzyło się w Buczy, nie jest „ekscesem wykonawców”, ale usankcjonowaną przez władze metodą prowadzenia wojny przez stronę rosyjską przeciwko Ukraińcom – poprzez zatrzymania, tortury, rozstrzeliwania. Próbowałem skontaktować się z wyższymi oficerami, których obecność w Buczy na Jabłuńskiej została potwierdzona. Dzwoniłem i zadawałem proste pytanie: „Czy jesteś zamieszany w zabójstwa cywilów w Buczy?”. W odpowiedzi słyszałem tylko rosyjskie przekleństwa.

Podczas kręcenia filmu o zbrodniach wojennych rosyjskiego wojska. Zdjęcie: Alina Podreiko

Podczas rozmowy ze spadochroniarzem z Pskowa zachowywał się Pan dość powściągliwie. Jak udało się opanować emocje?

Pomyślałem, że właśnie taka postawa – spokojna, wyważona, cywilizowana – będzie moim atutem. Nie mam prawa reagować emocjonalnie ani krzyczeć, ponieważ nie jestem propagandystą, tylko dziennikarzem. Moim zadaniem jest uzyskanie dokładnych, sprawdzonych informacji, zebranie faktów i dowodów. I jeśli uda mi się wydobyć od rosyjskiego żołnierza cokolwiek, co pomoże zidentyfikować ich udział w zbrodniach – to już będzie ważne. To nie była osobista rozmowa. To był profesjonalny wywiad, a mój ton był próbą zachowania jasności i obiektywizmu.

Obejrzał Pan dziesiątki godzin nagrań z kamer monitoringu. Były momenty, kiedy było zbyt ciężko, by na to patrzeć?

Szczerze mówiąc, same nagrania nie są najtrudniejsze. Po prostu siadasz, analizujesz, sprawdzasz chronologię. To praca techniczna i analityczna. Najtrudniejsze jest kontaktowanie się z rodzinami ofiar.

Bolesne jest wkraczanie w ich przestrzeń osobistą, zmuszanie do wspominania przeżyć. Zazwyczaj staram się nie dzwonić, tylko osobiście podejść i zapytać, czy dana osoba jest gotowa do rozmowy. To zawsze emocjonalna sytuacja – zarówno dla niej, jak dla mnie. Czasami bardzo trudno nie tylko nagrać wywiad, ale także go później obejrzeć.

Słuchasz 10-15 minut i musisz przerwać, bo już nie możesz. Nie chodzi o słabość, ale po prostu o granice

Jednak nawet w trudnych momentach nie przyszło mi do głowy, żeby porzucić śledztwo. Bo rodziny ofiar potrzebują sprawiedliwości. Dla nas ważne jest, by wiedzieć, jak zginęli nasi bliscy, kto to zrobił, czy są jakieś nagrania z ostatnich minut ich życia.

Na przykład była taka historia z żołnierzami obrony terytorialnej, którzy zostali rozstrzelani na terenie budynku biurowego przy ulicy Jabłuńskiej 144. Udało mi się znaleźć krótki fragment wideo, na którym widać, jak dzień przed egzekucją chłopcy pomagają ludziom się ewakuować, stoją na posterunku. Na nagraniu był Andrij Werbowyj. Kiedy wysłałem wideo jego żonie Natalii, odpowiedziała: „Andrij stanął przede mną, jakby żywy”. Właśnie takie chwile – kiedy możesz dać człowiekowi choćby cząstkę prawdy – dodają siły i sensu. Rozumiemy, że pociągnięcie rosyjskich żołnierzy do odpowiedzialności będzie bardzo trudne, ale naszym zadaniem jest rejestrowanie, identyfikowanie i dokumentowanie zbrodni. A to już krok w kierunku sprawiedliwości.

W sumie obejrzałem setki godzin nagrań wideo. Trzeba zrozumieć, że na niektórych jest tylko kilka sekund ważnych wydarzeń, a reszta to pustka. Ja musiałem oglądać wszystko, bo każda sekunda ma znaczenie

Najstraszniejsze jest to, że świadkowie odchodzą

Jak udało się Panu przekonywać naocznych świadków czy krewnych ofiar do rozmowy?

Jeden z pierwszych materiałów dotyczył rozstrzelania we wsi Stary Nowy Byków, w obwodzie czernihowskim. Rozmawiałem z osobami, które były torturowane, z rodzinami zabitych. Przez prawie pół roku jeździłem po obwodach czernihowskim i kijowskim. To nie były jeszcze śledztwa w klasycznym tego słowa znaczeniu – to było rejestrowanie i dokumentowanie zbrodni wojennych. Uświadamiałem ludziom, że znam temat. Mówiłem, że nie chodzi mi o rozgłos, tylko o śledztwo. Chciałem dotrzeć do prawdy, znaleźć sprawców. Pokazywałem ludziom, co ustaliłem. Przez cały czas pracy nad filmem odmówiła tylko jedna osoba, którą chciałem nagrać. Nie naciskałem. Wydawało mi się, że ta kobieta po prostu nie uwierzyła, że nie będę żerował na tragedii.

Czy była jakaś historia, która stała się dla śledztwa przełomowa?

Kluczowe znaczenie w jednym z epizodów śledztwa mają zeznania Iwana Skiby. To bojownik obrony cywilnej w Buczy, który został zatrzymany przez rosyjskich żołnierzy i rozstrzelany wraz z innymi, ale cudem przeżył – kula przeszła na wylot. Iwan opowiadał, jak leżał na ziemi, udając martwego, a kiedy zapadła ciemność, zdjął buty jednemu z zabitych, bo był boso. Dotarł do okolicznej mieszkanki, a ta mu pomogła.

Wzruszyła mnie również historia kobiety, która mieszkała w pobliżu miejsca rozstrzelania członków obrony cywilnej.

Powiedziała, że przez cały okres okupacji miejscowi starali się karmić psy, by nie ruszały ciał zabitych

Było bardzo wiele historii, lecz naszym głównym celem nie było tylko dokumentowanie emocji – szukaliśmy dowodów. Bo sporo z tego, co wiemy o Buczy, to tylko wierzchołek góry lodowej. Wiele historii pozostaje nieopowiedzianych, a najstraszniejsze jest to, że świadkowie odchodzą. Dwie osoby, z którymi planowałem porozmawiać, już nie żyją. Czas mija, a my musimy wszystko spisać, bo wraz z ludźmi znikają ich cenne wspomnienia.

Pierwsza część filmu, o zabójstwie pułkownika SBU Ołeksija Teliżenki, stała się podstawą do postawienia zarzutów rosyjskiemu oficerowi. Miał Pan poczucie, że wykonuje pracę, którą powinni wykonywać śledczy?

Nie. Zdaję sobie sprawę, że w Ukrainie popełniono tysiące takich zbrodni. Wyobrażam więc sobie, ile pracy mają śledczy. Organy ścigania mają swoją logikę, protokoły i ekspertyzy. Ja jestem dziennikarzem, uzupełniamy się nawzajem. Poza tym funkcjonariusze często dzielili się ze mną swoim doświadczeniem, co pomagało mi w pracy. Wszyscy razem wykonujemy jedną wielką pracę. Mam nadzieję, że w przyszłości nasze materiały pomogą organom ścigania postawić nowe zarzuty. Być może kiedyś te dowody, nawet jeśli są drobne, staną się częścią międzynarodowego śledztwa.

Publiczność podczas prezentacji filmu „Bucza. Jabłuńska”. Bucza, 8 czerwca 2025 r. Zdjęcie: Serhiy Nuzhnenko

Wierzy Pan w to, że rosyjscy przestępcy zostaną sprawiedliwie ukarani?

Trudno powiedzieć. Nie jestem prawnikiem, ale wierzę w sprawiedliwość. Nie możemy się zatrzymywać, musimy szukać nowych dowodów zbrodni wojennych. Bo to, o czym się nie mówi i czego nie pokazuje, w dzisiejszym świecie po prostu nie istnieje. Tymczasem liczba takich historii rośnie każdego dnia.

W maju otrzymał Pan międzynarodową nagrodę New York Festivals 2025 w kategorii „Prawa człowieka”, za drugą część filmu o Buczy. Co dla Pana oznacza to wyróżnienie?

Każda wzmianka o Ukrainie, o wojnie, jest bardzo ważna. Radio Svoboda ma wiele redakcji językowych. Przetłumaczyliśmy ten film na rumuński, bułgarski, angielski, rosyjski. Tylko na YouTube ma już około trzech milionów wyświetleń. Dla mnie ważne jest, że przynajmniej jedna osoba w Bułgarii, Rumunii czy gdzieś indziej na świecie dowiedziała się prawdy o krwawej wojnie w Ukrainie. Pokazaliśmy dowody, wyjaśniliśmy kontekst. To ważniejsze niż sama statuetka.

Czy będzie kontynuacja śledztw dotyczących zbrodni wojennych popełnionych przez Rosjan w Ukrainie?

Pracuję w Radiu Svoboda od ponad dziesięciu lat. Obecnie z powodu nowej polityki Stanów Zjednoczonych nasze media są zagrożone zamknięciem. Jednak dopóki mam możliwość, prowadzę szeroko zakrojone śledztwa. W samej tylko gminie Bucza zginęły setki osób. Są też inne miejsca – i to nie tylko w obwodzie kijowskim.

Pracy jest więc bardzo dużo. Najważniejsze, by można było ją kontynuować. To ważne nie tylko dla nas, ale także dla przyszłych pokoleń.

20
хв

Dowody dla Hagi: jak ukraiński dziennikarz dokumentuje zbrodnie Rosjan

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Mykoła Kułeba: – Rosjanie nie chcą zwracać ukraińskich dzieci, bo każde jest świadkiem ich zbrodni

Ексклюзив
20
хв

Posmak Alaski: czy to naprawdę zwycięstwo Rosji i jakie nowe pułapki pojawiły się dla Ukrainy i Europy

Ексклюзив
20
хв

Dowody dla Hagi: jak ukraiński dziennikarz dokumentuje zbrodnie Rosjan

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress