Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
„Mamo, jestem psem”. Kim są quadrobersi i czy to bezpieczne
Niektórzy w ten sposób wyrażają siebie, inni uciekają od codzienności, u niektórych zamiłowanie do quadrobingu może prowadzić do zaburzeń osobowości: dziecko nie będzie odróżniać świata rzeczywistego od fikcji. Wspólnie z psychologiem ustalamy granicę, na którą dorośli powinni zwrócić uwagę
Quadrobersi to nowa subkultura nastolatków, która zyskuje popularność na całym świecie, w tym w Ukrainie. Młodzi ludzie zakładają maski zwierząt, doczepiają sobie sztuczne ogony i naśladują zachowania zwierząt, czasami poruszając się na czworakach i wydając typowe dla zwierząt odgłosy. Dla niektórych to świetna zabawa, lecz dla innych ucieczka od rzeczywistości, za którą kryją się poważne problemy psychologiczne – ostrzegają eksperci. Czy quadrobing jest zagrożeniem dla psychiki dziecka? Jak rodzice powinni reagować na nowe hobby swoich dzieci – i kiedy powinni włączyć alarm?
Czym jest quadrobing
Po raz pierwszy świat usłyszał o quadrobingu w 2015 roku za sprawą 42-letniego japońskiemu sportowca Kenichi Ito. Ustanowił on rekord Guinnessa w biegu na 100 metrów na czworaka, pokonując ten dystans w 15,71 sekundy. Wyczyn Japończyka poprzedziła ciężka praca. Przez dziewięć lat badał osobliwości układu mięśniowo-szkieletowego małpy i próbował dostosować swoje ciało do ruchów tego zwierzęcia. Pracował jako dozorca i wykonywał swoją codzienną pracę wykonywał na czworaka. Wtedy japoński sportowiec nie podejrzewał, że jego hobby przerodzi się w nowy subkulturowy trend: quadrobing. Jego głównymi elementami jest poruszanie się na czterech kończynach i wykonywanie różnych sztuczek – od przeskakiwania przeszkód po szybkie bieganie, naśladowanie ruchów czy odgłosów różnych zwierząt.
Nowy trend pojawił się już na TikTok-u.
Tego lata na platformie zaczęły mnożyć się krótkie filmy pokazujące nastolatków przebranych za zwierzęta i biegających na czworaka po ulicach
Kenichi Ito z Tokio - pierwszym quadrobers. Zdjęcie: Shutterstock
Jak reagują „dwunożni”
W mediach społecznościowych reakcje na nietypowe hobby nastolatków są różne. Niektórzy nie zwracają uwagi, inni potępiają.
„Moja córka zainteresowała się tym – pisze Ołena Hałuszko na Facebooku. – Plusem jest, że skacze, biega, jest jedną z najsprawniejszych w klasie, ma świetne oceny z wychowania fizycznego, nauczyła się stać na rękach, robiła maski na zamówienie dla quadroberów i zarabiała nawet na tym pieniądze, bo cena maski to średnio 800-1000 hrywien [ok. 80-100 złotych – red.]. Poprawiła też swoje umiejętności rysowania i szycia, ponieważ zrobienie takiej maski to nie lada wyzwanie. Ale teraz nie jest już zainteresowana quadrobingiem. To mija, jak wszystkie dziecięce zabawy”.
W komentarzach pod dyskusją o nowej subkulturze Lilia Mozgowa podkreśla, że „to taka sama subkultura jak inne. Jeśli nie utrzymasz tematu przy życiu, za kilka lat wymyślą inny. Mam kilku przyjaciół, których dzieci były gotami [chodzi o członków subkultury gotyckiej, charakteryzującej się wpływami rocka gotyckiego i horrorów – red.] i nic się nie stało. Teraz jest pokolenie asertywnych dzieci – i bardzo fajnie. To sprawia, że bardzo różnią się od nas w ich wieku.
Nie powinieneś niczego zabraniać – powinieneś słuchać i prowadzić dialog z dziećmi dialog
Quadrobersi naśladują zachowania zwierząt . Zdjęcie: Shutterstock
Jednak hejterów jest więcej:
„Biedni ludzie, żadnej inteligencji”.
„Nie mają nic innego do roboty, więc mają czas na bzdury. I co, teraz będą kopulować jak zwierzęta na ulicach?”
Bloger broni quadrobersów
23-letni Iwan Wergun jest początkującym blogerem. O quadrobersach słyszał już dość dawno temu, ale dopiero latem natknął się na ich film w mediach społecznościowych: dziecko biegło po ulicy w masce, nie zachowując się jednak agresywnie; nikogo nawet nie dotknęło.
Komentarze pod postem były dla Iwana szokujące:
– Dorosła kobieta napisała do tego dziecka: „Zdychaj”
Było wiele podobnych komentarzy, życzących śmierci zwolennikom tej subkultury. Bardzo mnie to oburzyło. Przypomniałem sobie swoje lata szkolne, kiedy byłem prześladowany za absolutnie wszystko, za cały mój wygląd, ponieważ miałem problemy z zębami, włosami, ubraniami. Postanowiłem więc stanąć w obronie quadrobersów i wziąć na siebie część nienawiści, która na nich spada.
Iwan Wergun podczas nagrywania filmu. Zdjęcie: prywatne archiwum
By chronić zwolenników nowej subkultury, Iwan zaczął udawać quadrobersa na TikToku – chociaż, jak podkreśla, nie jest nim. Nie nosi żadnych masek ani sztucznych ogonów. W filmach robi bardziej absurdalne rzeczy: wydaje odgłosy zwierząt albo je kocią karmę przed kamerą. Jedna z tych historii miała ponad 5,5 miliona wyświetleń i zebrała 17 tysięcy komentarzy. Plan Iwana zadziałał.
– Postanowiłem tworzyć treści, które nie są odpowiednie dla dzieci, i ostrzegam o tym – mówi. – Filmy, które nagrywam, są tworzone, by pokazać innym, czego nie robić, ponieważ są rzeczy niebezpieczne dla ich zdrowia. Przed kamerą tylko udaję, że jem karmę dla kotów, choć tak naprawdę tego nie robię. Po prostu wywołuję zamieszanie i zwracam na siebie uwagę dorosłych. Zwracam im również uwagę, aby byli bardziej czujni wobec swoich dzieci.
Każdego dnia nagrywa 5-7 krótkich filmów. Nakręcenie jednego zajmuje mu nawet godzinę. Jest przekonany, że zainteresowanie quadrobbingiem z czasem zmaleje, ale negatywne komentarze mogą pozostać w głowie dziecka na zawsze.
Ivan przed kamerą udaje, że je karmę dla kotów. Zrzut ekranu z TikTok
Quadrobing nie jest chorobą psychiczną
Każda nowa subkultura jest postrzegana przez starsze pokolenie jako wroga i zagrażająca – mówi psycholog Ołena Szersznewa. W rzeczywistości jednak quadrobing nie stanowi żadnego oczywistego zagrożenia dla dzieci. Ten rodzaj zabawy może poprawiać ich rozwój fizyczny. Pozwala im również wyrazić siebie, znaleźć społeczność, w której są akceptowane, co jest niezwykle ważne dla nastolatków.
– Nie widzę tu głębokiego problemu – w zaznacza Szersznewa. – Widzę za to głęboką potrzebę akceptacji przez rówieśników, potrzebę przynależenia do pewnej społeczności, wyrażania siebie, samorealizacji, autoprezentacji
Dzieci wybierają różne kostiumy zwierząt i używają ich do zaakcentowania swojej indywidualności. Dostrzegam w quadrobingu podobieństwa do innych subkultur, które już widzieliśmy, jak emo, rockersi, raperzy – którejkolwiek. Niektórzy ludzie lubią rapować i recytować, a inni, bawiąc się w naśladowanie zwierząt, pokazują, że mogą biegać na czterech nogach. To jest wyrażanie siebie.
Psycholog Ołena Szersznewa jest pewna, że quadrobing nie niesie ze sobą oczywistych zagrożeń. Zdjęcie: prywatne archiwum
Psycholożka ostrzega jednak, że tak jak w przypadku każdej subkultury, i tu istnieje ryzyko. Kiedy dziecko przekracza granicę zdrowego rozsądku, rodziców powinno to zaalarmować:
– Gdzie ta granica? Jeśli dziecko jest całkowicie zanurzone w subkulturze, traci zainteresowanie nauką, niektórymi ze swoich poprzednich hobby, przyjaciółmi, rodziną – to znaczy, że staje się zbyt skoncentrowane na nowym hobby.
Jeśli traci swoją tożsamość i identyfikuje się ze zwierzęciem naprawdę, a nie dla zabawy, rodzice powinni uznać, że coś jest nie tak
W takich okolicznościach ważne jest, by szczerze o tym porozmawiać, a nawet zabrać dziecko do specjalisty, ponieważ w ten sposób może ono przejawiać problemy psychologiczne, a nawet zaburzenia psychiczne.
W tej sytuacji powodem szczególnego zachowania, jak twierdzi psycholożka, nie jest fascynacja nową subkulturą. Quadrobing to tylko pretekst do zamanifestowania głębszych problemów:
– Jeśli dziecko ma problemy psychiczne, to na pewno były one poprzedzone jakimś dyskomfortem lub traumą – na przykład awanturami w domu albo obrażaniem czy wyśmiewaniem dziecka przez rówieśników w szkole. Takie sytuacje, jeśli powtarzają się codziennie, mogą doprowadzić do agresji. Wtedy dziecko może nałożyć sobie na głowę uszy jakiegoś zwierzaka i na przykład kogoś ugryźć.
Dlaczego to robi? Bo ma możliwość wyrażenia nagromadzonej w sobie agresji nie jako ono samo, bezpośrednio, ale jako kot czy pies, którego udaje
I wówczas pojawiają się pytania: dlaczego ma w sobie tę agresję?; skąd się wzięła?; co ją spowodowało? Te pytania powinni sobie zadać rodzice.
Rodzice powinni obserwować dziecko, aby zrozumieć przyczynę jego zachowania. Zdjęcie: Shutterstock
Co powinni zrobić rodzice
1. Obserwuj dziecko
Zgodnie z radą psychologa, dorośli powinni obserwować dziecko, aby gra pozostała grą, a subkultura – subkulturą. Najważniejsze jest to, że kiedy dziecko zakłada uszy, maskę czy ogon, nie uznaje, że jest jakimś zwierzęciem:
– Dla dziecka stabilnego psychicznie, szczęśliwego, zadowolonego z życia, akceptowanego w zespole, w swojej rodzinie, quadrobing nie stanowi żadnego zagrożenia. Ale kiedy ktoś kogoś ugryzie, to mamy już zagrożenie i niebezpieczeństwo. W jednej z audycji telewizyjnych na ten temat dziennikarz podał przykład dziewczynki prowadzonej przez chłopca na smyczy w ramach rzekomej zabawy. Jako psycholożka powiedziałabym, że to już jest zagrożenie psychologiczne. Zawiera bowiem elementy upokorzenia i nierówności płci – mówi Ołena Szersznewa.
1. Wspieraj dziecko
Wsparcie rodziców jest najważniejszą rzeczą dla dzieci w każdym przedsięwzięciu, podkreśla psycholożka. Jest przekonana, że udzielając go, dorośli „pieką dwie pieczenie na jednym ogniu”. Z jednej strony pomaga to zwiększyć poczucie własnej wartości dziecka i jego dobrostan psychiczny. Z drugiej buduje zaufanie, dzięki któremu dorośli będą mogli wpływać na sytuację i prowadzić dziecko w zdrowym kierunku.
Szersznewa: – Rodzice muszą uczyć swoje dzieci równowagi od dzieciństwa.
W rzeczywistości quadrobing może mieć efekt terapeutyczny, gdy dziecko otwiera się poprzez swoje alter ego
Czasami dzieciom łatwiej wyrazić siebie nie we własnym imieniu, ale na przykład w imieniu zwierzęcia. A jeśli dzięki temu ujawnią się miłość, światło i radość, to jaka krzywda może wynikać z subkultury? Natomiast jeśli w życiu dziecka są urazy, ból, agresja, to przecież nie wynikają z tego, że ono udaje jakieś zwierzę.
Rodzice nie są zobowiązani do dzielenia hobby swoicho dzieci. Jednak jak radzi psycholożka, najważniejsze jest, by nie oceniać. Bo jeśli hobby nie jest szkodliwe, nie ma potrzeby go zakazywać.
Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Kiedy mówimy o tych liczbach, warto pamiętać, o kim jest ta opowieść. To nie jest anonimowa fala migracji zarobkowej. Raport Deloitte pokazuje wyraźnie: uchodźcy z Ukrainy to przede wszystkim kobiety i dzieci. Aż 67% gospodarstw domowych prowadzonych jest przez samotne kobiety, które w Polsce samodzielnie utrzymują swoje rodziny, jednocześnie zmagając się z traumą wojny i niepewnością o los bliskich. W tym kontekście ich determinacja do pracy i samodzielności robi jeszcze większe wrażenie.
Efekt trampoliny
W każdej dyskusji o migracji powraca ten sam lęk: czy zabiorą nam pracę? Czy obniżą pensje? To naturalne obawy, które w zderzeniu z faktami okazują się mitem. Analiza Deloitte jest jednoznaczna: napływ uchodźców nie tylko nie zaszkodził polskim pracownikom, ale wręcz stał się dla nich korzystny. Wbrew czarnym scenariuszom, nie zaobserwowano ani spadku realnych płac, ani wzrostu bezrobocia wśród Polaków.
Najbardziej zdumiewające dowody płyną z analizy na poziomie powiatów. Dane pokazują, że tam, gdzie udział uchodźców w zatrudnieniu wzrósł o jeden punkt procentowy, wskaźnik zatrudnienia Polaków był wyższy o 0,5 punktu procentowego, a stopa bezrobocia niższa o 0,3 punktu.
To nie jest sucha statystyka. To dowód na „efekt trampoliny”: napływ nowej siły roboczej pozwolił polskim pracownikom awansować. Zamiast konkurować o te same, proste zadania, wielu z nich mogło zająć się bardziej zaawansowaną pracą, często lepiej płatną.
Ten cichy fenomen przełożył się na konkretne liczby.
Wkład uchodźców w polski PKB w 2024 roku sięgnął aż 2,7%, co odpowiada kwocie blisko 100 miliardów złotych wartości dodanej.
Równie wymowny jest ich wpływ na finanse publiczne. Uchodźcy stali się ważnymi płatnikami, zwiększając w 2024 roku dochody państwa o 2,94%, co oznacza dodatkowe 47 miliardów złotych w budżecie.
Dowodem ich rosnącej niezależności jest fakt, że aż 80% dochodów ich gospodarstw domowych pochodzi z pracy. Co istotne, udział świadczeń społecznych w ich dochodach wynosi tylko 14% i nie wzrósł, mimo podniesienia kwoty 800+.
Szczególnie wymowny jest wskaźnik pokazujący błyskawiczne "przenoszenie" swojego centrum ekonomicznego do Polski. Jeszcze w 2023 roku 81% dochodów uchodźców pochodziło ze źródeł polskich, a w 2024 roku było to już 90%. Co to dokładnie oznacza? W ciągu zaledwie jednego roku udział pieniędzy pochodzących z Ukrainy – takich jak oszczędności czy przekazy od rodziny – w budżetach uchodźców drastycznie zmalał. To polski rynek pracy i polskie zarobki stały się dla nich głównym źródłem utrzymania. Tak szybka zmiana dla tak dużej grupy ludzi to jeden z najmocniejszych dowodów na udaną i dynamiczną integrację.
Ten obraz współpracy, która przynosi korzyści obu stronom, potwierdzają nie tylko analitycy. Słychać go również w głosach polskich przedsiębiorców.
„Polska jest w komfortowej sytuacji, bo nie dość, że pomaga ludziom w potrzebie, to jeszcze dzięki ich pracy zarabia. Rzadko się zdarza, żeby na taką skalę etyka szła w parze z pragmatyką” – komentuje właściciel polskiej firmy, która zatrudnia wielu pracowników z Ukrainy, w większości kobiet.
Prosi o zachowanie anonimowości, bo jak dodaje, „ostatnie głosy od nowego lokatora Belwederu wskazują na inny kierunek”.
Ten rozdźwięk między rzeczywistością ekonomiczną a debatą publiczną nie jest przypadkowy.
Jest on paliwem dla polskich populistów, którzy upraszczają skomplikowany obraz, by zbić kapitał polityczny na lękach i uprzedzeniach. Ich narracja o "kosztach" i "zagrożeniach" stoi w jawnej sprzeczności z danymi raportu Deloitte o miliardowych wpływach do budżetu i rosnącym zatrudnieniu Polaków. Tę atmosferę niechęci dodatkowo rozgrywa i podsyca rosyjska propaganda, której strategicznym celem jest osłabienie Polski poprzez skłócenie jej z Ukraińcami i podważenie sensu niesionej pomocy. W ten sposób populistyczna gra na emocjach splata się z zewnętrzną dezinformacją, tworząc toksyczną mieszankę, w której fakty ekonomiczne mają niewielkie szanse na przebicie.
Skarb za szklaną szybą: Niedopasowanie i marnowany potencjał
Prawdziwy skarb – czyli wiedza i umiejętności tysięcy uchodźców – wciąż pozostaje w dużej mierze niewykorzystany. Główny problem to ogromna przepaść między wykształceniem uchodźców a pracą, którą wykonują. Aż 40% z nich ma wyższe wykształcenie, ale tylko 12% pracuje w zawodach wymagających tych kwalifikacji – wobec 37% wśród Polaków. Skutkiem jest częstsza praca w zawodach prostych (38% uchodźców wobec 10% Polaków). Choć warto zauważyć, że to właśnie ta grupa w ostatnich dwóch latach odnotowała najszybszy awans zawodowy, zmniejszając swój udział o 10 punktów procentowych. Mediana ich wynagrodzeń dynamicznie rośnie – z 3100 zł do 4000 zł netto – zbliżając się do poziomu 84% mediany krajowej.
Jedną z głównych przyczyn tego stanu rzeczy jest potężna bariera w dostępie do tak zwanych zawodów regulowanych. Są to profesje takie jak lekarz, pielęgniarka, nauczyciel czy architekt, których wykonywanie wymaga specjalnych licencji i spełnienia surowych wymogów prawnych. Statystyki są tu bezlitosne: w tych zawodach pracuje zaledwie 3,6% uchodźców, podczas gdy wśród Polaków odsetek ten wynosi 10,6%. Dla wielu ukraińskich specjalistów przeszkodą nie do pokonania okazuje się wymóg posiadania polskiego obywatelstwa, który formalnie zamyka drogę do awansu np. w zawodzie nauczyciela. Innych zatrzymuje długa i kosztowna procedura uznawania zagranicznych dyplomów oraz konieczność zdania egzaminów w języku polskim. Dodatkowo, tylko 18% uchodźców mówi płynnie po polsku, co osiągają średnio po 29 miesiącach pobytu w kraju.
Gdybyśmy odblokowali zaledwie połowę tego uśpionego potencjału, polska gospodarka zyskałaby co najmniej 6 miliardów złotych wartości dodanej rocznie.
Zatrzymani w pół drogi: Paradoks integracji
Dziś zatrudnionych jest 69% uchodźców w wieku produkcyjnym. W przypadku kobiet – 70%, czyli tylko 2 punkty procentowe mniej niż wśród Polek. Różnice stają się jednak widoczne w grupach wiekowych 25–39 lat, gdzie uchodźczynie pracują rzadziej niż Polki, co raport wiąże z brakiem systemowego wsparcia w opiece nad dziećmi.
Co ciekawe, raport wskazuje na pewien paradoks. Integracja zawodowa i znalezienie stabilnej pracy w Polsce sprawiają, że uchodźcy rzadziej planują powrót do Ukrainy. Z kolei dostęp do dobrej edukacji dla dzieci i usług publicznych daje im poczucie stabilności, które... zwiększa ich gotowość do powrotu, bo mają zasoby i spokój, by taki powrót zaplanować.
Stawka w tej grze toczy się nie tylko o teraźniejszość. Prognozy Deloitte pokazują, że przy utrzymaniu kursu integracji, wkład uchodźców w polski PKB może wzrosnąć do 3,2% do roku 2030. Jednak w całej tej debacie o procentach PKB, strategiach i polityce, najrzadziej słyszalny jest głos tych, których ona najbardziej dotyczy. To opowieść o niezwykłej szansie, którą Polska może zmarnować, jeśli pozwoli, by zgiełk polityki zagłuszył głos faktów.
Anna J. Dudek: – Serial „Dojrzewanie”, który opowiada historię młodego nastolatka oskarżonego o zabójstwo koleżanki, wstrząsnął opinią publiczną. To serial o incelach?
Michał Bomastyk: – To zbyt duże uproszczenie. Przyklejanie etykiety incela dojrzewającemu chłopakowi może mieć negatywne konsekwencje dla jego funkcjonowania w przyszłości, także dla zdrowia psychicznego.
Główny bohater nie był członkiem subkultury inceli. Rzeczywiście uważał, że dla dziewczyn jest nieatrakcyjny, ale mówimy o 13-latku, któremu takie rozterki towarzyszą. Czy to jest podstawa, by nazywać go incelem? Mam poczucie, że nie.
Kiedy patrzę na głównego bohatera serialu, widzę mizoginię i traktowanie kobiet przedmiotowo, co jest niedopuszczalne. To efekt działania patriarchatu na młodego chłopaka, który na naszych oczach się radykalizuje i praktykuje nienawiść wobec kobiet. Incele również to robią – nienawidzą kobiet i są agresywnymi mizoginami. Pamiętajmy jednak, że każdy incel nienawidzi kobiet, natomiast nie każdy mizogin jest incelem.
Michał Bomastyk. Zdjęcie: Materiały prasowe
Określenie „incel” pojawia się bardzo często w kontekście chłopców, chłopaków i młodych mężczyzn. Co dokładnie oznacza?
No właśnie: to, że ono się pojawia, nie znaczy jeszcze, że ci chłopcy czy mężczyźni są incelami.
Incelami są faceci funkcjonujący w tzw. manosferze – „męskiej sferze”, w której nie ma miejsca dla kobiet, ponieważ incele ich nienawidzą. Ale nienawidzą też mężczyzn, którzy mają sylwetkę chada, czyli wysokiego, przystojnego, z widocznymi kośćmi policzkowymi i zarostem. Incele to mężczyźni skupieni w internetowej subkulturze, dobrowolnie decydujący się na rezygnację z uprawiania seksu z kobietami ze względu na swój wygląd, sytuację życiową, stan zdrowia czy sytuację ekonomiczną i społeczną.
To mężczyźni nazywający siebie „przegrywami”, którzy mówią, że dla nich życie już się skończyło i jest to swoisty game over, ponieważ są niezdolni do znalezienia partnerki i romantycznego życia. Obwiniają o to kobiety i mężczyzn, którzy incelami nie są.
Ale incele nienawidzą też patriarchatu, ponieważ w ich ocenie nagradza on mężczyzn uchodzących za „samców alfa”
Incele są więc mężczyznami tworzącymi własną, hermetyczną, zamkniętą społeczność, do której bardzo trudno się dostać i w której nie ma miejsca dla mężczyzn uprawiających seks. I rzecz jasna dla kobiet, gdyż zdaniem inceli zasługują one na wszystko, co najgorsze. Dlatego odpowiadając na pierwsze pytanie nie powiedziałem, że „Dojrzewanie” jest serialem o incelach. Natomiast z pewnością pojawiają się w nim incelskie praktyki.
Mówi się o kryzysie męskości, który ma wynikać z silnej emancypacji kobiet i zmiany postrzegania „klasycznej” męskości, czyli tej, w której mężczyzna płodzi syna, sadzi drzewo i stawia dom. Wszystko to w patriarchalnym sosie. Na czym ten kryzys polega i czy to aby na pewno kryzys? A może to po prostu dziejąca się na naszych oczach zmiana?
Myślę, że mówienie o kryzysie jest niewskazane, ponieważ pokazujemy wtedy, że męskość rozumiana klasycznie jest zagrożona i właśnie „jest w kryzysie”. Paradoksalnie więc mówienie o „kryzysie męskości” wzmacnia patriarchalny przekaz, bo żałuje się w jakiś sposób tego klasycznego wzorca. Tymczasem to dobrze, że ten wzorzec się zmienia. Zamiast więc mówić: „kryzys męskości” proponuję zwrócić się ku „zmianie męskości” albo „redefinicji męskości”.
To pokazuje, że mężczyźni rzeczywiście dostrzegają potrzebę zmiany i odejścia od klasycznego, patriarchalnego paradygmatu. Istnieje ryzyko, że jeżeli będziemy utrzymywać, że ten „kryzys” istnieje, to taki przekaz będzie sugerował, że z mężczyznami jest coś nie tak. A to nie jest narracja włączająca
Dla mężczyzn to „dobra zmiana”? Taka, która przychodzi z łatwością?
Musimy podkreślić, że niektórzy mężczyźni nie chcą zmian w obszarze męskości i poszukiwania dla niej nowych definicji czy strategii. I to najprawdopodobniej ci mężczyźni wierzą w „kryzys męskości”, ponieważ dotychczasowa wizja męskości (ta patriarchalna), która była im bliska i do której zostali zsocjalizowani, nagle się rozpada, a poczucie ich męskiej tożsamości zaburza się i destabilizuje. Wtedy rzeczywiście ci mężczyźni mogą być w kryzysie, bo zmiana patriarchalnego wzorca zapewne jest dla nich niewygodna i burzy ich poczucie komfortu. I teraz naszym – osób zajmujących się prawami człowieka i równym traktowaniem – zadaniem jest pokazywanie tym mężczyznom, że nie muszą postrzegać dekonstrukcji patriarchalnego wzorca męskości jako zagrożenia czy kryzysu ich samych, a właśnie jako punkt zwrotny dla ich męskiej tożsamości, która już nie musi być zwarta z hegemonią odartą z czułości i wrażliwości.
Wraz z fundacją Instytut Przeciwdziałania Wykluczeniom prowadzisz telefon zaufania dla mężczyzn, angażujesz się także w działania równościowe. Z czym najczęściej dzwonią chłopcy i mężczyźni?
Owszem, dzwonią do nas mężczyźni w kryzysie, ale to jest kryzys zdrowia psychicznego. Dlatego chcą porozmawiać z psychologiem – by otrzymać pomoc i wsparcie. Mężczyźni są różni, więc i tematy, z którymi dzwonią, są różne. Widać jednak bardzo wyraźnie, że to są rozmowy dotyczące relacji z partnerką, dzieckiem, drugim mężczyzną. Ale są to też rozmowy mężczyzn będących w kryzysie suicydalnym. Najważniejsze dla nas jest to, by mężczyzna, który dzwoni, otrzymał pomoc. My odczuwamy wdzięczność wobec każdego takiego mężczyzny. Wdzięczność za to, że uwierzył, że proszenie o pomoc jest męskie.
Gdybyś miał określić najważniejszą zmianę, którą obserwujesz w różnicach pokoleniowych – weźmy „boomerów”, „millenialsów” i „zetki” – to na czym miałaby ona polegać?
Odpowiadając na to pytanie powinniśmy każde pokolenie rozpatrzeć osobno i wskazać na to, jaką męskość (re)produkują czy performują mężczyźni „boomerzy”, „millenialsi” i ci z „pokolenia Z”. Powiedziałbym jednak, że różnica między „boomerami” a „millenialsami” to przede wszystkim podejście do roli ojca. Faceci z „pokolenia millenium” nierzadko noszą w sobie traumy związane z wychowaniem ich przez ojców i chcą się od tych praktyk, których jako dzieci doświadczyli, odciąć. I inaczej wychowywać swoje dzieci, stawiając na czułość, opiekuńczość i obecność w ich życiu.
A „zetki”?
Myślę, że możemy tutaj mówić o projektowaniu męskości – poszukiwaniu jej nowych form, redefiniowaniu skostniałych i hermetycznych wzorców męskości, funkcjonujących w modelu patriarchalnym
Nie oznacza to jednak, że młodzi mężczyźni z „pokolenia Z” uwolnili się od toksycznego patriarchatu, ponieważ oni również są socjalizowani do męskości najbardziej pożądanej w męskocentrycznym modelu, czyli męskości hegemonicznej. Wydaje się jednak, że „zetki” potrafią się tym krzywdzącym normom postawić i z nich rezygnować dużo łatwiej niż „millenialsi”. Ale to nie znaczy, że faceci z „pokolenia Z” nie są zagrożeni radykalizacją. Skoro są obarczeni patriarchatem, to istnieje ryzyko, że zdecydują się pójść tą „drogą męskości”, a to z kolei może prowadzić do negatywnych konsekwencji.
A „toksyczna męskość”? Co oznacza? Czy wpisują się w nią młodzi mężczyźni określani jako incele?
Mówisz: „określani jako incele”, a to incele sami siebie tak określają. To, że ktoś ich tak określa, nie znaczy, że nimi są. To ważne. A odpowiadając na pytanie: z całą pewnością tak. Manosfera i zachowania mężczyzn należących do społeczności inceli wpisują się w kategorię toksycznej męskości, i to w najgorszym wydaniu – obrzydliwej mizoginii. Powiem jednak, że tu też jest widoczna ogromna krzywda patriarchatu, która inceli dotyka. Bo uwierzyli, że są niewystarczający, nieatrakcyjni, niepotrzebni i cały świat ich nienawidzi dlatego, że przegrali swoje życie. Uważam, że taką skrzywioną wizję siebie mają właśnie za sprawą patriarchatu, który ich skrzywdził, zranił. I teraz oni sami krzywdzą kobiety, nienawidząc ich.
Kadr z serialu. Zdjęcie: Materiały prasowe
Skoro zostali skrzywdzeni, to czy potrzeba w podejściu do tego zjawiska empatii, czułości?
Nie chcę ich usprawiedliwiać, ponieważ mizoginia w żaden sposób nie może być usprawiedliwiana. Natomiast chcę pokazać działanie patriarchalnego mechanizmu. W wyniku jego funkcjonowania obrywają wszyscy, incele też.
A czym jest toksyczna męskość? To wzorzec sprzedawany młodym i dorosłym mężczyznom, zgodnie z którym wmawia im się, że mogą być przemocowi, agresywni, gniewni, hiperseksualni, że mogą traktować kobiety przedmiotowo i że dzięki temu będą prawdziwymi mężczyznami – samcami gotowymi podbijać świat.
Chciałbym podkreślić, że już decydując się na użycie terminu „toksyczna męskość”, powinniśmy wskazywać na toksyczne zachowania, nie zaś dawać do zrozumienia, że wszyscy mężczyźni w patriarchalnym modelu mają ukrytą toksyczną esencję. Bo taka perspektywa jest sama w sobie toksyczna: zachowania toksyczne – tak, męskość sama w sobie – nie.
Wróćmy do „Dojrzewania”. Jakie wrażenie na Tobie, badaczu męskości, zrobił ten serial? Zaskoczył cię?
Nie, ponieważ długo już przyglądam się funkcjonowaniu społeczno-kulturowych norm męskości i wzorców męskości.
Natomiast wiem, że ten serial może zaskakiwać i szokować. I ja się bardzo cieszę, że tak jest. Bo ten serial nie jest o incelach. On jest o chłopcu, który nie został włączony w równościową zmianę i w procesie wychowania jako chłopiec był socjalizowany do tradycyjnej męskości. Efekt znają te osoby, które serial obejrzały.
Jest to więc serial o tym, by chłopców włączać, mówić im o uczuciach, o tym, że nie muszą nigdy udawać „prawdziwych mężczyzn” – że mogą płakać, mogą być wrażliwi, mogą być wolni od etykiet męskości
Ale to też serial o tym, że dziewczyny nie powinny etykietować facetów, że są mało męscy i jako mężczyźni „nie stają na wysokości zadania”. Męskość nie jest jednorodna. Męskość jest różnorodna, czuła i empatyczna. Potraktujmy ten serial jak przestrogę, że musimy poważnie myśleć o chłopcach i uczyć ich feministycznych wartości. By kierowali się wartościami, które na pierwszym miejscu stawiają równość i prawa człowieka, nie zaś mizoginię i przemoc.
Przez wiele tygodni dwie dziennikarki Julia Kalashnyk z Kijowa i Edyta Iwaniuk z Warszawy próbowały ustalić, ile ukraińskich dzieci z powodu wojny nie uczęszcza do żadnej szkoły, ile ma problemy z uczeniem się, ile znajduje się poza system edukacji ukraińskiej bądź kraju, do którego udało im się uciec przed wojną. Rozmawiały z dziesiątkami osób: dziećmi, rodzicami, nauczycielami, przedstawicielami organizacji pomocowych, ekspertami. Czytały raporty dotyczące edukacji ukraińskich dzieci, te międzynarodowe, przygotowane przez polskie organizacje pozarządowe, ministerialne dokumenty powstałe w Ukrainie i Polsce. Z powodu wojny, zmiany ciągłego miejsca pobytu, niekompatybilności systemów ukraińskich, polskich, europejskich, ZUS-u czy straży granicznej, ani urzędnicy, ani aktywiści czy organizacje pozarządowe nie są w stanie określić nawet przybliżonych liczb dzieci, których nie obejmuje żaden system edukacji. Ostrożnie, na podstawie badań ukraińskiego ministerstwa ostatnie znane szacunki mówią, że 30 proc. dzieci ma sporadyczny kontakt ze szkołą w Ukrainie.
Dziennikarki wyjaśniają szczegółowo, skąd braki w statystykach i zadają pytanie o losy dzieci, których przyszłość jest zagrożona. Czy można już mówić o straconym pokoleniu? Jakie konsekwencje będzie miała kilkuletnia luka w edukacji?
Po co nam wiedza o tym, ile ukraińskich dzieci z powodu wojny jest poza jakimkolwiek systemem edukacji, nie chodzi do szkoły, ani nie uczy się on-line? Bo to kluczowe, żeby zrozumieć, jak drastycznie wojna zmienia przyszłość Ukrainy. A przyszłość Ukrainy jest związana z przyszłością Polski. Wielotygodniowe śledztwo przynosi więcej pytań niż odpowiedzi. Czy to 200 tysięcy, pół miliona, czy milion dzieci? Nie można tego oszacować. Twarde dane pokazują, że od początku wojny z ukraińskiego systemu edukacji ubyło około 470 000 dzieci. Wiadomo, że większość ukraińskich uczniów ma około 2,5 roczne opóźnienie w porównaniu z rówieśnikami z krajów OECD. Na terenach wiejskich ta różnica wynosi nawet cztery lata.
Nauka online ratuje życie
Kiedy na ulicach ukraińskich miast 24 lutego 2022 r. pojawiły się rosyjskie czołgi, ukraiński system edukacji stanął. Tysiące dzieci, takich jak 16-letnia Sasza z Charkowa, dowiedziało się tego ranka, że nie pójdą do swojej szkoły. Nie zobaczą kolegów, nauczycieli, nie będą mogły powiedzieć do widzenia. Zamiast plecaka z książkami, musiały spakować najpotrzebniejsze rzeczy i uciekać, żeby ratować swoje życie.
W pierwszych dniach rosyjskiej okupacji nie było jeszcze wiadomo, jak długo potrwa wojna. Szybko się jednak okazało, że rosyjska agresja nie jest sytuacją przejściową. Całkowita przerwa w nauczaniu trwała jednak tylko około dwóch tygodni, ponieważ szkoły, korzystając z covidowych doświadczeń, szybko opracowały system nauki online. - Wschód Ukrainy doświadczył najbardziej intensywnych strat, podczas gdy regiony centralne i zachodnie doznały mniejszych zakłóceń, koncentrując się bardziej na dostosowaniu procesu edukacji - wyjaśnia Olena Lynnyk, autorka badań o edukacji podczas wojny z organizacji Osvitanalitika.
W tej chwili, po trzech latach pełnoskalowej wojny wywołanej rosyjską agresją w Ukrainie i aneksji Krymu w 2014 roku, na okupowanych terytoriach znajduje się 1,6 miliona dzieci. Tylko na Krymie jest ponad 200 tysięcy dzieci w wieku szkolnym, które nie mają dostępu do ukraińskiego systemu edukacji. Eksperci mówią o nich: "stracone pokolenie".
Poza tym na większości terytorium Ukrainy są trzy formy nauczania: online, stacjonarne i mieszane. Wybór formatu zależy głównie od tego, czy dzieci mają gdzie się uczyć: czy ich szkoła nie została zbombardowana przez Rosjan, czy istnieją alternatywne budynki, w których mogłyby odbywać się lekcje. Również od tego, czy sytuacja bezpieczeństwa w regionie pozwala na naukę stacjonarną lub mieszaną. Oraz czy w szkole dostępny jest schron w razie bombardowania, jaki jest jego stan i czy pomieści wszystkie dzieci.
Jeśli pójście do szkoły zagraża życiu dzieci, tak jak w Charkowie, przechodzą na stałe w tryb nauki online. Było to dużym wyzwaniem dla ukraińskiego systemu edukacji, ale pozwoliło na szybkie wznowienie działalności szkół w większości regionów i kontynuowanie nauki na obszarach zagrożonych.
Jeśli w ogóle nie ma dostępu do edukacji, to nauka online ratuje życie. To lepsze niż brak jakiejkolwiek edukacji - mówi Olena Lynnyk.
Ilustracja: Olena Polishchuk
W szkołach, w których odbywają się zajęcia stacjonarne, syreny alarmowe wysyłają uczniów i nauczycieli do schronów. Ale dla tych, którzy uczą się online, schemat działania jest inny. Kiedy rozlega się alarm, nauczyciele muszą przerwać lekcję i przenieść się w bezpieczne miejsce, a uczniowie podążają za nimi, jeśli ostrzeżenie dotyczy ich obszaru. Alarmy te są częste i mogą trwać ponad 10 godzin, poważnie zakłócając naukę.
Zniszczenie szkół, rozproszenie dzieci na Ukrainie i za granicą, brak nauczycieli (54 tysiące ubyło) i gwałtownie spadające wskaźniki skolaryzacji, to główne wyzwania, jakie wojna postawiła przed ukraińskim systemem edukacji. Jesienią 2024 r. wiceminister edukacji Ukrainy ds. szkolnictwa, Nadia Kuzmychova, oświadczyła, że wskutek rosyjskiej agresji zniszczone zostały 1663 szkoły, z czego 201 całkowicie. Według niej 879 szkół znajduje się na terytorium okupowanym przez Rosję. Ponieważ bombardowania cały czas trwają, liczby rosną. Źródła podają, że w sumie co 7 szkoła w Ukrainie została zniszczona.
Ale nawet edukacja online nie zawsze jest wyjściem. W wioskach pierwszej linii często nie ma internetu, prąd znika, a budynek szkoły jest całkowicie zniszczony.
Nauczyciel: Czy zobaczę jeszcze moją klasę?
Nauczycielka języka ukraińskiego z Charkowa, Olena, wspomina, jak we wrześniu 2022 roku uczyła dziesiątą wtedy klasę, prowadząc lekcje online, bo szkoła, w której pracowała, została zbombardowana. W tych dniach Rosja zaczęła atakować ukraińską infrastrukturę energetyczną za pomocą precyzyjnych uderzeń. Charków był jednym z pierwszych celów. Większość miasta była pozbawiona prądu, a mobilny internet zniknął.
- Nie było prądu, nie było internetu. Powtarzałam sobie w kółko "nie poddasz się, Olena", aż udało mi się na chwilę połączyć i wysłać im materiały i prace domowe. Kolejnego dnia, znów to samo, brak prądu, brak internetu, aż coś złapało i zobaczyłam na ekranie 16 "świecących się" główek, czyli klasa dołączyła do lekcji. Hałaśliwy Mykyta powiedział, że czuje się dobrze z kontynuacją szkoły.
„Miło jest wrócić do czegoś znajomego". „Byliśmy zszokowani, gdy zobaczyliśmy, że nasza szkoła jest zniszczona" - wyznała Svytlana. Ktoś dodał: „Czujemy się, jakby to nie działo się naprawdę". Zapytani, czy chcą wrócić do Charkowa, chórem odpowiedzieli „Tak". Tego dnia ich marzenie było proste - ukończyć razem szkołę w rodzinnym mieście za dwa lata. „Czekamy na ukończenie szkoły w Charkowie", mówili.
Spotkaliśmy się z klasą dwa lata później, 22 maja 2024 r., kiedy najważniejszy dzień - zakończenie szkoły, był tuż za rogiem. Wtedy było już jasne, że ich marzenia się nie spełnią. Nauczycielka Olena przygotowywała się do kolejnego dnia zdalnych lekcji. Z okna jej mieszkania na dziewiątym piętrze w Charkowie widać było kłęby dymu - dowód wznowienia walk w regionie, gdy Rosjanie zintensyfikowali ofensywę.
Tego dnia w wirtualnej klasie było tylko ośmiu 11-klasistów. Reszta uczyła się asynchronicznie z zagranicy (nauka asynchroniczna odbywa się nie w czasie rzeczywistym, tylko po zakończeniu lekcji, z nagrań). Już od wielu miesięcy z powodu wojny byli rozproszeni po całym kraju i poza granicami Ukrainy. Saszko i Dmytro zostali w Charkowie, Andrij wyjechał do Pawłohradu, Swietłana do Kijowa, a Pawło do Użhorodu. Inni jeszcze dalej: Denys do Czech, Alyona do Rumunii.
Ilustracje: Olena Polishchuk
Po drugiej stronie ekranu
Jednym z uczniów, którzy zostali w Charkowie, był nastoletni Dymytro. Poczuciem humoru próbuje rozładować trudną sytuację. - Po ciężkiej nocy z wieloma eksplozjami, dronami kamikadze nad miastem i tym wszystkim, myślałem sobie, no cóż, może jutro będę mógł pominąć pierwszą lekcję? Zaryzykuję i powiem, że oszukiwanie stało się o wiele łatwiejsze podczas nauki online. Ale tak na serio, to trudniej jest przyswoić materiał, niż osobiście. Trudniej jest się skupić. Wolę normalną naukę w szkole. No i brakuje mi siedzenia w klasie, bycia z innymi ludźmi.
15 letnia Valentyna z Izium spędziła siedem miesięcy pod rosyjską okupacją w 2022 roku. Nie miała warunków do nauki. - Ukrywaliśmy się, to nie było miejsce na naukę, nie miałam warunków. Nie byłam w stanie otworzyć książki.
Najbardziej z tego czasu pamiętam, jak rosyjscy żołnierze usłyszeli szczekanie psa. Zaczęli strzelać w ziemię, próbowali go upolować.
16-letnia Sasza z Charkowa, dobrze pamięta dzień, w którym wybuchła wojna, ale nie chce go wspominać. W dwie godziny z mamą spakowały najpotrzebniejsze rzeczy, dwa koty i opuściły mieszkanie. Los je rzucił na Słowację. Potem już pamięta bardzo mało, ciągle spała. Nie miała siły ani na naukę on-line, ani pójście do szkoły w nowym kraju. Jej matka była bezradna, pozwoliła dziewczynie odpocząć.
Z ukraińskiej klasy Saszy tylko pięć osób zostało w mieście. Dziewczynka ma sporadyczny kontakt z kolegami, są w innych miastach lub krajach. Sasza nie poszła do szkoły na Słowacji. Jest jedną z 600 tys. ukraińskich uczniów, którzy, według UNHCR, nie poszli do lokalnej szkoły w kraju, który ich przyjął. Sasza uczyła się w ukraińskim systemie on-line. Traumatyczne przeżycia przerabiała z psychologiem na terapii. Skończyła ukraińską szkołę online i poszła do stacjonarnej artystycznej szkoły w Bratysławie w 2024 roku. W tym roku chce dostać się na studia na Słowacji.
"Koleżanki tego nie zrozumieją". Historie dzieci, które dotarły do Polski
14-letnia Nastka z Połtawy po wybuchu wojny przyjechała z mamą do Warszawy. Uczy się w dwóch szkołach: polskiej w Warszawie i ukraińskiej online. Marzy o tym, by dostać się do dobrego warszawskiego liceum albo do technikum. Chodzi na korepetycje, by dobrze zdać egzamin ósmoklasisty. Jest dobra z matematyki, choć, jak mówi, gubi się w polskich nazwach. Lubi swoją polską klasę, ale tęskni za koleżankami z Charkowa.
- W mojej polskiej klasie wszyscy są bardzo mili. Szczególnie wspiera mnie wychowawczyni. Mam kilka koleżanek. Wiem, że nigdy nie zwierzają mi się ze wszystkiego i ja też nie jestem do końca szczera. Nie zrozumieją, ja też nie. Po lekcjach często siedzę na komunikatorach z koleżankami z Charkowa. Ale one też już coraz mniej rozumieją. Nie wiem, kiedy się spotkamy - mówi ze smutkiem dziewczynka.
Liza lubi Warszawę, także za to, że oferuje wiele możliwości, wiele zajęć dla dzieci. - Chodzimy ze szkołą na basen. Jeździmy 20 minut na pływalnię specjalnym autobusem raz w tygodniu. Kiedyś w nim zasnęłam. Ocknęłam się sama w autobusie, ale kierowca był bardzo miły i szybko odwiózł mnie na miejsce, nie zauważył, że nie wszyscy wysiedli. Wychowawczyni się bardzo przejęła, że się mnie nie doliczyła. Ale tylko raz o mnie zapomnieli. Normalnie wszyscy są naprawdę mili. Jesteśmy wdzięczni Polakom. Cała szkoła zrzucała się na zakup pianina dla innej uzdolnionej muzycznie Ukrainki z równoległej klasy. Potem też była zbiórka na wiolonczelę dla innej dziewczyny, jak się dowiedzieli, że i jej dom został zbombardowany. Nie wiem, czy uzbierali, ale ktoś w końcu kupił instrument. Wszyscy na początku byli bardzo pomocni, zwłaszcza nauczyciele. Dziś już się chyba nie wyróżniam, nikt za bardzo nie pamięta, że jestem z Ukrainy. Raczej zostaniemy w Polsce, nawet jak skończy się wojna, nie mamy do czego wracać. Nie myślę o tym.
Ilustracje: Olena Polishchuk
„Nie krzycz tak, nie jesteś na Ukrainie”
Młodszym dzieciom jest dużo łatwiej się przystosować do nowych warunków. Nie wiem, czy moi chłopcy pamiętają już życie w Kijowie - mówi Julia, mama przedszkolaka i drugoklasisty, która po wybuchu wojny z dziećmi przyjechała do Warszawy. Pracuje w międzynarodowej korporacji na kierowniczym stanowisku. -Nie udało mi się od razu zapisać chłopców do przedszkola, nie rozumiałam, jak działa polski system. Nie ukrywam, że pomogła mi przyjaciółka i do tej pory pomaga, bo nie sposób wszystkiego pojąć z Google Translate. Jednak choć moja koleżanka Ania ma doktorat, nie udało nam się z sukcesem zaaplikować na 800+ dla jednego z synów, z powodu błędu Straży Granicznej w systemie. Jestem w dobrej sytuacji, więc to nie jest duży problem. Jestem zadowolona z naszej szkoły na warszawskiej Pradze Południe. Nauczyciele są wyrozumiali. Gdy się zdarzały nieprzyjemne sytuacje, na zebraniu podniosłam rękę i spytałam, czy to zachowanie jest normalne i sytuacja została wyjaśniona. Nie ma o czym gadać, to były jakieś mikro przykre zachowania.
Chodziło o to, że jedno dziecko wielokrotnie powtarzało "nie krzycz tak, nie jesteś na Ukrainie". Nigdy potem nie mieliśmy już żadnych przykrości, poza zwykłymi sprzeczkami. Daniel ma polskich kolegów, chodzi na piłkę. Wasz system edukacji jest bardziej ludzki, traktuje dzieci podmiotowo. Nawet na piłce myślę sobie, że oni się ciągle bawią, a nie porządnie trenują. Obaj chłopcy są zapisani do rejonowych szkół w Kijowie, mają korepetytorkę, która ich przygotowuje do egzaminów. Są w dwóch systemach. Tak na wszelki wypadek.
Ja myślałam, że przyjechaliśmy do Polski na dwa, góra trzy miesiące i to wszystko minie - mówi Lena. Jej historia potwierdza wnioski z raportów i badań.
Młodsze dziecko w pierwszej klasie nie ma większych problemów z adaptacją, ale nastoletni Andrij nie ma wielu kolegów, często mówi, że chciałby wrócić do Kijowa. Trafił do polskiej ósmej klasy. - On był w szkole z rozszerzonym angielskim i tak sobie próbował radzić, mówiąc po angielsku przez pierwsze miesiące. Niestety, to był bardzo trudny czas, był jednocześnie w ukraińskiej szkole, a w Polsce przygotowywał się do egzaminu ósmoklasisty. Miał problemy z matematyką, chemią, fizyką. To, co słyszał w szkole po polsku, zapisywał w zeszycie cyrylicą. Pomogły jednak dodatkowe zajęcia z polskiego i szybko wyrównał poziom językowy. Udało mu się zdać nawet dobrze egzamin i dostał się do liceum na warszawskim Bródnie. Mieliśmy historię przemocy rówieśniczej, werbalnej.
Dzieci w tym wieku bywają okrutne. Dopytywały się Andrzeja często, czy już na nasz dom w Kijowie zbombardował Putin. Andrzej bardzo przeżywał wyjazd do Polski, tęsknił za naszym domem. Porozmawiałam o tym z wychowawcą i, jak wy to mówicie, "jak ręką odjął", głupie docinki się skończyły. Zrezygnowaliśmy z ukraińskiej szkoły on-line, bo syn i tak ma dużo lekcji. Liczymy, że jeśli będzie chciał pójść na studia w Ukrainie, polski dyplom będzie się liczył, a on ciągle powtarza "mama, ja chcę do domu". O powrocie w ogóle nie myślimy. Wspomagamy Ukrainę stąd na tyle, na ile się da. Myślimy ciągle o Ukrainie, z bólem, że nas tam nie ma. Ale ja nie umiem być już w Kijowie nawet kilku dni, ciągłe alarmy, schodzenie do schronów. Ta sytuacja to taka wielka trauma, która mnie osobiście przerasta. Nie umiem się do tego przyzwyczaić. Co to za życie dla dzieci? Jak można się uczyć w takich warunkach?
Trzeba wybierać między złym a bardzo złym
W czasach kryzysu wojennego wszystko jest kryzysowe, więc oczywiście edukacja online, w każdej formie jest lepsza niż brak jakiejkolwiek edukacji. To wybór między złym a bardzo złymi rozwiązaniami, mówi ekspertka ds. edukacji Olena Lynnyk.
W roku 2024 większość szkół w Ukrainie przeszła na naukę stacjonarną - 53 proc., podczas gdy 28 proc. korzystało z formatu mieszanego, a 19 proc. dzieci na terenach przy froncie wciąż uczy się on-line.
Zwłaszcza przy linii frontu ale także w innych miastach w całym kraju, ciągłe alarmy bombowe, rosyjskie drony i ataki rakietowe na systemy energetyczne prowadzą do przerw w dostawie prądu i zakłóceń w dostępie do Internetu. To oznacza to, że praktycznie każdy uczeń nie może uczyć się w pokojowych warunkach. Badanie organizacji Save the Children wykazało, że około dwie trzecie dzieci w regionach frontowych Ukrainy nie może osobiście uczęszczać do szkoły. Skutkuje to fragmentaryczną edukacją, ciągłym napięciem i koncentracją na przetrwaniu.
Irpin, przedmieście Kijowa, na początku wojny zostało doszczętnie zbombardowane a wszystkie szkoły częściowo lub w całości zniszczone. Liceum nr 3 ucierpiało najbardziej. Udało się je odbudować. Dziś uczy się tu 1608 uczniów, a nowy schron przeciwlotniczy może pomieścić 700 dzieci, czyli niecałą połowę szkoły. Dlatego szkoła działa na dwie zmiany. - Oczywiście, to nie jest prawdziwa nauka, gdy 700 dzieci jest zgromadzonych w piwnicy - mówi Larysa Kostyantynivna, zastępczyni dyrektora liceum.
Skutki fragmentarycznej edukacji
Taki sposób uczenia się przynosi znaczące straty. Skutki ciągłej nauki online i stres wywołany wojną pokazuje badanie PISA 2022, w którym 15-letni ukraińscy uczniowie uzyskali o 38 punktów niższy wynik w czytaniu w porównaniu do 2018 roku, 59 proc. osiągnęło poziom podstawowy, a 29 proc. uzyskało poziom 3 lub wyższy (wyniki testu PISA na poziomie 5 lub 6 są uważane za osiągające wysokie wyniki). Badanie przeprowadzono w 18 z 27 regionów Ukrainy.
Ukraińskie władze problemu nie bagatelizują, dlatego Instytucja badająca jakość nauki, zwłaszcza w wojennym czasie monitoruje postępy uczniów. Z przeprowadzonych przez nią badań wiemy, że mimo że większość uczniów w Ukrainie jest oficjalnie zarejestrowana w systemie edukacji, nie wszyscy mają stały dostęp do nauki. W roku szkolnym 2022/2023, aż 30 proc. ukraińskich uczniów doświadczyło przerw w nauce z powodu wojny, liczba ta sięgała 40 proc. w regionach południowych przy froncie.
Ukraińscy uczniowie pozostają w tyle za swoimi rówieśnikami z krajów OECD średnio o około 2,5 roku w zakresie umiejętności czytania. Anastasiia Donska z organizacji Teach for Ukraine jest przekonana, że uczniowie przygotowujący się do egzaminów wstępnych na uczelnie osiągają wyniki na poziomie ucznia dziewiątej klasy, podczas gdy ci, którzy wchodzą do szkół zawodowych, są bliżej umiejętności ucznia siódmej klasy. Uczniowie z obszarów wiejskich stają przed jeszcze większymi wyzwaniami, a straty sięgają nawet 4 do 4,5 roku w porównaniu do ich miejskich rówieśników czy do mieszkańców innych krajów europejskich.
W maju 2024 roku Instytut zajmujący się nadzorowaniem jakości nauki w Ukrainie przeprowadził testy dla uczniów klasy szóstej i ósmej w języku ukraińskim oraz matematyce. Uczniowie szóstej klasy wykazali niewielką poprawę, a więcej z nich osiągnęło wystarczające wyniki, co prawdopodobnie wynika z spadku nauczania zdalnego z 39 proc. do 24 proc..
W przeciwieństwie do tego wyniki uczniów ósmej klasy spadły. Ukraińskie Ministerstwo Edukacji wprowadziło program "Ekosystem wyrównawczy strat w nauce" „Ecosystem for Catching Up on Educational Losses" - na razie dostępny tylko w kilku regionach - który pozwala ukraińskim uczniom korzystać ze sztucznej inteligencji i interaktywnych lekcji opartych na przypadkach, aby przezwyciężyć braki w nauce. Jednak problem pozostaje częściowo nierozwiązany z powodu braku skoordynowanych rozwiązań oraz kompleksowego i finansowanego programu ze strony Ministerstwa Edukacji.
Jak policzyć dzieci, które nie chodzą do szkoły?
Jak usłyszałyśmy w rozmowie między innymi z UNHCR, nikt nie jest w stanie dokładnie stwierdzić, ilu ukraińskich uczniów jest poza lokalnymi systemami szkolnymi w krajach przyjmujących UE. 600 tys. z 1.4 mln przebywających za granicą nie chodzi do szkoły.
Według UNHCR dzieci nie są zapisywane do lokalnych szkół, bo rodziny wciąż mają nadzieję na powrót do kraju. Bariera językowa, dodatkowe zajęcia, problemy z dostaniem się do szkoły, strach przed utratą "jednego roku" (np. dziecko z 4 klasy ukraińskiej, musi iść do 3 polskiej) - to najczęstsze powody.
Dzieci przemieszczają się, systemy europejskie do liczenia nie są spójne. Jaki jest status tych 600 tys. dzieci? Do końca nie wiadomo. Mogą uczyć się online w systemie ukraińskim lub nie uczyć się w ogóle w żadnym systemie.
Największa liczba ukraińskich uczniów poza systemami edukacyjnymi znajduje się w Mołdawii - 65 proc., w Bułgarii - 23 proc., na Słowacji - 13 proc. i w Rumunii - 12 proc., w Polsce - 11 proc (dane UNHCR).
Z roku na rok jednak coraz więcej dzieci decyduje się na naukę w lokalnej szkole w kraju, do którego udało im się dotrzeć. Około 50 tys. więcej w roku 2024 niż 2023 - wynika z informacji przekazanych przez rzeczniczkę praw obywatelskich ukraińskiej oświaty Nadiię Leshchyk.
Nawet 360 tys. dzieci pobiera lekcje w ukraińskim systemie on-line z zagranicy. Większość z nich na dwie zmiany - to słyszymy z oficjalnych źródeł. Ale czy wszystkie dzieci zarejestrowane on-line faktycznie uczęszczają na zajęcia, tego też nie da się potwierdzić. Eksperci, rodzice i nasze doświadczenie pokazują raczej, że wiele z nich pozostaje w „szarej strefie" - technicznie w systemie, ale nie uczestniczy aktywnie w edukacji.
Dlaczego ubywa dzieci z ukraińskiego systemu?
Najwięcej dzieci ubywa z pierwszych klas. Jedną z największych zmian w ukraińskim systemie edukacji pokazują dane uzyskane przez Ukraiński Instytut Analiz Edukacyjnych - spadek liczby uczniów i pierwszoklasistów na całej Ukrainie od początku wojny.
W roku szkolnym 2021-2022 na Ukrainie uczyło się 4 230 358 uczniów. W roku szkolnym 2024-2025 liczba zarejestrowanych w systemie spadła do 3 743 022. Oznacza to utratę ponad 487 000 - około 11 proc. uczniów w ciągu trzech lat wojny.
Na główne przyczyny porzucania nauki przez uczniów wskazuje się ucieczki rodzin za granicę z powodu wojny oraz uczniowie, którzy utknęli na terytoriach okupowanych.
Ilustracje: Olena Polishchuk
Najgorzej jest na froncie
Jak widać na wykresie, regiony frontowe i okupowane są jednymi z najbardziej dotkniętych spadkiem scholaryzacji. W obwodzie charkowskim liczba dzieci zmniejszyła się o jedną piątą, w obwodzie chersońskim o prawie połowę, w obwodzie zaporoskim jedna trzecia dzieci nie jest już w ukraińskim systemie, z powodu migracji i rosyjskiej okupacji, w obwodzie ługańskim - 63 proc., a w obwodzie donieckim - 54 proc.
Sytuacja jest jeszcze gorsza, jeśli chodzi o pierwszoklasistów. W obwodzie ługańskim aż 86 proc. dzieci wypadło z systemu. (Obwód charkowski - 45,65 proc.; obwód chersoński - 71,58 proc.; obwód zaporoski - 60,32 proc.; obwód doniecki - 74 proc.). Jedynie w Zaporożu, w pobliżu linii frontu, odnotowano wzrost liczby uczniów o 13,5 proc. Wzrost ten jest spowodowany migracją wewnętrzną - mieszkańcy wsi przenoszą się do miasta ze wsi i miasteczek na linii frontu z powodu obaw o bezpieczeństwo.
Według raportu Osvitanalytica na Ukrainie zarejestrowano 4,9 miliona osób wewnętrznie przesiedlonych (IDP), z czego 4,4 proc. - czyli 221 668, to dzieci w wieku szkolnym.Największy spadek liczby studentów odnotowały regiony frontowe i okupowane. W obwodzie charkowskim liczba dzieci zmniejszyła się o jedną piątą, w Chersonie — prawie połowę, w Zaporożu — z powodu migracji i okupacji rosyjskiej jedna trzecia dzieci nie znajduje się już w ukraińskim systemie edukacji. W obwodzie ługańskim porzuciło 63% studentów, w Doniecku — 54%.
Znikają nie tylko dzieci, ale nauczyciele też
Z systemu edukacji przez wojnę wypadło ponad 54 tysięcy nauczycieli (oszacowane na podstawie danych udostępnionych przez Instytut Analityki Edukacji w Ukrainie). siedem tysięcy nauczycieli jest za granicą, z czego 1764 przebywa w Polsce. To osoby, które prawdopodobnie prowadzą zdalnie lekcje w ukraińskich szkołach z Polski.
Tylko na początku wojny chęć do pracy w Polsce zgłosiło 3,5 tysiąca ukraińskich nauczycieli, podawał ówczesnym polski minister edukacji Przemysław Czarnek. W kursach wspomagających nostryfikację dyplomów ukraińskich nauczycieli, które prowadzi Fundacja Care Polska, bierze udział 1800 osób, informuje prezes organizacji Piotr Sasin.
Warto dodać, że w Polsce jest 25 tysięcy nauczycielskich wakatów.
"Stracone pokolenie"? „Nie sądzę”
Polscy eksperci podchodzą ostrożnie do tematu "straconego pokolenia". Podkreślają, że straumatyzowane wojną dzieci w polskich szkołach mają trudności językowe, właściwie się tylko asymilują do warunków, a nie integrują - w większości.
Zdarza się, że doświadczają dyskryminacji, a polska edukacja wielokulturowa jest daleka od ideału, bo nauczyciele i system nie był przygotowany na tak wielu cudzoziemców. Ale pomimo tego, jak wynika z raportów CEO czy Care Poland, dzieci migranckie są zaopiekowane i mają duże możliwości rozwojowe.
Wśród polskich ekspertów panuje zgoda co do tego, że szkoła stacjonarna dla dzieci, nawet jeśli nie jest idealna, to najlepsze wyjście. I sposób na to, żeby to pokolenie ukraińskich dzieci nie było stracone.
Polskie ministerstwo edukacji, choć działa wolniej, niż praktycy by chcieli, jest otwarte i prowadzi dialog - powstała grupa robocza, do której należą przedstawiciele organizacji pozarządowych. "Przymus" pójścia do lokalnej szkoły to jeden z efektów ich rozmów.
Zarówno polskie, jak i międzynarodowe organizacje zalecają, żeby dzieci z Ukrainy uczęszczały do lokalnych szkół. Care Polska, UNICEF czy Unbreakable Ukraine (takich organizacji jest dużo więcej) prowadzą w Polsce działania wspierające uczniów z Ukrainy. Są wśród nich zajęcia wyrównawcze, przygotowujące do egzaminów i w zakresie nauki języka polskiego, wsparcie psychologiczne czy program asystentów wielokulturowych. Organizacje pomagają też nauczycielom z Ukrainy nostryfikować dyplomy.
Wszyscy pracują na to, żeby luka edukacyjna była jak najszybciej zasypana. Badania pokazują bowiem, że nastolatki z Ukrainy dziś częściej myślą o kształceniu zawodowym. Dzięki uprzejmości Care Polska i Unbreakable Ukraine mogłyśmy porozmawiać z nastolatkami z Ukrainy w Warszawie i w Gdańsku, którzy brali udział w zajęciach wyrównawczych i wspomagających.
Dzieci opowiadają:
Sofia z Połtawy (16 lat): Nie jesteśmy straconym pokoleniem. Mamy szansę i możliwości, żeby się uczyć i rozwijać. Uczę się w ukraińskiej szkole, po zajęciach mam korepetycje i jeszcze zajęcia wyrównawcze w weekend. Odsypiam tydzień w niedzielę. Chcę studiować, zostać trenerką unihokeja, choć mój brat poszedł na studia i zrezygnował, wolał iść do pracy.
Svet z Dniepro (16 lat) Uczy się w Gdańsku w technikum programistycznym. Jednocześnie uczy się on-line w ukraińskiej szkole, bo chce mieć kontakt ze swoimi kolegami z Ukrainy. Po szkole ma dodatkowe zajęcia wyrównawcze. Jeśli ma czas, czyta. Interesuje się projektowaniem. - Może nie mamy tyle stabilności, co wcześniejsze pokolenia, ale dzięki technologii mamy dostęp do wiedzy i możliwości, o jakich wcześniej nikt nie mógł marzyć.
Oleg z Odessy: nie chodzi do polskiej szkoły, choć jest w ósmej klasie. Interesuje się budownictwem. Łączy się codziennie ze swoją klasą on-line. Są w różnych częściach kraju. Często brakuje prądu, ale internet zazwyczaj działa wszystkim. Chłopiec przekonuje, że z 30 osobowej grupy około 20 osób regularnie pojawia się na lekcjach. - Szkoda, że chowają się za awatarami - opowiada. Niechętnie mówi o przyszłości : - Będzie co będzie - stracone, nie oznacza beznadziejne - zaskakuje na koniec.
Waleria z Charkowa, w ósmej klasie w podwójnym systemie. Mówi, że udało się jej rodzinie zabrać psa z Charkowa. W polskiej szkole jest jedyną uczennicą z Ukrainy. - Jestem sama, nie mam polskich przyjaciół. Już nie mogę się doczekać, aż pójdę do technikum i będę mogła zacząć wszystko od początku - mówi z nadzieją. - I ja też nie myślę, że jesteśmy straconym pokoleniem. Nasze doświadczenia mogą być trudne, ale nauczyły nas, jak być silnym. Chce studiować weterynarię, jak tata.
Marina z Iwano-Frankiwska: Na początku wojny wszystko było chaotyczne i przerażające. W szkole też było ciężko, ale miałam dobrze zorganizowaną klasę, co pomogło mi przetrwać trudne chwile. Marina w kolejnym roku szkolnym chce zacząć polską szkołę średnią. Uczy się on-line, ale w ukraińskiej szkole weekendowej w Warszawie. To tu ma większość znajomych.
Wania z Wołynia: Poszedłem od razu do polskiej szkoły. Trafiłem do 6 klasy. Dziś jestem w polskim liceum sportowym. Ale też w ukraińskiej szkole - egzaminy zdaję raz do roku. To nie jest w ogóle trudne - zresztą te testy rozwiązuje mi siostra. I tak wszyscy oszukują - mówi otwarcie. - Czasami tęsknię za starymi kolegami, bo nie wiem, co się z nimi dzieje. Chce iść na AWF, zostać trenerem.
Daria z Lwowa (16 lat): - Dostosowanie się polskiego systemu edukacji było dla mnie za trudne. Zostałam w ukraińskim on-line, ale chodzę tu do ukraińskiej szkoły w weekendy. Tu jest moja klasa i przyjaciele. Dużo czytam, bo lubię - chciałabym studiować dziennikarstwo albo psychologię w Polsce.
Co zrobiły polskie szkoły:
Z badań polskich organizacji pozarządowych wynika, że polska szkoła nie jest gotowa na wielokulturowość.
Już wiemy, że nie zadziałały dobrze:
- oddziały przygotowawcze - oddziały dla obcokrajowców - pogląd, że polski i ukraiński to podobne języki i można się ich szybko nauczyć - dodatkowe lekcje polskiego (ponieważ grupy były zbyt zróżnicowane) - wielość zajęć dodatkowych - brak pomocy ze strony nauczycieli lub psychologów w kwestiach traumy i doświadczenia uchodźczego.
Dobrze sprawdziły się następujące rozwiązania:
- asystenci wielokulturowi - ale tak naprawdę ich nie ma - dodatkowe wsparcie psychologiczne - dodatkowe lekcje języka polskiego - wydarzenia integrujące społeczność szkolną
Luka edukacyjna: co zagraża młodym ludziom?
Nie jest trudno dziś przewidzieć konsekwencje kilkuletniej luki i nierówności w edukacji ukraińskich dzieci w Polsce i w Ukrainie, na terenach okupowanych, w miastach, za granicą. Dziś największą jej wartością jest to, że w ogóle się odbywa.
Rządy, organizacje pozarządowe, eksperci - wszyscy pracują na to, żeby dzieci w ogóle w edukacji uczestniczyły. Jednak polscy eksperci są zgodni, patrząc na ogromne podziały w edukacji dzieci, już dziś, że za parę lat pojawi się bardzo dużo poczucia goryczy i frustracji.
Bo nawet jeśli powstaną jakieś międzynarodowe europejskie programy doszkalania czy edukacji dla absolwentów szkół ukraińskich, to faworyzowani w nich będą uczniowie, którzy uczyli się np. w Polsce, bo mieli tu lepszy start. Zdaniem wielu praktyków, z każdym rokiem tak zdywersyfikowanej edukacji różnice w będą się tylko pogłębiać. Podział między tymi, którzy zostali w Ukrainie i są pozbawieni możliwości rozwoju czy jest im trudniej i tymi, którzy emigrowali, mieli większe zasoby, będzie narastał. To z kolei przełoży się na trudność w budowaniu wspólnoty w Ukrainie, a już na pewno między tymi, którzy zostali, a tymi, co wyjechali. Nie wiemy dziś dokładnie ile z 4.3 mln osób przebywających w Unii Europejskiej wróci do Ukrainy, gdy wojna się zakończy.
Ekspertka w mocnych słowach opisuje możliwą przyszłość, podkreślając, że z nieuczących się nastolatków wyrosną dorośli bez żadnych perspektyw, którzy nie będą mieli co zaoferować na rynku pracy.
Jej zdaniem to gotowa recepta na to, żeby mieć parę tysięcy sfrustrowanych młodych ludzi, którym jest wszystko jedno. Dodaje: z takich rzeczy rodzi się ekstremizm, przemoc wszelkiego rodzaju, patologie, bandy złodziejskie. Wszystko, czego nie chcemy mieć.
Dziś w Polsce jeszcze nie widzimy w statystykach konsekwencji luki edukacyjnej - choć pojawiły się w statystykach bezdomności dzieci w Ukrainy czy przestępczość małoletnich z Ukrainy lekko wzrasta, nie są to jednak alarmujące dane.
- To nie jest stracone pokolenie. Wprost przeciwnie - to pokolenie silne. Wierzę, że wspólnymi wysiłkami - rządów, organizacji pozarządowych, międzynarodowych agend, rodziców i dzieci da się nadrobić zaległości. Jestem przekonana, że dzisiejszy uczniowie, postawieni w tak trudnej sytuacji będą przygotowani na przeprowadzenie globalnej zmiany - twierdzi Anastasia Donska z organizacji Teach for Ukraine.
Badania ukraińskiej Fundacji Saved wskazują, że 80 proc. uczniów chce kontynuować edukację na studiach wyższych. - Dzieci, jeśli zrozumieją, jaką dysponują siłę i jeśli będą sobie pomagać, napędzą rozwój i odbudowę Ukrainy - dodaje ekspertka.
Jako kobieta z przerażeniem obserwuję dzisiejsze newsy z Polski i mam wrażenie, że cały kraj zaczyna się odwracać przeciwko kobietom. Wzrost liczby wyznawców Andrew Tate’a [amerykańsko-brytyjski kickbokser, oskarżony m.in. o handel nieletnimi i stosunki seksualne z nimi, czołowy influencer z tzw. manosfery, określany mianem „guru inceli” – red.] i to, jak bardzo jego narracja została znormalizowana, budzi we mnie nie tylko niepokój o własne bezpieczeństwo, ale również o przyszłość tego kraju. Coraz więcej osób, zwłaszcza mężczyzn, głosuje na przedstawicieli prawicy, a wyniki pierwszej tury ostatnich wyborów są więcej niż niepokojące.
Poza oczywistym faktem, że żyjemy w systemie patriarchalnym, który wspiera atakowanie mniejszości, za głównych winowajców uważam brak edukacji oraz media społecznościowe. Stanowisko polskiego rządu, że edukacja seksualna jest w szkołach niepotrzebna, przyczynia się do powszechnego braku wiedzy wśród młodzieży na temat tak istotnych kwestii jak zgoda, antykoncepcja czy zdrowe relacje. Brak tej edukacji nie tylko naraża młodych ludzi na dezinformację i szkodliwe doświadczenia, ale także utrwala patriarchalne normy, według których seksualność i prawa seksualne są określane z anachronicznej, zdominowanej przez mężczyzn perspektywy, bez uwzględnienia punktu widzenia kobiet czy ludzi ze środowisk LGBTQ+.
Pamiętam, że gdy w szkole mówiliśmy o seksie, ograniczało się to do terminów typu „okres” czy „mutacja głosu u chłopców”, a temat kobiecej anatomii wywoływał jedynie chóralny śmiech.
Dziś patrzenie na to, jak skromną wiedzę mają moi polscy męscy rówieśnicy o kobiecym ciele, a nawet o tak podstawowych kwestiach, jak opieka po stosunku (aftercare), bardzo mnie martwi
Jak mamy się czuć bezpieczne i szanowane jako kobiety, skoro nigdy nie dano nam przestrzeni, by otwarcie mówić o zmianach, jakie przechodzi nasze ciało, gdy dorastamy?
Męskie głosy dominowały w mojej klasie tak samo, jak dziś dominują w społeczeństwie. Bo polski system edukacji nie zapewnia dzieciom odpowiednich informacji, a PiS skutecznie ogranicza dostęp do rzetelnych źródeł poprzez zakazywanie edukacji czy książek, w efekcie czego wielu młodych sięga po informacje w mediach społecznościowych. Internet mógłby być pomocnym narzędziem w nauce o seksualności, ale niestety obecne algorytmy czynią go pod tym względem raczej szkodliwym.
Ostatnio słuchałam wypowiedzi Laury Bates [amerykańska pisarka i działaczka feministyczna – red.], która mówiła, że wystarczy około 10 minut od założenia konta na TikToku z męskim imieniem, aby algorytm zaczął podsuwać seksistowskie i toksyczne treści.
To pokazuje, że media społecznościowe niekoniecznie chcą nas edukować. Chcą raczej manipulować, co zresztą idealnie współgra z wartościami właścicieli tych platform
Wiedząc, że osoby takie jak Elon Musk są właścicielami serwisów takich jak Twitter, i znając ich poglądy, powinniśmy podchodzić z krytycyzmem do treści tam zamieszczanych. Tymczasem przeglądając media społecznościowe często zapominamy o konieczności sprawdzania informacji i dajemy się wciągnąć w powierzchowną formę przekazu.
Ogromną rolę powinni w tej kwestii odgrywać rodzice. Ale choć to oni są odpowiedzialni za wychowanie dzieci, to Internet stał się narzędziem wychowawczym, nad którym prawie nie da się zapanować. Jak można oczekiwać od rodziców, że będą kontrolować treści, z którymi stykają się ich dzieci, skoro wielu z nich nie potrafi nawet korzystać z TikToka czy Instagrama? Odpowiedzialność powinna spoczywać na platformach, a ponieważ tak się nie dzieje, musimy nagłośnić ten problem w naszych społecznościach. Gdy systemy zawodzą lub stawiają zysk ponad bezpieczeństwo, musimy działać. Należy zwiększać świadomość, promować edukację cyfrową i tworzyć otwarte przestrzenie do rozmów, by młodzi ludzie mogli funkcjonować w tym świecie bez patriarchalnych filtrów.
To samo dotyczy przemysłu pornograficznego. Jest on patriarchalny, rasistowski i seksistowski, a mimo to każdy w Polsce ma do niego dostęp. Wystarczy kliknąć, że ma się 18 lat, i już można wejść. W dobie powszechnego dostępu do smartfonów to naprawdę łatwe. Tymczasem przemysł ten nie promuje zdrowych przykładów miłości czy seksu, a większość filmów kończy się orgazmem mężczyzny – bez jakichkolwiek oznak zgody kobiety czy troski o nią po stosunku.
Kiedy młodzi nie są edukowani, a porno staje się dla nich głównym źródłem wiedzy o seksie, rodzą się ogromne zagrożenia, szczególnie dla kobiet
Skutki tego zjawiska pokazano w niedawnym serialu „Dojrzewanie”, który ukazuje, jak oglądane przez młodych chłopców treści mogą prowadzić do agresji. Teraz bardziej niż kiedykolwiek musimy priorytetowo traktować edukację młodych ludzi – zwłaszcza w czasie, gdy ideologie skrajnej prawicy zyskują na sile i przekształcają nasze narracje kulturowe.
Zamiast oglądać treści edukacyjne takie jak „Sex Education” czy „Dojrzewanie”, które mają na celu znormalizowanie rozmów o tożsamości, relacjach i zgodzie, wielu młodych chłopców zwraca się ku postaciom takim jak Andrew Tate. Takie treści żerują na wrażliwych osobach i karmią je hipermaskulinistyczną narracją, która gloryfikuje agresję i tłumienie emocji. To nie tylko kwestia złych wzorców. To normalizacja nienawiści. Gdy takie treści stają się dla młodych umysłów normą, kształtują sposób myślenia, który atakuje kobiety, podważa znaczenie zgody i promuje kulturę przemocy oraz nierówności.
*Incele - mężczyźni mimowolnie powstrzymujący się od seksu - to ruch białych heteroseksualnych mężczyzn, którzy uważają, że „seks jest zasobem zmonopolizowanym przez kobiety i służy manipulowaniu mężczyznami”. Winę za swą przymusową abstynencję seksualną mężczyźni ci zrzucają kobiety.
Bundeswehra rozmieści dodatkową brygadę na Litwie, co ma być sygnałem dla sojuszników, że Niemcy wraz z partnerami są zdecydowani bronić terytorium Sojuszu przed wszelką agresją. Poinformował o tym niemiecki kanclerz Friedrich Merz podczas spotkania z prezydentem Litwy Gitanasem Nausedą. Według Merza sytuacja na wschodniej flance NATO pozostaje bardzo napięta. Agresywny rewizjonizm Rosji zagraża nie tylko bezpieczeństwu i integralności terytorialnej Ukrainy, ale także bezpieczeństwu Europy i całego regionu euroatlantyckiego.
O wyzwaniach dla bezpieczeństwa, skuteczności NATO, polityce Viktora Orbána i perspektywach integracji europejskiej Ukrainy rozmawiamy z Gabrieliusem Landsbergisem, byłym ministrem spraw zagranicznych Litwy.
Dlaczego nie zniszczyliśmy rosyjskiej gospodarki
Kateryna Tryfonenko: – Europejscy przywódcy coraz częściej mówią o wyzwaniach związanych z bezpieczeństwem. Czy Europa jest gotowa na zmiany, na wzmocnienie swych zdolności obronnych? Czy Europejczycy jednoczą się w obliczu wspólnych zagrożeń?
Gabrielius Landsbergis: – Jeszcze niedawno byli ludzie, którzy stali w kolejce, by porozmawiać z Putinem, którzy uważali, że wyjazd do Moskwy to świetny pomysł, by zrozumieć rosyjski umysł i spróbować go uspokoić. Teraz ci, którzy to robią, w przestrzeni europejskiej są uważani za wyrzutków. Widzimy na przykład premiera Słowacji Roberta Ficę lub ludzi do niego podobnych, ale nie są oni uważani za poważnych Europejczyków.
Tak więc zmiany są. Teraz najważniejsze pytanie, które zadaję, brzmi: „Czy to wystarczy?” Jeśli uznajemy, że Europa żyje obecnie w warunkach egzystencjalnego zagrożenia, to nasze rozumowanie musi odpowiadać temu zagrożeniu. I nasze działania muszą odpowiadać temu zagrożeniu. Nie zawsze to dostrzegam. Na fasadzie hasła zmieniają się bardzo – mówimy lepiej, zachowujemy się lepiej.
W niektórych przypadkach widzimy nawet tworzenie się koalicji, które chcą wywrzeć presję na Rosję. Jednak chciałbym widzieć więcej działań, a tych na razie nie ma
UE zatwierdziła już 17. pakiet sankcji przeciwko Rosji. Ograniczenia dotyczą częściowo tzw. rosyjskiej floty cienia i zagrożeń hybrydowych. Na ile skuteczna jest logika sankcji? Czy są wystarczające, by wpłynąć na Putina?
17 pakietów sankcji wynika głównie z przekonania, że musimy coś zrobić, a nie z tego, że musimy pokonać Rosję. Europa wydała w zeszłym roku miliardy euro na zakup rosyjskich surowców energetycznych, więc to nie jest poważne działanie. Pozwalamy Rosji zbroić się przeciwko nam i na nasz koszt. W rzeczywistości pomagamy Kremlowi nie tylko w budowie rakiet i broni, których używa przeciwko Ukraińcom, ale też tych, których może użyć także przeciw nam. To naprawdę bardzo pokrętna logika.
Dlatego cieszę się z każdego pakietu sankcji. To lepsze niż nic, lecz ich logika jest czasami trudna do zrozumienia. Szczególnie rozczarowujące jest, gdy słyszę, jak przywódcy krajów UE mówią: „Teraz nałożymy na Rosję druzgocące sankcje”. Jeśli istnieje coś naprawdę destrukcyjnego, powinniśmy byli wprowadzić to już dawno temu. Musimy zadać sobie pytanie, dlaczego do tej pory nie zniszczyliśmy gospodarki Rosji.
17. pakiet sankcji jest wymierzony w 189 statków pochodzących z krajów trzecich. Statki te są częścią rosyjskiej „floty cienia”. Zdjęcie: Associated Press/East News
Pokój możliwy tylko po klęsce Rosji
Kto lub co może teraz powstrzymać Rosję?
Jedynym krajem, który może i jest gotowy, ma wolę polityczną i zdolność, by to zrobić, jest Ukraina. Wszyscy inni potrzebują czasu, odwagi, zrozumienia lub połączenia tych rzeczy. Jeśli weźmiemy pod uwagę kraje na wschodniej flance NATO – to potrzebujemy czasu.
19 maja Donald Trump odbył rozmowę z Władimirem Putinem. W Białym Domu oczekiwano, że dialog ten będzie sprawdzianem, czy Moskwa jest gotowa zakończyć wojnę. Czy Pana zdaniem możliwe jest osiągnięcie zawieszenia broni, na co nalega administracja Trumpa?
Myślę, że prawdziwy pokój nadejdzie dopiero po klęsce Rosji na polu bitwy. Zawsze podkreślam, że aby Rosja zgodziła się na pokój, musi zostać pokonana. Rosjanie zaszli zbyt daleko, przekroczyli zbyt wiele czerwonych linii, by być zainteresowani prawdziwym pokojem. Wierzą, że mogą wygrać, i wierzą, że mają czas. Dlatego to wszystko jest grą – presja i rozmowy o sankcjach, po których nic się nie dzieje. Putin nie wykazuje żadnej skłonności do porozumienia. Niestety w ciągu ostatnich czterech miesięcy nie zrobiliśmy nic, by zmusić go do podjęcia rozmów. Jak to zrobić? Pomagać Ukrainie w każdy dostępny nam sposób.
Ukraińcy pokazują, że potrafią zdobywać przewagę na polu bitwy. Oznacza to, że produkują wystarczającą ilość sprzętu, który im pomaga. Musimy to wspierać
Europejska alternatywa dla NATO?
Od urzędników bliskich Trumpowi regularnie dochodzą głosy o zamiarze ograniczenia obecności USA w Europie. O tym, że Ameryka nie powinna rozwiązywać europejskich problemów. Czy kraje bałtyckie czują się bezpieczne?
Sytuacja z punktu widzenia bezpieczeństwa jest gorsza niż pół roku temu. Rosjanie nie atakują nas, ponieważ zakładają, że możemy się im przeciwstawić. To właśnie powstrzymywało kiedyś Związek Radziecki przed atakiem na NATO i to dziś powstrzymuje Rosję. Ale żeby do ataku nie doszło, musimy pokazać, że traktujemy sprawę poważnie: mamy wystarczający sprzęt, wystarczającą wolę polityczną, by zrobić wszystko, co konieczne. Martwię się, że ostatnie kilka miesięcy pokazało Putinowi, że być może nie jesteśmy aż tak niezawodni. Bo jesteśmy gotowi do negocjacji z nim i być może do zaakceptowania jego zwycięstwa na polu bitwy jako czegoś nieuniknionego. Dla niego to powód do myślenia, że jeśli w jakiś sposób zaatakuje kraje bałtyckie, Zachód przyjmie to jako coś nieuniknionego. Dlatego martwię się znacznie bardziej niż pół roku temu.
Czy NATO nadal jest skutecznym sojuszem bezpieczeństwa? Czy istnieje potrzeba i możliwość stworzenia alternatywnej struktury europejskiej?
NATO to wszystko, co obecnie mamy. Struktura ta jest na tyle niezawodna i poważna, na ile to tylko możliwe w obecnej sytuacji. Niedawno wraz z byłym prezydentem Estonii Toomasem Ilvesem przygotowaliśmy raport na temat Morza Bałtyckiego, w szczególności dotyczący Rady Państw Morza Bałtyckiego [międzynarodowa organizacja polityczna, której głównym celem jest wzmacnianie współpracy między państwami regionu bałtyckiego w zakresie ochrony środowiska, zrównoważonego rozwoju, gospodarki, edukacji i kultury, bezpieczeństwa społecznego oraz wsparcia demokracji i praw człowieka – aut.]. Chcemy, by ta organizacja stała się swego rodzaju podstawą bezpieczeństwa regionalnego.
Podam przykład: obecnie dużo mówi się o zagrożeniach hybrydowych. One są bardzo zróżnicowane: mieliśmy migrantów, przecinanie kabli na dnie Bałtyku [chodzi o przerwanie dwóch linii telekomunikacyjnych, między Finlandią a Niemcami oraz między Litwą a Szwecją, w listopadzie 2023 r., za którym najprawdopodobniej stała Rosja – red.]. Kiedy niedawno Estonia próbowała zatrzymać tankowiec rosyjskiej „floty cienia”, Rosjanie wysłali myśliwce. A teraz Rosjanie zatrzymali estoński tankowiec. Czyli sporo się dzieje, a NATO twierdzi, że każdy kraj, którego dotykają takie działania, musi sam sobie z tym radzić. To dowód, że Sojusz się zmienia. Wcześniej nie można było sobie nawet wyobrazić, że jakiś kraj będący członkiem NATO może pozostać sam na sam z Rosją lub rosyjskim zagrożeniem. Teraz to już fakt.
Nasza propozycja utworzenia regionalnej organizacji bezpieczeństwa wynika z przekonania, że mogą istnieć zagrożenia, z którymi Litwa, Estonia czy inne kraje nie będą w stanie poradzić sobie samodzielnie. To pomoże, gdyby NATO nie było gotowe do działania
Skrajna prawica zagraża jedności Europy
Wbrew oczekiwaniom, w wyborach prezydenckich w Rumunii liberalny kandydat Nicusor Dan pokonał przedstawiciela prawicy George Simiona. Tyle że popularność prawicy w Europie jest wysoka, co widać w Niemczech i Polsce. Czy to niebezpieczne?
To bardzo niebezpieczne, ponieważ skrajnie prawicowe partie w krajach europejskich są z natury antyeuropejskie. Ich cele są sprzeczne z tym, za czym opowiada się Europa. To bardzo poważne zagrożenie, ponieważ widzimy, czym stały się Węgry pod rządami Orbána, który obecnie podważa wszelkie wysiłki Europy zmierzające do jej wzmocnienia się i uzyskania przez nią statusu siły geopolitycznej na kontynencie. Prawicowe partie są również przedmiotem dużego zainteresowania Rosji. Dodatkowy niepokój budzi fakt, że europejską prawicą zaczęły się interesować Stany Zjednoczone. Widzieliśmy, jak Elon Musk otwarcie popierał AFD przed wyborami w Niemczech; z jej przedstawicielami spotkał się też wiceprezydent J. D. Vance. Istnieje więc szereg kwestii, w których interesy Stanów Zjednoczonych i Rosji są zbliżone. Poparcie dla antyeuropejskich partii jest tylko jednym z tego przykładów.
Prawicowi i skrajnie prawicowi kandydaci w Polsce zdobyli znacznie więcej głosów, niż przewidywały przedwyborcze prognozy. Zdjęcie: WOJCIECH STRÓŻYK/REPORTER
Orbán – „koń trojański” w Unii
Otworzenie pierwszego klastra niezbędnego do dalszych negocjacji w sprawie przystąpienia Ukrainy do UE roku planowano w Kijowie jeszcze na początku 2025 r. Jednak wciąż do tego nie doszło. Co stoi na przeszkodzie? I co może przyspieszyć integrację europejską Ukrainy?
Przez wiele lat mówiliśmy, że Ukraina i Mołdawia nie są gotowe. Ja się z tym nie zgadzam. Te kraje są gotowe, ich ludzie są gotowi, rządy są gotowe przejść przez trudne reformy i zmienić się od wewnątrz, by stać się krajami naprawdę europejskimi.
Mnie martwi to, że Europa nie jest gotowa. Zbyt długo zaniedbywaliśmy tę kwestię – być może z powodu założenia, że Ukraina nigdy nie będzie gotowa i nie będziemy musieli się tym zajmować. A tu nagle Ukraina jest gotowa i mówi: „Przedstawcie nam pakiet reform, które należy wdrożyć, a my go przyjmiemy”. A Europa nie zrobiła do tej pory nic.
Pamiętam czasy, kiedy Litwa, Polska i inne kraje miały zostać członkami UE. Wtedy Bruksela wręcz kipiała, bo zbliżało się rozszerzenie, eurokomisarze jeździli tam i z powrotem – nie z dobrymi słowami i obietnicami, ale z dokumentami, które trzeba było zatwierdzać. I wszyscy wiedzieli, że kiedy zegar wybije godzinę 12 – będziemy członkami UE. Teraz nie widzę, by działo się coś podobnego, jakby nikt nie przygotowywał się na to poważnie. To budzi duże zaniepokojenie. Ponadto 6 czerwca UE zamierza przywrócić cła na import z Ukrainy, tymczasowo zniesione po rozpoczęciu inwazji przez Rosję w 2022 roku.
To hipokryzja, kiedy mówimy, że dajemy Ukrainie pakiet pomocowy w wysokości miliarda euro – a drugą ręką zabieramy 3,5 mld euro w postaci ceł od tego, co Ukraińcy produkują i eksportują. Dla mnie to nonsens
Na ile poważny jest wpływ Orbána w przeciwdziałaniu integracji europejskiej Ukrainy?
On jest poważny. Viktor Orbán blokuje drzwi dla większości spraw dotyczących Ukrainy. Zarazem słyszymy, że istnieje pewna koordynacja między Orbánem a Moskwą, nieprawdaż? Bardzo dziwne jest to, że w UE mamy rosyjskiego gracza, który prawdopodobnie czerpie swoje pomysły z Moskwy, a potem wdraża je w życie.
Są sposoby, by temu przeciwdziałać – Europa ma w swoim traktacie artykuł 7, który, gdyby został wdrożony, mógłby pozbawić Węgry prawa weta i pozwoliłby Europie iść naprzód. Niestety Węgry nie są jedynym problemem.
Są kraje, w których nawet bez wpływu Rosji interesy narodowe są sprzeczne z rozszerzaniem UE
Co da Unii integracja z Ukrainą
Czy reformy wewnętrzne w UE są możliwe? Przecież to bez sensu, że fundamentalne decyzje całej wspólnoty zależą od jednej czy dwóch osób.
Całkowicie się z panią zgadzam. Obecnie jesteśmy tak silni, na ile pozwala nam Orbán. On jest naszym wspólnym mianownikiem, nie możemy przekroczyć linii Orbána. Pomimo działań Niemiec, Francji, Hiszpanii, Włoch czy Polski, wszystko, co możemy zrobić, to tyle, na ile pozwala nam Orbán. To naprawdę upokarzające dla całej Europy. Ale zasady działają w taki sposób, że aby je zmienić, Orbán musi się na to zgodzić. Jest więc oczywiste, że w tych ramach zrobienie czegokolwiek jest niemal niemożliwe.
Węgry nie zamierzają zatwierdzić otwarcia klastrów negocjacyjnych w rozmowach o przystąpieniu Ukrainy do UE. Zdjęcie: ATTILA KISBENEDEK/AFP/East News
Czy Ukraina zostanie członkiem Unii w dającej się przewidzieć przyszłości?
Mam taką nadzieję, ponieważ zazwyczaj zadaję również pytanie: „Jaki jest najlepszy sposób odbudowy Ukrainy po wojnie?” Nie chodzi tylko o prace cementowo-asfaltowe, ale o to, jak odbudować społeczeństwo, jak ustabilizować sferę polityczną. I szczerze mówiąc, nie widzę dla Ukrainy lepszej drogi niż członkostwo w UE. Ono przyniesie stabilność polityczną, finansową, gospodarczą i przywróci inwestycje. Dlatego mam wielką nadzieję, że tak się stanie i że uda się wybudzić Brukselę z letargu bezczynności – że zrozumieją tam, o co toczy się gra, by po wojnie z Rosją Ukraina nie musiała toczyć kolejnej bitwy, tym razem w Brukseli. Przynajmniej to powinniśmy zagwarantować Ukraińcom.
Czy pełna integracja europejska Ukrainy jest możliwa w czasie trwania wojny na pełną skalę?
To może się dziać jednocześnie. Bo jeśli uznamy, że w czasie wojny to niemożliwe, będzie to oznaczało, że Rosjanie będą trzymać klucz do UE. A oni dobrze sobie z tym radzą. Im opłaca się grać na czas. Myślę, że Ukraina powinna poważnie kontynuować swoje reformy, lecz Europa również musi być poważna. Wojna kiedyś się skończy, Ukraina zwycięży i będziemy świętować zwycięstwo na Krymie.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji.