Exclusive
20
min

Wywiad z producentką filmu, który lepiej, żeby nigdy nie powstał. A dostał Oscara

Nigdy nie zapomnę oczu tych ludzi - mówi 25-letnia Wasylisa Stepanenko, która zdobyła z kolegami Oscara w kategorii najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny. Jest to pierwsza nagroda filmowa dla Ukrainy od czasu ustanowienia tej nagrody.

Ksenia Minczuk

Film "20 dni w Mariupolu" zdobył Oscara

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

- To pierwszy Oscar w historii Ukrainy. Prawdopodobnie będę też pierwszym reżyserem na tej scenie, który powie: chciałbym nigdy nie nakręcić tego filmu. Byleby tylko Rosja nie zabijała dziesiątek tysięcy Ukraińców, chcę, żeby uwolnili wszystkich zakładników i żołnierzy, którzy bronili swojego kraju. Ten film nie zmieni historii, nie zmieni przyszłości, ale wy wszyscy, najbardziej utalentowani ludzie na świecie, możecie upewnić się, że prawda zwyciężyła.

By mieszkańcy Mariupolu nigdy nie zostali zapomniani - powiedział Mścisław Czernow, reżyser filmu, a wszyscy goście prestiżowej nagrody nagrodzili go brawami.

Fotograf Jewhen Maloletka i producentka Wasylisa Stepanenko pracowali razem z Mścisławem Czernowem nad filmem „Mariupol 20 dni”.

Mścisław Czernow, Jewhen Małoletka i Wasylisa Stepanenko

Dziennikarze Sestry spotkali się z Wasylisą Stepanenko, producentką nagrodzonego Oscarem filmu.

Od 24 lutego 2022 roku 23-letnia dziennikarka Associated Press relacjonuje wojnę na Ukrainie. Oprócz nagrody Pulitzera za służbę publiczną, nagrody Royal Television Society (RTS) Young Talent of the Year oraz Livingston Award for International Reporting za pracę z Mariupola i Izium, zdobyła 13 innych nagród i wyróżnień.

Pracowała jako producentka w Mariupolu podczas pierwszych 20 dni wojny na pełną skalę. Filmowała Izium po wyzwoleniu, Chersoń po eksplozji elektrowni wodnej Kachowka, linie frontu, szpitale i wiele innych ważnych miejsc i historii.

Wasylisa Stepanenko filmuje na linii frontu

- Pochodzę z Charkowa. Zanim rozpoczęła się wojna na pełną skalę, pracowałam w lokalnej telewizji w wiadomościach. Nigdy wcześniej nie relacjonowałam wojny. Ale zawsze o tym myślałam. Chciałam pojechać do Donbasu, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie: praca, szkoła.

Wasylisa Stepanenko, Nowy Jork, listopad 2022 r.

Mniej więcej miesiąc przed inwazją na pełną skalę skontaktował się ze mną Mścisław Czernow. Pracuje dla Associated Press od 9 lat. Powiedział, że będzie pracował nad artykułem o tym, jak ludzie przyjmują wiadomości o możliwej wojnie, jak się przygotowują, co myślą. Mścisław poprosił mnie o pomoc w nawiązaniu kontaktów. Zgodziłam się. Potem zaproponował mi współpracę jako producentka. W ten sposób stałam się częścią zespołu.

Chciałam zostać z ludźmi

23 lutego zdecydowaliśmy się pojechać do Mariupola. Czuliśmy, że wojna może rozpocząć się bardzo szybko. Rozumieliśmy, że Mariupol może być ważnym celem dla Rosji. I wiedzieliśmy na pewno, że miasto będzie się broniło.

Mariupol, początek rosyjskiej inwazji na pełną skalę. Zdjęcie: Jewhen Maloletka

Przybyliśmy do Mariupola na godzinę przed inwazją na pełną skalę. Pamiętam przemówienie Putina, kiedy ogłosił "specjalną operację wojskową". Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. To było jak koszmar. Zaczęliśmy pracować od razu, od pierwszych minut. Wyszliśmy na ulice i zaczęliśmy filmować wszystko, co działo się w mieście. Panowała panika. Ludzie biegali po ulicach, próbując zrobić cokolwiek. Wszędzie były kolejki: w sklepach, na stacjach benzynowych. A potem zaczęło się najgorsze: ostrzał.

Wtedy po raz pierwszy usłyszałam eksplozje z tak bliska. Po raz pierwszy zobaczyłam setki rannych i martwych ludzi. Cywilów. I dzieci. To był początek mojego dziennikarstwa wojennego.

Czy chciałam wtedy uciec? Nie. Nie chciałam. Chciałam tam zostać, z ludźmi. Zanim pojechałam do Mariupola, Mścisław i Jewhen zapytali mnie: "Jesteś pewna, że jedziesz? To może być bardzo niebezpieczne". Byłam pewna. Chciałam tam być.

W Mariupolu najbardziej uderzyła mnie liczba ludzi, którzy zginęli. Szczególnie dzieci. Nigdy w życiu nie widziałam umierającego dziecka. Pamiętam pierwsze. Do szpitala przywieziono dziewczynkę. Ona i jej rodzina znaleźli się pod ostrzałem. Natychmiast zabrano ją na salę operacyjną. Lekarze próbowali ją uratować. Niestety, nie udało im się. Na zawsze zapamiętam płaczących lekarzy. I wszystkich, którzy tam byli. I matkę dziewczynki, która krzyczała na korytarzu. To właśnie ta historia pozwoliła mi zrozumieć, czym jest wojna.

Szpital w Mariupolu. Lekarzom nie udało się uratować rannego dziecka. Zdjęcie: Jewhen Maloletka

Ale najgorsze było później, kiedy zaczęło się to dziać codziennie. Rodzice przynosili swoje dzieci w ramionach. Już martwe. I błagali o pomoc. A my nie mogliśmy im pomóc. To było przerażające. Mieszkaliśmy w tym szpitalu przez tydzień. Codziennie wieczorem, siedząc na podłodze, widzieliśmy wózki ze zwłokami, które przejeżdżały obok nas. Było ich bardzo dużo. Ludzie duzi i mali. Chciałabym o tym zapomnieć. Chciałabym przekonać samą siebie, że to nieprawda. Ale taka była rzeczywistość. Rzeczywistość, w której wszyscy żyliśmy.

20 dni w Mariupolu

Nie każdy zobaczy w swoim życiu tyle śmierci, ile ja widzę teraz. Na linii frontu są to żołnierze. W miastach - mieszkańcy. Wtedy, w Mariupolu, zaczęło mnie boleć w klatce piersiowej. Ból nie ustępował. Ale nauczyłam się z nim żyć. I pracować. Teraz staram się patrzeć na to, co się dzieje przez obiektyw mojego aparatu

Spędziliśmy 20 dni w Mariupolu. Prawie tam nie płakałam. Chociaż było bardzo ciężko. Ale trzymałam się dzięki zespołowi. Zrozumiałam, że muszę być tak silna jak moi koledzy. Mieliśmy cel: powiedzieć światu, co dzieje się w Ukrainie. Nie chciałam zakłócać naszej pracy łzami. Rozpłakałam się ostatniego dnia w Mariupolu, kiedy planowaliśmy nasz wyjazd. Jedną z opcji było to, że wyjadę osobno i zabiorę ze sobą wszystkie materiały. Ponieważ imiona i nazwiska chłopców były już znane, a mnie nikt jeszcze nie znał. Byłam przerażona. Nie chciałam być daleko od nich. Kiedy zdałam sobie sprawę, że taka opcja jest możliwa, zalałam się łzami. I postanowiliśmy się nie rozdzielać.

Rodzina policjanta pomogła nam opuścić Mariupol. Nie mieliśmy swojego samochodu, zniszczyła go eksplozja. Minęliśmy 16 rosyjskich punktów kontrolnych. Wszystkie kieszenie miałam wypchane materiałami. Sprzęt ukryliśmy pod rzeczami rodziny, która nas wywoziła. Uratował nas chaos. To był drugi dzień, kiedy ludzie zaczęli masowo opuszczać Mariupol. Udało nam się prześlizgnąć. Sprawdzili tylko nasze dokumenty. Być może dlatego, że samochód był poobijany i uszkodzony. A może dlatego, że mieliśmy ze sobą dziecko.

W Mariupolu było bardzo ciężko. Po pierwsze, zaczęła się wojna. Po drugie, pierwsze ofiary śmiertelne. Po trzecie, znaleźliśmy się w sytuacji, w której nie wiedzieliśmy, czy przeżyjemy.

Droga do piekieł

Pojechaliśmy do Iziumu drugiego dnia po zakończeniu okupacji. Podróżowaliśmy po całym kraju, aby dotrzeć tam jako pierwsi. Wjechaliśmy do miasta od strony Kramatorska. Nigdy w życiu nie zapomnę tej drogi. Była kompletnie zniszczona, wszędzie palił się sprzęt, z ziemi wystawały pociski, słychać było odgłosy frontu i ogień karabinów maszynowych. Linia frontu była dość blisko. To była droga w nieznane. Nie miałam pojęcia, co tam zobaczę. Byłam już wcześniej w Iziumie, przed wojną. To było ciche, spokojne miasto. A teraz była to droga do piekła.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam w Iziumie, były zdemolowane domy. Całkowicie. Pamiętam starszą kobietę, do której domu weszliśmy. Zapytała: "Jesteście z Rosji, czy z Ukrainy? Nie rozumiem. Czy Charków to Ukraina?" Ludzie byli w próżni informacyjnej przez 6 miesięcy. Nie mieli żadnego kontaktu z Ukrainą. Jedyne informacje, jakie mieli, pochodziły z gazet dystrybuowanych przez Rosjan. Widziałam je. Główna z nich pokazywała Zełeńskiego z wąsami Hitlera z podpisem: "Zełensky to Hitler. Ukraina jest już Rosją. Nie martw się. Uwolniliśmy was". Coś w tym stylu. Widzieliśmy nasze czołgi jadące ulicami. Mieszkańcy wyzwolonego Iziumu byli bardzo szczęśliwi. Ściskali nas, dziękowali. Pomimo tego, że przez sześć miesięcy żyli w strasznych warunkach, bez wody i tak dalej. Wyczuwało się euforię. Miło było na to patrzeć.

Izium, zdjęcia grobów w lesie

Krzyże wśród sosen

Zaczęliśmy zagłębiać się w historie ludzi. Dowiedzieliśmy się o wielopiętrowym budynku, który ucierpiał w wyniku nalotu. W piwnicy tego budynku ukrywało się wówczas ponad 50 osób. Wszyscy zginęli. Piwnica stała się dla nich masowym grobem, z którego nawet ich nie wyciągnięto. Kiedy na dworze zrobiło się cieplej i zapach zwłok zaczął się rozprzestrzeniać, okupanci postanowili je usunąć. Zaangażowali miejscowych, aby wyciągnęli ciała spod gruzów i pochowali je. Zaczęliśmy pytać miejscowych: "Gdzie zostali pochowani?". Dowiedzieliśmy się, że zostali w lesie. Byliśmy pierwszą grupą dziennikarzy, która znalazła te masowe groby.

To był sosnowy las. Między drzewami były krzyże. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to byli ludzie. Potem zobaczyliśmy numery na krzyżach. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego. Było tam ponad 400 grobów. Następnego dnia rozpoczęła się ekshumacja.

Ciężko było patrzeć na te ciała. Były okaleczone, miały związane ręce i kule w głowach. Później dowiedziałem się, że jeden z grobów należał do mojego przyjaciela. To był bliski przyjaciel mojej rodziny. Byłam w szoku. Bardzo mnie to dotknęło.

Szef pogotowia ratunkowego, który pozostał w Izium pod okupacją, powiedział nam, że wszędzie na ulicach były zwłoki. Nie mogli ich pozbierać. Przypomniał sobie historię, kiedy nadleciała rakieta i raniła ludzi. Przyszedł pomóc. Była tam kobieta z córką. Kobieta zmarła. Przytulała swoją córkę. Dziecko krzyczało: "Proszę, uratuj moją mamę". Niestety, ani kobiety, ani dziewczynki nie udało się uratować. Inny lekarz sam operował ludzi w piwnicy. Mimo że był traumatologiem, nie chirurgiem. Zoperował ponad 300 osób. Odbierał porody. A kobiety podgrzewały mleko na ogniu, żeby nakarmić swoje noworodki.

Izium. Ekshumacja ciał zabitych przez Rosjan

Sale tortur w Iziumie

Odtworzyliśmy historię ponad 15 takich miejsc. Widzieliśmy narzędzia tortur i straszne pomieszczenia. Jednym z naszych bohaterów jest niejaki Andrij. Kilka dni przed rozpoczęciem inwazji na pełną skalę dołączył do obrony terytorialnej. Kiedy Izium zostało otoczone przez okupantów, nie mógł ani wyjechać, ani się ukryć. Został złapany na punkcie kontrolnym, zabrano mu dokumenty i był torturowany przez kilka dni. Potem wyrzucili go na drogę. Później zabrano go ponownie. Był torturowany po raz drugi. To był cud, że przeżył. Pewien ksiądz ukrył go w klasztorze w przebraniu mnicha. Był w bardzo ciężkim stanie psychicznym. Chciał nawet popełnić samobójstwo.

Andrij przeżył rosyjskie tortury

Andrij przeżył rosyjskie tortury

Spotkaliśmy Andrija w tym klasztorze przez przypadek. Chcieliśmy tylko porozmawiać z księdzem i dowiedzieć się, co się dzieje. Opowiedział nam, jak pochował kilku żołnierzy. Andrij podszedł i powiedział, że jest jednym z tych, których ukrył ksiądz. Wyglądał jak prawdziwy mnich. Z rozmowy z nim dowiedzieliśmy się, że stracił kontakt z rodziną. Poprosił nas, abyśmy odnaleźli jego krewną i powiedzieli jej, że żyje. Kiedy opuściliśmy Izium i złapałam sieć, zadzwoniłam do niej. Była w szoku. Szukali go wszędzie. Myśleli, że został zabity. W ten sposób odnaleźliśmy człowieka.

Izium to dla mnie szczególna historia, bo to mój region Charkowa.

Żona żołnierza

Komunikujemy się z różnymi ludźmi prawie codziennie. Każdy bohater jest ważny. Niedawno opublikowaliśmy nasze dochodzenie w sprawie cywilów przetrzymywanych w ośrodkach detencyjnych w Rosji i na terytoriach tymczasowo okupowanych. Jednym z naszych bohaterów jest żona ukraińskiego żołnierza, który mieszkał w regionie Zaporoża. Rosjanie zabrali ją prosto z jej domu. Najpierw wtrącili ją do więzienia, torturowali, zmuszali do nagrywania wywiadów pod bronią. A potem zmusili ją do kopania okopów dla rosyjskich żołnierzy. Zimą. Spędziła tam dwa miesiące, została zwolniona tylko dlatego, że jeden z mężczyzn, który również kopał te okopy, zapłacił za to. Wróciła do Ukrainy przez Rosję i Europę.

Wasylisa Stepanenko kręci filmy na froncie

Znaleźliśmy jej historię i chcieliśmy z nią porozmawiać. Spotkaliśmy się z nią. Opowiedziała nam wszystkim. I powiedziała, że ma jedno życzenie: zobaczyć męża, który służy w obwodzie charkowskim. Myślał, że została zabita. Odkąd udało jej się uciec, nie widzieli się. Nie dostał przepustki. Udało nam się zorganizować to spotkanie. I to jest niesamowite. Materiał, który zrobiliśmu, zmienił życie co najmniej dwóch osób.

Zasady działania

Dla dziennikarza wojennego bardzo ważne jest panowanie nad emocjami. Kiedy pracujesz w strefie działań wojennych, musisz wykonywać polecenia wojska. Musisz wiedzieć, jak zachować się podczas ostrzału: gdzie się ukryć, jak zareagować. Co zrobić, jeśli ktoś jest ranny. Podstawowa wiedza z zakresu medycyny może uratować życie. Bardzo mi pomagają. Zawsze jest dużo emocji, ale musisz znać zasady działania.

Empatia jest bardzo ważnym aspektem. Kiedy czujesz daną osobę, bardzo pomaga to znaleźć wspólny język, zadawać właściwe i poprawne pytania. Empatia pomaga otworzyć osobę i wesprzeć ją w trudnej sytuacji. Dawanie ludziom możliwości wypowiedzenia się jest dla mnie bardzo ważne. Każda z naszych postaci nie jest tylko bohaterem materiału. Jest przede wszystkim człowiekiem. Z własną historią.

Na każdym dachu jest pies lub kot

W dniu wysadzenia elektrowni wodnej w Kachowce jechaliśmy do Charkowa. Mieliśmy tam kilka historii. Kiedy dowiedzieliśmy się o wybuchu, zawróciliśmy i pojechaliśmy do Chersonia. Wydawało mi się, że to nieprawda. Nie mogłam zrozumieć, jak w ogóle mogło do tego dojść. Ale tak się stało. Nigdy wcześniej nie pracowałam w takich warunkach. Nie mogłam sobie tego nawet wyobrazić. Kiedy dotarliśmy do Chersonia, wody było niewiele, tylko do pasa. Ale nawet wtedy sytuacja wyglądała przerażająco.

Pierwsza kobieta, którą spotkaliśmy, próbowała przedrzeć się przez wodę, aby dostać się do swojego domu i zabrać psy. Przez cały czas jej drugi pies pływał za nią. Kobieta krzyczała na niego, by się zatrzymał. Ale pies płynął dalej. Poszliśmy z nią. Jej dom był już w połowie w wodzie. Psy w domu chowały się, gdzie tylko mogły. Były przerażone. Ale wtedy nie rozumieliśmy, jak straszne stanie się to później.

Zwierzęta na dachach uciekają po wybuchu elektrowni wodnej.

Dzielnica Ostrow została zalana już pierwszego dnia. Ewakuacja nie została przerwana. Dzieci, osoby starsze, zwierzęta. Wolontariusze pracowali non-stop. Filmowaliśmy. Następnego dnia woda była już ponad dachami domów. Tam, gdzie wczoraj chodziliśmy pieszo, dziś mogliśmy pływać tylko na łodziach. I pływaliśmy. Filmowaliśmy pracę wolontariuszy i SES. Byłam z wolontariuszami przy ewakuacji zwierząt. Na każdym dachu domu był kot lub pies. Były ich setki. Wolontariusze ryzykowali życie, spadali przez dachy, wpadali do wody. Ale zbierali te zwierzęta. Niektóre z nich wyły, szczekały, wołały o pomoc. Niektóre same dopłynęły do naszej łodzi, inne się bały. Nie wiem, co się stało z tymi, których nie mogliśmy zabrać. Nie było już wody ani jedzenia.

Ratowanie zdjęć

Potem, podczas ewakuacji, rozpoczął się ostrzał. Rakiety latały nad nami. Było bardzo głośno. I przerażająco. Nie wiedziałam, co robić. Co robisz, gdy jesteś w łodzi na środku wody? Gdzie się schować? W dodatku nie miałam na sobie kamizelki kuloodpornej, bo gdyby łódź zaczęła tonąć, utonęłabym razem z nią, bo kamizelka była ciężka. Mimo tego ostrzału wolontariusze pracowali.

Historia każdej osoby z Chersonia po wybuchu elektrowni wodnej jest wyjątkowa i złożona. Na przykład rodzina, której dom został całkowicie zmyty. Jedyne, co udało im się uratować, to zdjęcia i kilka rzeczy. Wspięli się na dach i rozłożyli te zdjęcia, aby je wysuszyć i uratować. Pamiętam mężczyznę, który spędził noc na swoim dachu z trzema małymi kociętami, których nie chciał zostawić. Budował tratwy, aby się uratować. Starsza pani, około 90 lat, która płakała, ponieważ jej pies i kot zostały w domu, który został całkowicie pochłonięty przez wodę. Płakała nie z powodu domu, ale z powodu swoich zwierząt, które zginęły. Na zawsze zapamiętam jej oczy. Były pełne łez. Było w nich tyle bólu.

Ta praca była bardzo trudna emocjonalnie.

Babcia płacze z powodu śmierci psa i kota

Kiedy cierpię, staram się skoncentrować na pracy

Czasami wydaje się, że nie ma czasu na nic. Na uczucia, na ból. Ale kiedy boli, staram się skoncentrować na pracy. Czasami, oczywiście, robię sobie przerwę. Zmieniam obraz. Na przykład w tym roku dużo podróżowałam za granicę, brałem udział w konferencjach i rozdawałam nagrody. Opowiadałam światu o naszej wojnie.

Ważne jest, aby się przełączyć, zobaczyć spokojne życie, aby zachować równowagę. Oczywiście dziwnie jest na to patrzeć. To są dwa różne światy, które istnieją obok siebie i w tym samym czasie. W naszym kraju giną ludzie, a w innym miejscu jest zabawa. Na początku było ciężko. Ale z czasem zdałam sobie sprawę, że tak właśnie powinno być. Wojna nie jest normalna, to życie jest w porządku.

Mam teraz bardzo mało wolnego czasu. A kiedy jest, staram się zrelaksować. Przynajmniej trochę się przespać. Obejrzeć film. Zrobić manicure. Zwykłe rzeczy, za którymi tęsknię. Czasami. Ale taka jest teraz moja rzeczywistość. Więc naprawdę doceniam czas, kiedy mogę żyć normalnie.

Kto mnie wspiera? Jeszcze przed rozpoczęciem inwazji na pełną skalę, mój kolega Mścisław Czernow był dla mnie wielką inspiracją. Wciąż mnie wspiera. Jest niesamowicie odważny. Nawet w najtrudniejszych momentach nigdy nie przestał filmować. W Mariupolu było bardzo niebezpiecznie. Samoloty nad głowami, ciągłe eksplozje. Ale on wciąż filmował. Nawet gdy wydawało się, że to ostatnia chwila naszego życia. Sposób, w jaki patrzy na ten świat poprzez swoje historie, jest niesamowity.

Zacząłam filmować podczas wojny. Można powiedzieć, że wojna stworzyła mnie jako kamerzystkę. Teraz często żartuję, że kiedy wojna się skończy, będę filmowała zwierzęta. Bardzo je lubię. Nawet na froncie cały czas je znajduję. Mój montażysta czasami mówi do mnie: "Może powinnaś przestać filmować zwierzęta?" (śmiech - autor). Więc myślę, że naprawdę będę je filmować.

Wasylisa mówi, że wojna stworzyła ją jako fotografkę

Rozumiem, że będzie mi trudno przystosować się do normalnego życia. B teraz moje normalne życie to wojna. Żyję nią. Mam nadzieję, że w przyszłości będę miała okazję relacjonować różne ważne rzeczy, które dzieją się w innych krajach. Nasza wojna otworzyła mi oczy na wiele innych konfliktów na świecie. Chciałabym wspierać inne narody i kraje, które walczą o swoją wolność i tożsamość. Jeśli w przyszłości będę mogła poruszać tak ważne tematy, będę szczęśliwa.

Jak tylko wojna się skończy, pojadę do Mariupola

Wojna jest teraz dla mnie najtrudniejszym testem: osobistym, zawodowym i ludzkim. Relacjonowanie wojny jest trudne. Emocjonalnie, fizycznie, zawodowo. Z jednej strony chcę się ukryć, bo to boli. Z drugiej strony chcę zrobić jeszcze więcej, ponieważ jest to ważne dla mojego kraju.

Wszystko, co robimy, jest dla mnie bardzo emocjonalne. Ludzie, którzy stracili swoje rodziny, domy, ludzie, którzy wyjechali za granicę i tam doświadczają tej wojny, wojsko, rodziny wojskowych. To są historie całego narodu. Dla mnie jest to zawsze niezwykle emocjonalne, ponieważ jestem Ukrainką i przeżywam to doświadczenie razem z całą Ukrainą.

Zdjęcie ze szpitala w Mariupolu

Naprawdę chcę wrócić do Mariupola. Dla mnie wojna na pełną skalę zaczęła się właśnie tam. Zawsze jest w moich myślach i sercu. Boli mnie, że nie mogę wrócić. Myślę więc, że jak tylko wojna się skończy, pojadę tam.

Zdjęcie z archiwum rozmówcy

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Andrij: – Tam, gdzie płoną drzewa, był mój dom

Widok ze szczytu Kredowej Skały w Biłohoriwce rozciąga się na dziesiątki kilometrów. Andrij przychodzi tu często. Z kieszeni munduru wyciąga paczkę papierosów, a potem w milczeniu wypala kilka z rzędu. Patrzy daleko za horyzont, na którym majaczą wąskie słupy czarnego dymu.

– Gdzieś tam, za tymi drzewami, był mój dom – zaciąga się głęboko i ciska niedopałek na ziemię. – Stąd wydaje się, że to niemal na wyciągnięcie ręki.

Widok na Kramatorsk. Zdjęcie: Mykoła Biłyk

Andrij przyszedł na świat w Bachmucie – wtedy kolorowym, pełnym energii, kwiatów, z tętniącymi życiem restauracjami. Wspomina, jak przed inwazją, w Dzień Wyszywanki, na placu przed Miejskim Domem Ludowym szły pochody roześmianych ludzi. I jak w święto Unii Europejskiej zgromadziło się tu wielu młodych, którzy malowali na chodnikach unijną flagę. Tu w ogóle było wielu młodych. Do Bachmutu na dyskoteki przyjeżdżali mieszkańcy Kramatorska, a na grilla, na Dniprowską Plażę w Czasiw Jarze, wpadali znajomi z Doniecka.

– Smażyliśmy mięso i ryby na grillu, nalewając sobie wino „Artemiwskie”.

To wino było dumą mieszkańców Bachmutu. Ma długą historię, która sięga 1899 roku. Wtedy to niemiecki inżynier Edmund Farke założył w Bachmucie fabrykę alabastru. Błyskawiczny sukces i ogromne wydobycie gipsu do jego produkcji sprawiło, że powstało całe podziemne miasto z unikalnym mikroklimatem. Podziemne labirynty idealnie nadawały się do produkcji wina musującego. W latach pięćdziesiątych gipsowe tunele przerobiono na zakład, w którym w 1954 roku wyprodukowano pierwsze butelki trunku. Ten „Radziecki szampan” – bo tak je nazywano – był wtedy towarem deficytowym, sprzedawano główne członkom komunistycznej partii.

Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości na bazie radzieckiego zakładu produkcyjnego stworzono dwie nowoczesne marki win, „Artemiwskie” i „Krym”, które szybko zdobyły uznanie nie tylko w kraju, ale też na świecie. Wina mogły leżakować w podziemnych galeriach trzy lata, zgodnie z klasyczną metodą wytwarzania szampana. Przez ten czas butelki obracano ręcznie, jak w Szampanii, by kontrolować powstający wewnątrz osad. To było wielkie osiągnięcie. Jedyne wino w Ukrainie produkowane dokładnie tak, jak wytwarza się francuski szampan.

Ten rozwój i pasmo sukcesów brutalnie zakończyła wojna. Podczas bitwy o Bachmut na teren winiarni wdarli się żołnierze Grupy Wagnera, grabiąc wszystko, co wpadło im ręce.

Ich dowódca Jewgienij Prigożyn ponoć powiedział, że to będą prezenty na 8 Marca dla kobiet z obwodu ługańskiego, tymczasowo okupowanego przez Rosjan

10 marca 2023 r. w sieci pojawiło się wideo nakręcone przez rosyjskiego żołnierza, na którym widać to, co zostało z winiarni: ruiny, żadnych śladów po tworzonej z pasją historii tego miejsca.

– Oni nie znają żadnej świętości – mówi Andrij. – Kradną, gwałcą, bombardują cerkwie. Ich celem jest zniszczyć naszą kulturę, wygumkować historię, zniszczyć nasz ukraiński naród.

Wino „Artemiwskie Niezłomny Bachmut” ze sloganem „Ucalone z Bachmutu, dojrzewające słodkie”. Zdjęcie: Irik Bik/Shutterstock

Kiedy zaczęła się pełnowymiarowa wojna, Andrij na ochotnika zaciągnął się do wojska. Wcześniej nie miał nic wspólnego z armią, studiował i dorabiał w sklepie spożywczym. Po szybkim szkoleniu z marszu trafił do 5. brygady szturmowej, która walczyła m.in. o jego rodzinne miasto. Ramię w ramię z żołnierzami innych jednostek brał też udział w wyzwoleniu wsi Kliszczijiwka, położonej niecałe dziesięć kilometrów od jego domu.

– To było surrealistyczne obserwować, jak z dnia na dzień miejsca, które dobrze znam, zmieniają się w gruzy – Andrij odpala kolejnego papierosa. – Albo zamiast spacerować ulubionymi alejkami, chować się jak szczur po piwnicach, bo za każdym razem, kiedy wychylam głowę spod ziemi, ktoś chce mnie zabić.

– Wiesz, że oni chcą ogłosić koniec wojny wtedy, kiedy Ukraina odda okupowane terytoria? A nawet więcej: chcą całe obwody – mówię.

– I co ja mam ci powiedzieć? To będzie oznaczało, że te trzy lata były na marne. Wiesz, ilu moich zginęło? I to właśnie tam? – drżącą ręką pokazuje linię wzdłuż horyzontu

– Zobacz. Tam, gdzie płoną te drzewa, był mój dom rodzinny. Jak mógłbym z tego zrezygnować? Co ja mam powiedzieć? „Spoko, mogę żyć sobie gdzieś indziej?”. Przecież ja tam zostawiłem wszystko, co miałem. Stamtąd są moje wszystkie wspomnienia. Moje mieszkanie. Samochodu już dawno nie ma, tam pochowałem matkę. Mam tak po prostu to oddać?

– Nie oddasz?

– Nigdy! Choćby ziemia, na której się narodziłem, miała wchłonąć moją krew.

Dima: – Chcę położyć kwiaty na grobie mamy

Często powtarza, że jego dzieciństwo pachniało bzem i stęchłą piwnicą. Piwnica była wtedy, kiedy chował się przed pijanym ojcem, który wracał ze wsi i szukał awantury. Jeśli nie zdążył pokłócić się z koleżkami pod sklepem, złość na świat i swoje nieudane życie rozładował w domu. Matki nigdy nie bił, gdzieś w podświadomości pewnie się jej bał. Wiedział, że bez niej stoczy się na dno, chociaż dla Dimy na tym dnie był zawsze. Kiedy zakwitały bzy, a ich zapach wypełniał powietrze, Dima wiedział, że zbliża się wyjazd. Co roku, by mógł odpocząć od oparów alkoholu w domu, mama wywoziła go na całe wakacje do rodziny mieszkającej dwadzieścia kilometrów dalej, w sąsiedniej wsi, po drugiej stronie granicy.

– Z dzieciństwa nie pamiętam rozgraniczenia na: „my – oni”. Fizycznie istniała granica ukraińsko-rosyjska, ale to było jakieś niezrozumiałe miejsce. Stawiali stempel w paszporcie i wpuszczali nas do świata, który dla mnie, dla dziecka, niczym nie różnił się od tego, co miałem na swoim podwórku.

W strefie przygranicznej. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Matka Dimy przyszła na świat w jednej z rosyjskich wsi blisko granicy z obwodem sumskim. Ojca poznała w Sumach, dokąd przyjechała na kursy. Postanowiła zostać w Ukrainie. Wzięli ślub, zamieszkali w małym domku pod miastem. Tu przyszła na świat ich pierwsza córka, tu później urodził się Dima. W domu rozmawiało się po rosyjsku, oglądało rosyjskie bajki, a w szkole dzieci nie tylko po rosyjsku ze sobą gadały, ale też chodziły na rosyjskie lekcje. Do Rosji jeździło się na wakacje, na studia, do pracy.

– Wszystko, co było z Rosji, zdawało się lepsze, bardziej na czasie, nowocześniejsze.

Nie wiem, czy ktokolwiek kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że nasz sąsiad, z którym mamy tak wspaniałe relacje, może nas kiedyś zaatakować i mordować

Niedawno byłem w domu na przepustce i znalazłem w szafce kubek z napisem „Krasnogorsk”. Musieliśmy go kiedyś przywieźć z wakacji. Wywaliłem go do kosza na śmieci.

Dwa lata przed inwazją, w maju, matka Dimy zmarła. Została pochowana na cmentarzu we wsi, z której pochodziła. Spoczęła w rodzinnej mogile, ze swoimi rodzicami i starszą siostrą. Na pogrzebie Dima złożył na jej grobie bukiet lilaków, bo właśnie wtedy zaczęły kwitnąć. Przyjeżdżał często, by z nią porozmawiać i po prostu przy niej posiedzieć; był z matką bardzo mocno związany. Cmentarz leżał bardzo blisko granicy, więc taka wyprawa trwała krótko. Wszystko zmieniła pandemia, która zamknęła granice. A zaraz po pandemii wybuchła wielka wojna.

– Po raz ostatni u mamy byłem cztery lata temu. Gdybym wtedy wiedział, co będzie później, to pewnie posiedziałbym z nią dłużej. Chciałbym położyć kwiaty na jej grobie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to zrobić. Rozmawiałem z tymi, którzy tam służą. Mówili, że wszystko jest zbombardowane. Może cmentarz w ogóle się nie zachował? Ale nawet jeśli przetrwał, to przecież jestem żołnierzem. Jeśli nie zginę na wojnie, pewnie do dnia mojej śmieci będę na ich czarnej liście, więc nie będę mógł przekroczyć granicy. A nawet jeśli ją przekroczę, to pewnie nie wrócę, tylko „zniknę” bez wieści.

Taras: – Jeśli ich zostawimy, przestaniemy być ludźmi

W powietrzu unosi się zapach świeżej krwi, a dym wyciska łzy z oczu. Bolą, jakby je przypalano maleńkimi węgielkami. W uszach słychać pisk i niezrozumiałe krzyki. Czarne powietrze rozszarpuje nozdrza od środka i ściska za gardło, niczym niewidzialna ręka zabójcy. Wokół wszystko płonie po potężnym ostrzale. Na pozycje bojowe spadło chyba wszystko, co stworzyła radziecka technologia wojskowa. Jest środek lata, suche pola i lasy natychmiast zajmują się ogniem, który trudno stłumić. W tym pyle nic nie widać, a przez pisk w uszach ledwo przedziera się rozkaz dowódcy: „Wycofać się!”.

– Walili do nas ze wszystkiego i z każdej strony. Miałem wrażenie, że to film wojenny z efektami specjalnymi

Taras bardzo niechętnie wraca wspomnieniami do walk, które nazwano hucznie „kontrofensywą zaporoską”. Szturm na Staromajorśkie pozostawił nie tylko potężny ślad w jego psychice, ale kosztował też dziesiątki rannych i poległych przyjaciół. Niektórych do tej pory nie udało się sprowadzić do domu.

– Pamiętam, że upał był straszny. Kiedy wycofywaliśmy się z pozycji, widziałem mnóstwo ciał porozrywanych na kawałki. Potykałem się o hełmy, broń. Wszędzie walały się szczątki, słyszałem krzyki. Nie mieliśmy jak zabrać ze sobą rannych. A ja wiedziałem, że jeśli nie zabierzemy ich teraz, to nie przeżyją. Potem czekaliśmy trzy doby, by zabrać ich ciała. Nie mogliśmy wrócić, bo strzelali do nas, jak do kaczek.

Zaporoże, 2023. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Według dowództwa powrót po ciała poległych byłby misją samobójczą, więc przez dwa dni nie wyrażało na to zgody. Taras rozważał nawet niesubordynację i samowolne opuszczenie jednostki, byle tylko odnaleźć w podziurawionej pociskami ziemi swoich braci. Obserwowali pole bitwy z drona, nie mogli doliczyć się wszystkich ciał. Myśl o tym, że zostawił tam pobratymców, nie dawała Tarasowi spokoju. Kiedy ostrzał artyleryjski w końcu ustał i wrócili po poległych, ciężko było rozpoznać, co jest szczątkami, a co fragmentami pozycji, odłamkami, śmieciami.

– Nigdy nie zapomnę tego zapachu, oni tam trzy dni leżeli w upale… Mogliśmy zabrać tylko to, co rozpoznaliśmy. Rozumiesz, coś co przypominało ciało. A ilu tam chłopaków zostało, tego nawet nie można policzyć. Państwo mówi, że „zaginęli bez wieści”, a my wiemy, że nie żyją. Sam na własne oczy widziałem, jak Saszkę szrapnel przeciął na pół. Ale skoro nie ma jego ciała, to może jednak  żyje? Rodziny nie mogą godnie pochować swoich bliskich, nie mogą się pożegnać. I nie dostają żadnego wsparcia od państwa. Jeśli oddamy Rosji tereny okupowane, to ci chłopcy nigdy nie wrócą do domu, rozumiesz? Dlatego nie możemy tych ziem oddać – właśnie przez nich i dla nich. Musimy ich odnaleźć, każdego żołnierza, żeby mamy, żony i córki mogły pochować ich na cmentarzu. Przecież nie możemy tych ciał porzucić i udawać, że ci ludzie zniknęli bez wieści, skoro dobrze wiemy, że ich szczątki spoczywają w tych polach. Jeśli ich zostawimy, to możemy przestać nazywać się ludźmi.

20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Aldona Hartwińska

Pogoda wyznacza rytm pracy żołnierzy na linii frontu, tak jak drzewa czy opuszczone przez mieszkańców budynki. Może też dać im schronienie, chroniąc przed wypatrzeniem z góry. Bo dziś nad linią zero zapanowały drony, a ich kamery decydują o tym, czy dziś ktoś wróci do domu żywy. 

Przygraniczne widma

Maksym czeka na nas w jednym z przyfrontowych miasteczek na północ od Charkowa. Jedziemy główną drogą i rozglądamy się dookoła. Mimo ogromnych zniszczeń, uliczkami wciąż przemykają mieszkańcy. Dostrzegam głównie ludzi starszych, którzy dokądś się spieszą, z głowami spuszczonymi w dół. Do samochodu Maksyma przerzucamy kamizelki i hełmy, nasze auto zostawiamy na zrujnowanym do szczętu przez artylerię placu. Wygląda na to, że przed  bombardowaniem był tu całkiem ładny rynek. Na środku stoi okazały budynek, jakby przecięty na pół, z zachowanymi kolumnami z przodu. Z niskich kamieniczek dookoła ryneczku nie zachowało się prawie nic. Pewnie były tu kiedyś sklepy, apteka, może i poczta. Ruszamy przez miasto – widmo w kierunku północnej granicy kraju. To schemat, który powtarza się niezależnie od położenia frontu: czy to obwód charkowski, zaporoski, sumski czy doniecki – im bliżej jesteśmy granicy z Rosją, tym więcej ruin. Niektóre wioski i miasta są zmiecione z powierzchni ziemi niczym domki z kart.

Maksym. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Bezpieczniej na pozycjach

Do miejsca naszego spotkania prowadzi droga dziurawa jak sito. Samochód podskakuje na wybojach tak wysoko, że słowa zatrzymują się w gardle, uniemożliwiając rozmowę.

– Gdyby nie to, że dziś pogoda dla nas jest idealna, nie moglibyśmy tędy jechać! – Maksym krzyczy do nas z przedniego siedzenia. – Chłopcy i tak dzisiaj są nieco dalej od linii, bo zaczęło się polowanie na nich.

Choć to słowo brzmi absurdalnie w kontekście ludzi, właśnie tak to się odbywa. W powietrze są wypuszczane roje dronów FPV, czyli takich, do których podczepiona jest kamera. Operator takiego bezzałogowca może obserwować, co dzieje przed nim na żywo. Do drona może być podczepiony system zrzutowy, który zrzuca na pozycje ładunki wybuchowe. Jednak najgorsze są tak zwane drony kamikadze, czyli takie, które ruszają w misję w jedną stronę. Ich zadaniem jest znaleźć cel i po prostu wbić się w sam jego środek. Celami są pojazdy wojskowe poruszające się wzdłuż linii frontu, ale też przemieszczające się jednostki, samochody czy nawet karetki. Tak naprawdę samochodów do ewakuacji już się nawet nie oznacza, bo medyków Rosjanie zabijają najchętniej, a ich pojazdy są celem za największą liczbę punktów w tej przerażającej powietrznej rozgrywce. 

– Chłopcy zbudowali naziemnego drona na kółkach. Służy przede wszystkim do dostarczania do okopów wody i jedzenia. U nas w grupie rekordzista siedział w okopie aż 63 dni. Nie mógł wyjechać z pozycji bojowych, bo nad głową nieustannie krążyły drony FPV.

Bezpieczniej mu było siedzieć w dziurze w ziemi, niż próbować stamtąd wyjść. Musieliśmy więc znaleźć sposób, by jakoś mu podrzucać picie i jedzenie

Jedną z metod wspierania pobratymców jest wysyłanie dronów z systemem zrzutowym, do których można przyczepić pojemnik z wodą i jedzeniem. Jednak gdy w okopie ktoś tkwi dwa miesiące, te transporty muszą być bardzo częste. Przy takich misjach wiele dronów zostaje strąconych albo są zagłuszane i nie docierają na miejsce przeznaczenia. Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie, nienarażające piechoty i pozwalające oszczędzić sprzęt. Tak narodził się pomysł stworzenia dronów naziemnych, które – tak samo jak te w powietrzu – byłyby sterowane prostym kontrolerem.

Bardzo szybko żołnierze 58. brygady zaczęli wykorzystywać te kołowe drony także do innych celów.

– Podczepiliśmy ładunek wybuchowy i zrobiliśmy z niego naziemnego drona kamikadze. Podjechał do ich blindaża, a oni nawet wyszli na zewnątrz, zaciekawieni, co to podjechało. Kiedy wybuchło, nasza ekipa stała się celem numer jeden i zaczęło się polowanie.

Operator drona podczas pracy. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Mechaniczny kurier – sanitariusz

Na miejscu sceneria przypomina plan filmowy wojennego kina: podziemne pomieszczenia i sznury okopów tworzą labirynt. Grupa żołnierzy jest skupiona na swoich zadaniach. Pracują na dwóch dronach: jeden jest w powietrzu i wskazuje drogę temu, który przesuwa się po ziemi. Na obu zamontowano kamery, dzięki którym można śledzić na żywo to, co widzi dron. Operatorem drona naziemnego jest „Kaban”.

– Ten pojazd służy do wielu zadań – wyjaśnia. – Może zaminować drogę, może przywieźć amunicję albo żywność pobratymcom, którzy znajdują się na pierwszej linii. Bo oni nie mają możliwości sami sobie to dostarczać – bezpieczniej im pozostać na pozycji bojowej. Lepiej, żeby ludzie nie przemieszczali się za żywnością pod gołym niebem. Prowiant i wodę zawieźliśmy chłopakom wczoraj.

Jeśli nie byłoby drona – samochodziku, żołnierze musieliby iść piechotą po jedzenie trzy czy cztery kilometry – potem tą samą drogą wracać. Do tego z solidnym obciążeniem, pod niebezpiecznym otwartym niebem, na którym lata absolutnie wszystko, co wymyślono na tej wojnie.

Robot na kółkach może na siebie wziąć nawet czterdzieści kilogramów i przejechać dystans do dwudziestu kilometrów

Takich transportów można zrobić nawet cztery. Potem pojazd musi trafić do podładowania, a po ośmiu godzinach znowu jest gotowy do pracy. Obok stoi jeszcze jeden pojazd. Jest mniejszy, ale ma gąsienice, niczym maleńki czołg. Może udźwignąć ponad trzysta kilogramów. Tym robotem dostarcza się nie tylko żywność czy amunicję, ale też ewakuuje się rannych żołnierzy.

– Jeśli żołnierze nie mogą sami opuścić pozycji, to ewakuacja kogoś, kto jest ranny, jest niemal niemożliwa – mówi Maksym, który jest dowódcą roty. – A ten mały robot jest bardzo szybki, porusza się niezwykle sprawnie po trudnym terenie. Rannego można przyczepić pasami, nie spadnie. W ogóle w kamizelce kuloodpornej i hełmie tu na nim całkiem wygodnie.

Cała ekipa wybucha śmiechem.

Robot na kółkach może z ciężarem 40 kg przejechać do 20 km. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Strącić latającego zabójcę

To, co nas nieustannie zadziwia, to niezwykła pogoda ducha żołnierzy, którzy w tych ekstremalnych warunkach, w nieustannym zagrożeniu i strachu o siebie i towarzyszy broni spędzają całe tygodnie. Część grupy Maksyma chroni też nieba nad głowami mieszkańców Charkowa. Bo pogoda nad Charkowem nie wyznacza rytmu miasta. Tu pociski dolatują według koordynatów albo, jak irańskie szahidy, uderzają na oślep, rujnując sklepy, galerie i przedszkola. Dwa dni po naszym wyjeździe dostaję od Maksyma wiadomość: 

Pamiętasz ten celownik z termowizją, który nam przywieźliście? Zobacz, jak niszczy szahidy

Na nagraniu widać niewiele: czarna plamka na ciemnym niebie, która pojawia się i znika. Ale za to słychać gorączkowe głosy żołnierzy, którzy wiedzą, że jeśli nie strącą tego mechanicznego zabójcy, to za chwilę uderzy w budynek mieszkalny w pogrążonym we śnie mieście. Słychać krzyki i strzały. W końcu – ulga:

– Jest, spadł! To już drugi!

Dzięki nim tej nocy Charków spał spokojnie. 

20
хв

Tam, gdzie drony polują na ludzi

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Ексклюзив
20
хв

Gabrielius Landsbergis: – Tylko Ukraina może powstrzymać Rosję

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress