Exclusive
20
min

Jesteśmy nadludźmi, mamy supermoce

To historyczna wspinaczka: nie tylko w Ukrainie, ale i na świecie nie zdarzyło się, by czterech żołnierzy z protezami kończyn nóg i żołnierka po poważnym urazie wspięli się na Kilimandżaro, na wysokość 5 895 metrów. Rozmawiamy z Romanem Kołesnykiem i Ołeksandrem Pedanem, uczestnikami tego przedsięwzięcia

Ksenia Minczuk

Władysław Szatiło, Ołeksandr Michow, Roman Kołesnyk i Mychajło Matwijiw na szczycie Kilimandżaro, 2025 r. Film dokumentalny o ich wspinaczce pojawi się na dużym ekranie jesienią 2025 roku

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Bohaterowie, nie ofiary wojny

– Często jeżdżę na linię frontu, z koncentratorami dla wojska i różną pomocą wolontariuszy – mówi Ołeksandr Pedan, współproducent projektu Second Wind. – Raz zabrałem 11 żołnierzy z protezami nóg i rąk na ściankę wspinaczkową, potem oni zaproponowali mi wyjazd w góry. W 2024 roku, w Dzień Niepodległości Ukrainy, z siedmioma chłopakami mającymi protezy pojechaliśmy na połoninę Wesniarka w Karpatach. Tam przekonałem się, że to świetna rehabilitacja dla naszych żołnierzy.

Więc kiedy Hennadij Hazin, autor i producent projektu Second Wind, zwrócił się do mnie z propozycją wzięcia w nim udziału, nie wahałem się ani chwili. Cieszyłem się, że takie rzeczy będzie można robić globalnie i zwrócić jeszcze większą uwagę na kwestię rehabilitacji naszych weteranów.

Mam już doświadczenie w kontaktach z żołnierzami noszącymi protezy. Myślę, że znaleźliśmy wspólny język. Czekałem więc tylko, aż wyruszymy.

Trening w Kijowie przed wspinaczką

Ksenia Minczuk: – Jaki był wasz cel?

Ołeksandr Pedan: – Głównym celem była wspinaczka i zwrócenie uwagi opinii publicznej na naszych weteranów, nauczenie ludzi większej tolerancji, patrzenia na takie osoby z szacunkiem, a nie z litością. Oczywiście chcemy również dotrzeć do żołnierzy po amputacjach. Chcemy pokazać im, że życie się nie kończy, że społeczeństwo się o nich troszczy. Że są bohaterami, a nie ofiarami wojny. I chcemy zwrócić uwagę świata na Ukrainę i problemów naszych weteranów.

Wszystkie te nasze cele udało się połączyć się w jeden wielki ruch. Zaczęli się z nami kontaktować weterani, organizacje i światowe media. Dlatego stworzyliśmy fundację charytatywną „Drugi oddech UA”. Będzie pomagać w rehabilitacji żołnierzy po urazach poprzez aktywny tryb życia i sport.

Co było najtrudniejsze podczas wspinaczki na Kilimandżaro?

Martwiłem się o chłopaków i o Olę. Nie chciałem, żeby coś im się stało. Widziałem, jak było im ciężko. Poza tym kręciliśmy duży film o tej historycznej wspinaczce. Musieliśmy filmować także tam, gdzie mogliśmy odpoczywać, by film był kompletny. Ja filmowałem i wszyscy nasi kamerzyści filmowali. O nich też się martwiłem.

Chłopaki i Ola umówili się ze sobą, że będą szli, „dopóki nie padną”. To brzmiało dla mnie przerażająco

Zdałem sobie sprawę, że nie żartują. Gdyby ktoś naprawdę zemdlał na wysokości 5895 metrów, to co robić? Jak go nieść, jak go ratować? Czasami musisz się zatrzymać, poddać, a ja wiedziałem, że oni tego nie zrobią. To było najstraszniejsze.

Z czego jesteś najbardziej dumny?

Z nich, naszych bohaterów. Są niesamowici. Niezniszczalni. Inspirują cały świat. Ustanowili rekord świata. Zasłużenie. Jestem z nich bardzo dumny.

Który moment wspinaczki zrobił na Tobie największe wrażenie?

Końcowy atak, zdobycie szczytu. Dotarliśmy tam w nocy, szliśmy po zboczu w ciemności. To najtrudniejsza rzecz we wspinaczce. Już myśleliśmy, że nie damy rady – i nagle wyszło słońce, którego nie było już od kilku dni. Zobaczyliśmy je ponad chmurami, doszliśmy do łagodniejszej części stoku, ze śniegiem. To było niesamowite, jak objawienie.

Wschód słońca nad Kilimandżaro

Pięcioro twardych ludzi

Przez całą drogę na wysokość 5 895 metrów uczestnicy wspinaczki szli ramię w ramię mimo zmęczenia, choroby wysokościowej, wyczerpania fizycznego i emocjonalnego. Trzymali się dzięki wzajemnemu wsparciu. Władysław Szatiło wyznał: „Nie mieliśmy prawa się zatrzymać, dopóki przynajmniej jeden z nas szedł”.

Kim są ci ludzie?

Przed inwazją Olga Jegorowa, pseudonim „Wysota”, podnosiła ciężary, była mistrzynią sportu, trenerką i entuzjastką wspinaczki. 24 lutego 2022 r. dołączyła do wolontariuszy, a później do sił zbrojnych. W 2023 r. została poważnie ranna, ale już po trzech miesiącach leczenia wróciła do służby. Później znów została ranna i znów wróciła na front. Dziś marzy o zabieraniu ludzi w góry, podróżowaniu po świecie na rowerze i napisaniu książki.

Mychajło Matwijiw „Gryzli” służy od 2021 r. W grudniu 2023 r. w pobliżu wsi Welyka Nowosiłka nadepnął na minę przeciwpiechotną i stracił część nogi. Po rehabilitacji i otrzymaniu protezy prowadzi aktywny tryb życia: wędruje, podróżuje, uprawia wakesurfing i snowboard.

Ołeksandr Michow „Ragnar” jest weteranem, społecznikiem i wolontariuszem. W 2023 r. podczas misji bojowej pod Ługańskiem stracił część nogi poniżej kolana. W 2024 r. zdobył pierwsze miejsce w Mistrzostwach Ukrainy w para ju-jitsu i drugie miejsce na mistrzostwach świata w tej dyscyplinie w Abu Zabi.

Władysław Szatiło „Szatia” walczył od 2014 r. W marcu 2019 r. stracił prawą nogę podczas pracy w szarej strefie, ale później wrócił do służby. W 2022 r. został złotym i brązowym medalistą na Warrior Games w Stanach Zjednoczonych, w 2024 r. zdobył srebro na mistrzostwach świata w biegu przez płotki i został członkiem drużyny „Strong Spirit Games 2024”.

Roman Kołesnyk „Dobriak” jest kandydatem na mistrza sportu w mieszanych sztukach walki. Ze sportem był związany zawsze i nie porzucił go, gdy doznał kontuzji – nadal uprawiał boks i parkour. Poza tym wciąż pisał i rapował, rozwijał własną markę odzieżową i był wolontariuszem. Niedawno został mistrzem pankrationu na ogólnoukraińskim turnieju „Idę do Ciebie”. Jako jedyny na ringu zawodnik z protezą.

Na szlaku

Pomóż mi iść, bracie

– Przede wszystkim chciałem zmotywować naszych kontuzjowanych żołnierzy, chłopaków i dziewczyny – wyjaśnia Roman Kołesnyk. – Chciałem, żeby zobaczyli, że możesz robić nadludzkie rzeczy, jeśli masz pragnienie życia.

Kiedy dowiedziałem się, że nakręcą o tym również film, który zobaczy cały świat, natychmiast się zgodziłem. To pomoże ludziom przekonać się, że jesteśmy silni i niezłomni, że walczymy, chociaż rozdziera nas terrorystyczny kraj.

Jakie były największe wyzwania podczas przygotowań?

Przygotowania nie były trudne. Przez całe życie byłem w sporcie i w warunkach bojowych (nie chodzi tylko o wojnę). W życiu musisz mieć charakter i być zahartowany.

A co było najtrudniejsze?

Choroba wysokościowa. To nas po prostu powaliło. Kręciło nam się w głowie, przewracaliśmy się, brakowało nam tlenu, nie mieliśmy siły. Do tego stłukłem goleń mojej zdrowej nogi. Ale szedłem dalej, zaciskając zęby

Wiem, że mieliście do dyspozycji specjalne rozwiązania techniczne na tę wyprawę. Na czym polegały?

Zrobiono dla nas specjalne spodnie, z łatwym dostępem do protez. Mogliśmy je rozpiąć od stóp do miednicy. Dzięki temu każdy z nas mógł szybko wyregulować protezę, sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, zdjąć ją, by szybko wytrzeć spoconą nogę. Musieliśmy korzystać z tego rozwiązania dość często. Dosłownie już 20 minut po rozpoczęciu wspinaczki zatrzymałem się, by wytrzeć nogę.

Początek wspinaczki

Jak wspieraliście się podczas wspinaczki?

Zawsze interesowaliśmy się swoim zdrowiem – niezależnie od tego, czy potrzebowaliśmy pigułki, czy innej pomocy. Zachęcaliśmy się nawzajem, żartowaliśmy. To dawało nam siłę. Rozmawialiśmy o wszystkim – o przyjaźni, wojnie, wspinaczce, sporcie.

Staliśmy się przyjaciółmi. Kiedy przechodzisz przez tak trudne momenty w życiu, kiedy dzielisz się z kimś na górze ostatnim batonem i kroplą wody, zdajesz sobie sprawę, że ta osoba jest gotowa oddać za ciebie wszystko. I właśnie tak było z nami. Nikt nie szczędził niczego innym. Ja na przykład miałem skurczony kikut i okazało się, że zapomniałem skarpety na niego w obozie. Chłopaki bez wahania dali mi swoje, chociaż każdy mógł swojej potrzebować.

Były momenty, w których myślałeś o poddaniu się?

Jedynym był ten, kiedy odniosłem kontuzję. Bałem się, że moje ciało tego nie wytrzyma i się poddam. Wcześniej, po powrocie do domu, kiedy odniosłem podobną kontuzję, kiedy upadłem dwa razy i skręciłem nogę – zdjąłem protezę i przez kilka dni nie mogłem jej założyć, tak bolało.

Więc gdy na wysokości 4350 metrów doznałem podobnej kontuzji, schowałem się pod kurtką i nawet uroniłem łzę. Bo zdałem sobie sprawę, że mogę schodzić, ale nie wspinać się

A tam, na dole, będzie ewakuacja, leczenie... Jednak wszyscy mnie wspierali, więc nie mogłem się poddać. Wstałem i szedłem dalej.

Co czułeś, kiedy wstałeś?

Nadludzką siłę. W sobie, mojej drużynie i moim kraju. Zdałem sobie sprawę, że nie wszystko poszło na marne, że możemy i musimy pokonać wszystkie przeszkody.

Kiedy tak leżałem i krwawiłem, fizycznie czułem się jak ranny. Choroba wysokościowa mnie powaliła. To było jak wtedy, kiedy krwawiłem po ostrzale z czołgu wroga. Było mi wtedy ciepło i chciałem zasnąć. Na szczycie było tak samo: ciepło, ciężko, chciałem tylko zamknąć oczy, położyć się i pozwolić, by to wszystko już się skończyło.

Jakie znaczenie ma dla Ciebie zdobycie Kilimandżaro po tym wszystkim, czego doświadczyłeś na wojnie?

Ono jest jak życie. A życie to walka. Będziesz upadać, nie będziesz mógł oddychać, nie będziesz miał tlenu – ale twoim zadaniem jest walczyć i iść dalej

Góra mnie zmieniła, choć nie potrafię jeszcze dokładnie określić jak. Myślę, że minie trochę czasu, zanim to pojmę. Ale kiedy zdobyłem Kilimandżaro, natychmiast zdałem sobie sprawę z wartości rodziny, bliskich ludzi, a nawet mojej własnej wartości. Że możesz czerpać przyjemność z picia wody, oglądania słońca, rozmowy z ukochaną osobą, przytulania rodziców. To banalne: masz rodziców, oni żyją. Nie potrzebujesz milionów dolarów. To takie proste.

Zadedykowałeś komuś tę wspinaczkę?

Nie dedykowałem jej bezpośrednio, lecz podczas całej wspinaczki rozmawiałem w myślach z moim przyjacielem, Maksymem „Rugby”, który zginął na wojnie w 2022 r. Rozmawiam z nim prawie codziennie od jego śmierci.

Poszedłem na Kilimandżaro i poprosiłem go o pomoc. Kiedy zaginął bez wieści, powiedziałem mu w głowie: „Maksym, bracie, weź moją siłę, byś mógł przetrwać. Wykorzystaj moją energię”. A kiedy wspinałem się na górę, prosiłem go: „Maksym, pomóż mi iść, bracie. Daj mi swoje ramię. Daj mi swoją energię”. Bardzo mnie motywował. I zobaczyłem go tam, na Kilimandżaro.

„Poddawanie się nie ma sensu” – powtarza Roman Kołesnyk

Bo o życie trzeba walczyć

Na konferencji prasowej po waszym wejściu na szczyt Ołeksandr Pedan powiedział, że góra mogła cię zatrzymać. Gdyby tak się stało, to czy poszedłbyś na nią jeszcze raz?

Oczywiście, że tak. Gdyby mnie nie wpuściła, wróciłbym, by dokończyć to, co zacząłem. Na 100 procent.

Jak wykorzystasz to doświadczenie, by pomagać innym?

Będę pokazywał ludziom, że życie jest wartością, o którą musisz walczyć. Upadliśmy, kręciło nam się w głowie, nie mieliśmy siły, ale szliśmy dalej.

Czy uważasz, że ta wyprawa może zmienić nastawienie społeczeństwa do weteranów i osób niepełnosprawnych?

Ona już zmienia nastawienie. Ludzie widzą, że weterani nie są biednymi, połamanymi ludźmi, nad którymi trzeba się użalać czy płakać. Jesteśmy nadludźmi, mamy supermoce i wielkie pragnienie życia. Nawet jeśli to życie zostało nam niemal odebrane.

Mam wrażenie, że jest w Tobie znacznie więcej życia niż u wielu innych ludzi. Bo znasz jego wartość. Jestem Ci za to bardzo wdzięczna.

Na szczycie

Zdjęcia: Second Wind

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Baza wojskowa na wschodzie Ukrainy. Na prowizorycznym lądowisku, ukrytym wśród brzóz, opada chmura pyłu po wylądowaniu kolejnego śmigłowca Mi-8, który powrócił z misji bojowej. Z kabiny wychodzi kobieta. To porucznik Kateryna, dla kolegów po prostu Katia – jedyna kobieta pilot w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Paznokcie w kolorze bordowym, staranny makijaż. Drobne szczegóły kontrastujące z surowością wojskowego otoczenia.

Kiedy jeden z żołnierzy służby naziemnej chce jej pomóc w niesieniu ciężkiego kombinezonu lotniczego, Kateryna odmawia. Nie chce specjalnego traktowania.

„Mężczyźni zawsze chcą pokazać, że są bohaterami i cię chronią” – powie później, opierając się o kadłub samolotu. Jej głos jest spokojny, ale w oczach widać determinację.

Było głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać

Nie przyjechałam tu, żeby być dziewczynką. W końcu nasza armia to zrozumie”.

To zdanie, które wypowiedziała Kateryna, wydaje się jej niepisanym mottem w codziennej służbie, gdzie walka z wrogiem przeplata się z koniecznością dowodzenia swojej wartości w męskim świecie. Jej jasne włosy są splecione w dwa warkocze.

„Jasne włosy... to nie ma znaczenia” – ucina, gdy rozmowa schodzi na drugorzędne tematy. Liczą się umiejętności. A tych Katerynie nie brakuje: od września 2024 roku wykonała ponad trzydzieści misji bojowych.

Co ty tu robisz?

Marzenie o lataniu przyszło do niej, gdy miała dziesięć lat. Ojciec, oficer sił powietrznych, zabrał ją ze sobą do bazy. Pierwszy lot śmigłowcem Mi-8 był jak olśnienie. Kateryna wspomina: „Było tak głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać”.

Dziecięca fascynacja przerodziła się w konkretny cel. Sześć lat później, w wieku 16 lat, pojawiła się na egzaminach wstępnych w Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Sił Powietrznych im. Iwana Kożeduby. W grupie czterdziestu pięciu studentów była jedyną kobietą. Według niej, nawet dziś bardzo niewiele kobiet kształci się na pilotów w tej czołowej wojskowej uczelni lotniczej. A uniwersytet w czasie wojny odmawia ujawnienia danych dotyczących liczby studentek uczących się na tym kierunku.

Właśnie tam, na uniwersytecie, od jednego z wykładowców po raz pierwszy usłyszała słowa, które miały ją zniechęcić: „Co ty tu robisz? To nie dla dziewczyn. Po prostu nie dasz rady”.

Ale Kateryna nie należy do osób, które łatwo się poddają. Wsparcie znalazła u instruktorki latania na symulatorach.

„Powiedziała mi, żebym nikogo nie słuchała. A ja pomyślałam, że skoro ona potrafi latać, to dlaczego ja nie miałabym?”

W 2023 roku już jako oficer dołączyła do 18. samodzielnej brygady lotnictwa wojskowego. Dzisiaj jako drugi pilot i nawigator spędza długie godziny w kokpicie Mi-8, ciężkiego poradzieckiego śmigłowca, który nie wybacza błędów. Na pytanie, co najbardziej podoba się jej w lataniu, bez wahania odpowiada:

„W lataniu kocham wszystko”.

W walce mój umysł jest czysty

Każdy dzień w bazie ma swój rytm, który wyznaczają przygotowania do kolejnych zadań. Podobnie jak inni piloci, Katia bierze udział w naradach, analizuje mapy, planuje trasy. Nosi standardowy męski mundur – kombinezon lub kurtkę lotniczą w kamuflażu, na której lewym ramieniu widnieje naszywka z ukraińską flagą. Jej miejscem pracy jest półmrok kabiny wypełnionej rzędami przyrządów na panelu. Można tu dostrzec drobne osobiste akcenty, na przykład parę fioletowych i niebieskich rękawiczek. Zakłada hełm, starannie dopasowuje słuchawki i ustawia mikrofon przy ustach. Jej wzrok staje się skupiony.

Zdjęcie: Oksana Parafeniuk dla "The New York Times"

Śmigłowce startują z zamaskowanych leśnych lądowisk, a potem lecą nad ziemią na wysokości zaledwie 9-14 metrów, by uniknąć wykrycia. Kateryna często pilotuje helikopter pełniący funkcję przekaźnika: zapewnia łączność z dwoma innymi helikopterami, lecącymi przed nią i atakującymi rosyjskie cele. Jej maszyna, lecąca wyżej, jest przez to narażona na większe niebezpieczeństwo.

„Podczas lotu nigdy się nie denerwuję – mówi, a jej skupiona twarz, okolona paskami hełmu, zdaje się to potwierdzać. – Wszystkie trudne myśli mogą pojawić się przed lub po. Podczas lotu mój umysł jest czysty”.

To profesjonalizm wypracowany w ekstremalnych warunkach. Ale za tą zasłoną spokoju kryje się wrażliwość.

„Lecę i patrzę na swój kraj, myśląc, jaki jest piękny. A potem, kiedy wchodzimy na linię frontu i widzę, że wszystko jest zniszczone – spalone i zbombardowane wioski, miasta, domy i fabryki – myślę, jak to możliwe w XXI wieku”.

Poczucie ulgi przychodzi dopiero wtedy, gdy misja kończy się sukcesem.

„Gdy tylko słyszę w radiu, że trafiliśmy w cel, tak jak dzisiaj, wiem, że misja została wykonana. Wtedy czuję: uff, świetnie, udało się”

Oprócz walki z wrogiem Kateryna zmaga się z innymi wyzwaniami. Przyznaje, że czasami wątpi w swoje umiejętności, lecz szybko dodaje, że to uczucie jest znane wielu ludziom, „zwłaszcza kobietom”, i dotyczy nie tylko służby wojskowej, ale każdego zawodu. Chociaż Ukraina stale zwiększa liczbę kobiet w armii – obecnie służy ich około 70 tysięcy, z czego 5,5 tysiąca na stanowiskach bojowych – seksizm nadal pozostaje problemem. Kateryna spotyka się z nim codziennie. Zauważa, że „kobiety są często w armii marginalizowane i otrzymują mniej zadań niż koledzy”. Jak mówi, mężczyźni, z którymi służy, przeważnie starają się ją wspierać, choć czasami pozwalają sobie na seksistowskie komentarze. Nauczyła się je ignorować. Skupia się na pracy i szacunku, który zdobyła wśród kolegów pilotów i dowództwa.

Przełamałam stereotyp

Życie osobiste? W warunkach wojennych nie ma na to miejsca. Rodzinę widuje rzadko. Ma jedno marzenie związane z bliskimi: po wojnie zabrać młodszą siostrę na lot helikopterem. Chwile odpoczynku to często proste codzienne czynności – choćby pośpieszny posiłek przy stole w koszarach, pomiędzy jedną a drugą misją. Czasami, ubrana w ten sam polowy mundur, z włosami splecionymi w warkocze je ciepłą zupę z miski, a na stole obok leżą gazety i butelka wody.

To chwile, które przypominają o zwykłym życiu, tak odległym od tego, co dzieje się w kokpicie śmigłowca. Czasami odpoczywa, oglądając filmy z innymi żołnierzami w bazie. Zdaje sobie sprawę, że jej historia jest inspirująca. Sześć dziewczyn, które marzą o lataniu, napisało do niej na Instagramie z prośbą o radę.

„Staram się je wspierać. Mówię, że osiągną sukces” – podkreśla. Na pytanie, czy czuje się pionierką, odpowiada z lekkim uśmiechem:

„Być może przełamałam stereotyp. Niebo nie pyta o płeć”.

Materiał przygotowano na podstawie informacji i cytatów z materiałów prasowych, w szczególności publikacji „The New York Times” i ArmyInform, które szeroko opisywały służbę i doświadczenia porucznik Kateryny, a także wypowiedzi przypisywanych bezpośrednio bohaterce.

20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Sestry

20 sekund, by zestrzelić wrogi dron

– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.

Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:

– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.

Walentyna Żelezko, „Walkiria”

Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.

– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.

11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.

– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.

Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.

Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”

Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.

Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.

„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”

– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.

Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.

– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.

Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.

– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.

Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”

– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.

Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona

– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.

Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.

– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.

„Kalipso” na służbie

Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.

– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.

Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.

Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy

Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.

– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.

Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.

Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:

– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.

Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.

– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.

Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.

– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie

– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.

„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Ексклюзив
20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Ексклюзив
20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress