Exclusive
20
min

Jesteśmy nadludźmi, mamy supermoce

To historyczna wspinaczka: nie tylko w Ukrainie, ale i na świecie nie zdarzyło się, by czterech żołnierzy z protezami kończyn nóg i żołnierka po poważnym urazie wspięli się na Kilimandżaro, na wysokość 5 895 metrów. Rozmawiamy z Romanem Kołesnykiem i Ołeksandrem Pedanem, uczestnikami tego przedsięwzięcia

Ksenia Minczuk

Władysław Szatiło, Ołeksandr Michow, Roman Kołesnyk i Mychajło Matwijiw na szczycie Kilimandżaro, 2025 r. Film dokumentalny o ich wspinaczce pojawi się na dużym ekranie jesienią 2025 roku

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Bohaterowie, nie ofiary wojny

– Często jeżdżę na linię frontu, z koncentratorami dla wojska i różną pomocą wolontariuszy – mówi Ołeksandr Pedan, współproducent projektu Second Wind. – Raz zabrałem 11 żołnierzy z protezami nóg i rąk na ściankę wspinaczkową, potem oni zaproponowali mi wyjazd w góry. W 2024 roku, w Dzień Niepodległości Ukrainy, z siedmioma chłopakami mającymi protezy pojechaliśmy na połoninę Wesniarka w Karpatach. Tam przekonałem się, że to świetna rehabilitacja dla naszych żołnierzy.

Więc kiedy Hennadij Hazin, autor i producent projektu Second Wind, zwrócił się do mnie z propozycją wzięcia w nim udziału, nie wahałem się ani chwili. Cieszyłem się, że takie rzeczy będzie można robić globalnie i zwrócić jeszcze większą uwagę na kwestię rehabilitacji naszych weteranów.

Mam już doświadczenie w kontaktach z żołnierzami noszącymi protezy. Myślę, że znaleźliśmy wspólny język. Czekałem więc tylko, aż wyruszymy.

Trening w Kijowie przed wspinaczką

Ksenia Minczuk: – Jaki był wasz cel?

Ołeksandr Pedan: – Głównym celem była wspinaczka i zwrócenie uwagi opinii publicznej na naszych weteranów, nauczenie ludzi większej tolerancji, patrzenia na takie osoby z szacunkiem, a nie z litością. Oczywiście chcemy również dotrzeć do żołnierzy po amputacjach. Chcemy pokazać im, że życie się nie kończy, że społeczeństwo się o nich troszczy. Że są bohaterami, a nie ofiarami wojny. I chcemy zwrócić uwagę świata na Ukrainę i problemów naszych weteranów.

Wszystkie te nasze cele udało się połączyć się w jeden wielki ruch. Zaczęli się z nami kontaktować weterani, organizacje i światowe media. Dlatego stworzyliśmy fundację charytatywną „Drugi oddech UA”. Będzie pomagać w rehabilitacji żołnierzy po urazach poprzez aktywny tryb życia i sport.

Co było najtrudniejsze podczas wspinaczki na Kilimandżaro?

Martwiłem się o chłopaków i o Olę. Nie chciałem, żeby coś im się stało. Widziałem, jak było im ciężko. Poza tym kręciliśmy duży film o tej historycznej wspinaczce. Musieliśmy filmować także tam, gdzie mogliśmy odpoczywać, by film był kompletny. Ja filmowałem i wszyscy nasi kamerzyści filmowali. O nich też się martwiłem.

Chłopaki i Ola umówili się ze sobą, że będą szli, „dopóki nie padną”. To brzmiało dla mnie przerażająco

Zdałem sobie sprawę, że nie żartują. Gdyby ktoś naprawdę zemdlał na wysokości 5895 metrów, to co robić? Jak go nieść, jak go ratować? Czasami musisz się zatrzymać, poddać, a ja wiedziałem, że oni tego nie zrobią. To było najstraszniejsze.

Z czego jesteś najbardziej dumny?

Z nich, naszych bohaterów. Są niesamowici. Niezniszczalni. Inspirują cały świat. Ustanowili rekord świata. Zasłużenie. Jestem z nich bardzo dumny.

Który moment wspinaczki zrobił na Tobie największe wrażenie?

Końcowy atak, zdobycie szczytu. Dotarliśmy tam w nocy, szliśmy po zboczu w ciemności. To najtrudniejsza rzecz we wspinaczce. Już myśleliśmy, że nie damy rady – i nagle wyszło słońce, którego nie było już od kilku dni. Zobaczyliśmy je ponad chmurami, doszliśmy do łagodniejszej części stoku, ze śniegiem. To było niesamowite, jak objawienie.

Wschód słońca nad Kilimandżaro

Pięcioro twardych ludzi

Przez całą drogę na wysokość 5 895 metrów uczestnicy wspinaczki szli ramię w ramię mimo zmęczenia, choroby wysokościowej, wyczerpania fizycznego i emocjonalnego. Trzymali się dzięki wzajemnemu wsparciu. Władysław Szatiło wyznał: „Nie mieliśmy prawa się zatrzymać, dopóki przynajmniej jeden z nas szedł”.

Kim są ci ludzie?

Przed inwazją Olga Jegorowa, pseudonim „Wysota”, podnosiła ciężary, była mistrzynią sportu, trenerką i entuzjastką wspinaczki. 24 lutego 2022 r. dołączyła do wolontariuszy, a później do sił zbrojnych. W 2023 r. została poważnie ranna, ale już po trzech miesiącach leczenia wróciła do służby. Później znów została ranna i znów wróciła na front. Dziś marzy o zabieraniu ludzi w góry, podróżowaniu po świecie na rowerze i napisaniu książki.

Mychajło Matwijiw „Gryzli” służy od 2021 r. W grudniu 2023 r. w pobliżu wsi Welyka Nowosiłka nadepnął na minę przeciwpiechotną i stracił część nogi. Po rehabilitacji i otrzymaniu protezy prowadzi aktywny tryb życia: wędruje, podróżuje, uprawia wakesurfing i snowboard.

Ołeksandr Michow „Ragnar” jest weteranem, społecznikiem i wolontariuszem. W 2023 r. podczas misji bojowej pod Ługańskiem stracił część nogi poniżej kolana. W 2024 r. zdobył pierwsze miejsce w Mistrzostwach Ukrainy w para ju-jitsu i drugie miejsce na mistrzostwach świata w tej dyscyplinie w Abu Zabi.

Władysław Szatiło „Szatia” walczył od 2014 r. W marcu 2019 r. stracił prawą nogę podczas pracy w szarej strefie, ale później wrócił do służby. W 2022 r. został złotym i brązowym medalistą na Warrior Games w Stanach Zjednoczonych, w 2024 r. zdobył srebro na mistrzostwach świata w biegu przez płotki i został członkiem drużyny „Strong Spirit Games 2024”.

Roman Kołesnyk „Dobriak” jest kandydatem na mistrza sportu w mieszanych sztukach walki. Ze sportem był związany zawsze i nie porzucił go, gdy doznał kontuzji – nadal uprawiał boks i parkour. Poza tym wciąż pisał i rapował, rozwijał własną markę odzieżową i był wolontariuszem. Niedawno został mistrzem pankrationu na ogólnoukraińskim turnieju „Idę do Ciebie”. Jako jedyny na ringu zawodnik z protezą.

Na szlaku

Pomóż mi iść, bracie

– Przede wszystkim chciałem zmotywować naszych kontuzjowanych żołnierzy, chłopaków i dziewczyny – wyjaśnia Roman Kołesnyk. – Chciałem, żeby zobaczyli, że możesz robić nadludzkie rzeczy, jeśli masz pragnienie życia.

Kiedy dowiedziałem się, że nakręcą o tym również film, który zobaczy cały świat, natychmiast się zgodziłem. To pomoże ludziom przekonać się, że jesteśmy silni i niezłomni, że walczymy, chociaż rozdziera nas terrorystyczny kraj.

Jakie były największe wyzwania podczas przygotowań?

Przygotowania nie były trudne. Przez całe życie byłem w sporcie i w warunkach bojowych (nie chodzi tylko o wojnę). W życiu musisz mieć charakter i być zahartowany.

A co było najtrudniejsze?

Choroba wysokościowa. To nas po prostu powaliło. Kręciło nam się w głowie, przewracaliśmy się, brakowało nam tlenu, nie mieliśmy siły. Do tego stłukłem goleń mojej zdrowej nogi. Ale szedłem dalej, zaciskając zęby

Wiem, że mieliście do dyspozycji specjalne rozwiązania techniczne na tę wyprawę. Na czym polegały?

Zrobiono dla nas specjalne spodnie, z łatwym dostępem do protez. Mogliśmy je rozpiąć od stóp do miednicy. Dzięki temu każdy z nas mógł szybko wyregulować protezę, sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, zdjąć ją, by szybko wytrzeć spoconą nogę. Musieliśmy korzystać z tego rozwiązania dość często. Dosłownie już 20 minut po rozpoczęciu wspinaczki zatrzymałem się, by wytrzeć nogę.

Początek wspinaczki

Jak wspieraliście się podczas wspinaczki?

Zawsze interesowaliśmy się swoim zdrowiem – niezależnie od tego, czy potrzebowaliśmy pigułki, czy innej pomocy. Zachęcaliśmy się nawzajem, żartowaliśmy. To dawało nam siłę. Rozmawialiśmy o wszystkim – o przyjaźni, wojnie, wspinaczce, sporcie.

Staliśmy się przyjaciółmi. Kiedy przechodzisz przez tak trudne momenty w życiu, kiedy dzielisz się z kimś na górze ostatnim batonem i kroplą wody, zdajesz sobie sprawę, że ta osoba jest gotowa oddać za ciebie wszystko. I właśnie tak było z nami. Nikt nie szczędził niczego innym. Ja na przykład miałem skurczony kikut i okazało się, że zapomniałem skarpety na niego w obozie. Chłopaki bez wahania dali mi swoje, chociaż każdy mógł swojej potrzebować.

Były momenty, w których myślałeś o poddaniu się?

Jedynym był ten, kiedy odniosłem kontuzję. Bałem się, że moje ciało tego nie wytrzyma i się poddam. Wcześniej, po powrocie do domu, kiedy odniosłem podobną kontuzję, kiedy upadłem dwa razy i skręciłem nogę – zdjąłem protezę i przez kilka dni nie mogłem jej założyć, tak bolało.

Więc gdy na wysokości 4350 metrów doznałem podobnej kontuzji, schowałem się pod kurtką i nawet uroniłem łzę. Bo zdałem sobie sprawę, że mogę schodzić, ale nie wspinać się

A tam, na dole, będzie ewakuacja, leczenie... Jednak wszyscy mnie wspierali, więc nie mogłem się poddać. Wstałem i szedłem dalej.

Co czułeś, kiedy wstałeś?

Nadludzką siłę. W sobie, mojej drużynie i moim kraju. Zdałem sobie sprawę, że nie wszystko poszło na marne, że możemy i musimy pokonać wszystkie przeszkody.

Kiedy tak leżałem i krwawiłem, fizycznie czułem się jak ranny. Choroba wysokościowa mnie powaliła. To było jak wtedy, kiedy krwawiłem po ostrzale z czołgu wroga. Było mi wtedy ciepło i chciałem zasnąć. Na szczycie było tak samo: ciepło, ciężko, chciałem tylko zamknąć oczy, położyć się i pozwolić, by to wszystko już się skończyło.

Jakie znaczenie ma dla Ciebie zdobycie Kilimandżaro po tym wszystkim, czego doświadczyłeś na wojnie?

Ono jest jak życie. A życie to walka. Będziesz upadać, nie będziesz mógł oddychać, nie będziesz miał tlenu – ale twoim zadaniem jest walczyć i iść dalej

Góra mnie zmieniła, choć nie potrafię jeszcze dokładnie określić jak. Myślę, że minie trochę czasu, zanim to pojmę. Ale kiedy zdobyłem Kilimandżaro, natychmiast zdałem sobie sprawę z wartości rodziny, bliskich ludzi, a nawet mojej własnej wartości. Że możesz czerpać przyjemność z picia wody, oglądania słońca, rozmowy z ukochaną osobą, przytulania rodziców. To banalne: masz rodziców, oni żyją. Nie potrzebujesz milionów dolarów. To takie proste.

Zadedykowałeś komuś tę wspinaczkę?

Nie dedykowałem jej bezpośrednio, lecz podczas całej wspinaczki rozmawiałem w myślach z moim przyjacielem, Maksymem „Rugby”, który zginął na wojnie w 2022 r. Rozmawiam z nim prawie codziennie od jego śmierci.

Poszedłem na Kilimandżaro i poprosiłem go o pomoc. Kiedy zaginął bez wieści, powiedziałem mu w głowie: „Maksym, bracie, weź moją siłę, byś mógł przetrwać. Wykorzystaj moją energię”. A kiedy wspinałem się na górę, prosiłem go: „Maksym, pomóż mi iść, bracie. Daj mi swoje ramię. Daj mi swoją energię”. Bardzo mnie motywował. I zobaczyłem go tam, na Kilimandżaro.

„Poddawanie się nie ma sensu” – powtarza Roman Kołesnyk

Bo o życie trzeba walczyć

Na konferencji prasowej po waszym wejściu na szczyt Ołeksandr Pedan powiedział, że góra mogła cię zatrzymać. Gdyby tak się stało, to czy poszedłbyś na nią jeszcze raz?

Oczywiście, że tak. Gdyby mnie nie wpuściła, wróciłbym, by dokończyć to, co zacząłem. Na 100 procent.

Jak wykorzystasz to doświadczenie, by pomagać innym?

Będę pokazywał ludziom, że życie jest wartością, o którą musisz walczyć. Upadliśmy, kręciło nam się w głowie, nie mieliśmy siły, ale szliśmy dalej.

Czy uważasz, że ta wyprawa może zmienić nastawienie społeczeństwa do weteranów i osób niepełnosprawnych?

Ona już zmienia nastawienie. Ludzie widzą, że weterani nie są biednymi, połamanymi ludźmi, nad którymi trzeba się użalać czy płakać. Jesteśmy nadludźmi, mamy supermoce i wielkie pragnienie życia. Nawet jeśli to życie zostało nam niemal odebrane.

Mam wrażenie, że jest w Tobie znacznie więcej życia niż u wielu innych ludzi. Bo znasz jego wartość. Jestem Ci za to bardzo wdzięczna.

Na szczycie

Zdjęcia: Second Wind

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Z Serhijem i Rusłanem spotykam się we Lwowie, w nowym centrum rehabilitacyjnym dla byłych jeńców wojennych i cywilów w niedawno otwartym przy centrum Unbroken, jedynym takim w Ukrainie. Centrum będzie świadczyć pacjentom pełną pomoc: leczenie stacjonarne i ambulatoryjne, wsparcie psychologiczne, arteterapię.

Pierwszymi jego podopiecznymi są żołnierze, którzy wrócili z niewoli. Po uzyskaniu pomocy specjalistów oficerowie w końcu zaczęli spać, koszmary z niewoli śnią im się coraz rzadziej, zniknęły ataki paniki w reakcji na hałas, w końcu odnaleźli w sobie siłę. Są gotowi opowiedzieć o niewoli, choć jeszcze niedawno bali się nawet o niej wspomnieć.

Nawet nosiliśmy im jedzenie

Serhij Taraniuk wstąpił do piechoty morskiej w wieku 16 lat. Gdy w 2014 r. okupanci przyszli na Krym, służył w jednostce wojskowej w Teodozji. To ta legendarna ostatnia brygada, która nie złamała przysięgi wierności Ukrainie, za co została ostrzelana i wzięta do niewoli przez rosyjskie siły morskie. Jednak potem Serhij był świadkiem, jak niektórzy z jego towarzyszy przeszli na stronę Rosji.

Serhij Taraniuk

– Była zima. Obudziliśmy się rano i zobaczyliśmy, że do naszej jednostki podjechały rosyjskie pojazdy opancerzone – opowiada Serhij Taraniuk. – Nie rozumieliśmy, co się dzieje, a przybywało ich z każdą chwilą. Nie mogliśmy już wrócić do domu, byliśmy wtedy w jednostce na służbie bojowej.

Rosjanie nic nie mówili. Znaliśmy tych żołnierzy, bo przez wiele lat uczestniczyliśmy z nimi we wspólnych ćwiczeniach w Sewastopolu. Razem wysiadaliśmy z okrętu desantowego, wspólnie się szkoliliśmy, dzieliliśmy się doświadczeniem. Jednak choć znaliśmy ich osobiście, nie wiedzieliśmy, po co przyjechali. Oni też początkowo nie wiedzieli. Mieli rozkaz stać w miejscu.

I stali – za ogrodzeniem, a my nawet przynosiliśmy im ciepłe posiłki, bo mieli tylko racje żywnościowe. Rozmawialiśmy z nimi, jak z przyjaciółmi. Kiedy ich dowództwo się o tym dowiedziało, zastąpiło ich innymi chłopakami

Kiedy wszystkie ukraińskie jednostki w Krymie zostały już przejęte przez rosyjskie wojsko (tak zwanych zielonych ludzików), dowództwo Siergieja podjęło decyzję, że nie zdradzi Ukrainy. Po pseudoreferendum, kiedy Krym ogłoszono częścią Rosji, rosyjskie wojsko nakazało ukraińskiej piechocie morskiej złożyć broń.

– Trzymaliśmy się do końca, nasza jednostka w Teodozji została zajęta jako ostatnia. Przyleciał dowódca rosyjskich sił morskich, ale nasz dowódca odmówił złożenia broni.

Zostaliśmy na noc w jednostce, by wrogowie nie przejęli naszego sztandaru. O piątej rano rozpoczął się szturm. Przyleciały helikoptery, a my byliśmy bez broni. Załadowali nas do kamazów i wywieźli do portu w Teodozji. Tam zaczęli nas przekonywać: „Zostańcie w Rosji, tak będzie lepiej”. Mówili, że Ukraina nas nie potrzebuje. Niektórzy mieli rodziny na Krymie, więc ponad połowa oddziału została. Wyjechało tylko 140 z 350 osób. Wszystkie ukraińskie bataliony, które opuściły Krym, zebrano w Mikołajowie, w 36. brygadzie. Potem rozpoczęła się operacja antyterrorystyczna [ATO – red.], wstąpiłem do akademii wojskowej, a następnie naszą brygadę piechoty morskiej przeniesiono pod Mariupol.

Obrona w Zakładzie Iljicza

I to właśnie pod Mariupolem, dokąd ściągnięto najlepsze jednostki bojowe Ukrainy, zimą 2022 r. Serhija i Rusłana zaskoczyła rosyjska inwazja. Obaj dostali się do niewoli, gdy Rosjanie otoczyli już miasto, podczas próby przedarcia się na terytorium kontrolowane przez Ukrainę.

– Rosjanie wkroczyli do Mariupola z Doniecka. Już 18 lutego rozpoczęły się intensywne ostrzały. 24 lutego była burza, grad, zniknęło światło. Deszcz padał przez dwa dni. W takich warunkach rozpoczęła się rosyjska ofensywa: spadały pociski, jechały czołgi, wszędzie było błoto. Zaczęliśmy się powoli wycofywać. Dowodziłem kompanią 60 ludzi, trzymaliśmy się, dopóki Rosjanie nie przełamali flanki. 28 lutego weszliśmy na teren Zakładu Iljicza [tak do niedawna nazywano część tamtejszego kombinatu metalurgicznego – red.].

Były dwie lokalizacje: Azowstal i Zakład Iljicza. W Zakładzie Iljicza zebrały się straż graniczna, gwardia narodowa, cała piechota morska i dużo innego wojska. Trzymaliśmy obronę Mariupola i czekaliśmy na posiłki. Ale wiedzieliśmy już, że Rosjanie przełamali obronę w Czonkarze [miejscowość nad Morzem Azowskim, na północ od Krymu – red.] i idą na nas.

Ruszyli dwiema falangami: w kierunku Mikołajowa – Chersonia oraz na Melitopol – Berdiańsk i do nas. Nikt jeszcze nie rozumiał, co się dzieje, nie sądziliśmy, że będzie aż tak ciężko. Kiedy otoczyli nas pierścieniem i odcięli dostawy broni i zaopatrzenia z Ukrainy, nasze szanse na obronę gwałtownie zmalały.

Przylatywały do nas helikoptery z Ukrainy, by zabrać rannych, dostarczyć lekarstwa i żywność. Wielu pilotów tych helikopterów zginęło, zostali zestrzeleni przez Rosjan, to w zasadzie były loty śmierci. U nas było wielu ciężko rannych w wyniku ostrzału artyleryjskiego, więc założyliśmy szpital. Rosjanie długo nie mogli zdobyć Azowstali i Zakładu Iljicza. Trzymaliśmy się tam aż do 12 kwietnia.

Planowaliśmy przebić się na terytorium Ukrainy. Wiedzieliśmy, że brygada poniesie straty, ale myśleliśmy, że się przebijemy. Jednak wkradł się chaos, dowódcy plutonów zaczęli zabierać swoich ludzi i przedzierać się samodzielnie. O tym, że niektórzy ludzie dotarli do swoich, a niektórzy zginęli podczas przedzierania się, dowiadywałem się już w niewoli, gdzie spotkałem znajomych, którzy zostali jeńcami już w 2024 roku.

Koszmar Ołeniwki

– Nie chcieliśmy się poddać. W naszej brygadzie służyli chłopcy, którzy już przeszli rosyjską niewolę w 2014 roku i opowiadali o okropnościach i torturach, które tam przeżyli.

Nigdy nie przygotowywałem się do niewoli i nie potrafiłem sobie wyobrazić, że coś takiego mi się przydarzy. Rozumiałem, że mogę zginąć, ale o niewoli nawet nie myślałem

Przedzierając się, jechałem z moimi ludźmi BTR-em [pojazd opancerzony produkcji radzieckiej – red.], za mną jechała nasza ciężarówka z personelem. W BTR-ze byli sami oficerowie. Zostaliśmy ostrzelani z granatników, wóz się przewrócił, ale wszyscy przeżyli. Straciłem przytomność. Kiedy doszedłem do siebie, próbowałem wyjść z pojazdu, ale Rosjanie zaczęli do nas strzelać. Potem ruszyli do ataku i wzięli nas do niewoli. Spędziłem w niej 29 miesięcy.

Rosjanie, którzy nas pojmali, byli zawodowymi żołnierzami, znającymi wojskowy porządek. Traktowali nas normalnie. Nikt nawet nie związał nam rąk, dali nam jeść. Potem przyjechały zwykłe autobusy i nas zabrali. I dopiero kiedy przywieziono nas do strefy w Ołeniwce, zaczęła się „prawdziwa niewola”. Delikatnie mówiąc, traktowali nas tam strasznie.

W tak zwanej prijomce, czyli punkcie przyjęć, kazali nam się rozebrać, obfotografowali nas, skatowali, a dopiero potem wysyłali do baraku

Barak był przeznaczony dla 200 osób, ale było nas tam 800. Nie było nic – ani jedzenia, ani lekarstw. Byliśmy bardzo głodni. Potem zaczęli nas karmić: śniadanie o drugiej w nocy, obiad o północy, a kolacja o czwartej rano.

Mówili, że nas torturują i okaleczają, żebyśmy nigdy więcej nie poszli na wojnę.

Nie wszyscy ludzie są odporni na stres, nie wszyscy to wytrzymali. Torturowali nas prądem, bili. Wymyślali też różne oryginalne rodzaje tortur. Mówili nam, że dzisiaj będzie eksperyment, bo mają dla nas nową torturę.

Byliśmy w Ołeniwce, kiedy Rosjanie wysadzili barak z ukraińskimi żołnierzami. Podłożyli ładunki wybuchowe, kazali przenieść tam ludzi, a w nocy wszystko wysadzili. Nasi jeńcy wojenni, którzy pracowali w stołówce, słyszeli, jak rozmawiali funkcjonariusze DRL [samozwańcza prorosyjska Doniecka Republika Ludowa – red.] rozmawiali ze sobą, że przygotowali barak daleko w strefie przemysłowej i specjalnie przenieśli tam żołnierzy Azowa. Wybrali charyzmatycznych i zdolnych do przewodzenia ludzi. Nasi przyjaciele, którzy potem wyciągali stamtąd rannych i zabitych towarzyszy, opowiadali, że po wybuchu dach i ściany zostały wręcz rozniesione przez odłamki. Wyraźnie było widać, że wybuch nastąpił od wewnątrz.

Nikt nie spieszył się z pomocą naszym chłopakom, kiedy wołali pomocy. Palili się żywcem. Dopiero po dwóch godzinach wysłano tam naszych medyków, też jeńców. Widziałem tych, którzy przeżyli. Poparzeni, cali we krwi.

Człowieczeństwo było karane

W niewoli panowała całkowita izolacja informacyjna. Przez pierwsze pół roku byliśmy pełni optymizmu, że wkrótce nas uwolnią. Ale mija rok, półtora roku, a ty myślisz już tylko o tym, jak sprawić, żeby życie w niewoli było choć trochę lepsze. Nikt z naszych bliskich nie wiedział nic o naszym losie, a my nie wiedzieliśmy nic o ich losie.

Ciągle przenoszono nas do innych cel. Co dwa miesiące zmieniano nam otoczenie, żebyśmy nie przyzwyczaili się do siebie i nie nawiązali przyjaźni. Albo przenoszono nas do innego aresztu śledczego lub więzienia. W ten sposób zaliczyłem dziesięć miejsc przetrzymywania na terenie Rosji. Ciągle zawiązywano nam oczy i widzieliśmy tylko ściany cel.

Strażnikom rosyjskich więzień nie wolno było z nami rozmawiać ani opowiadać o wydarzeniach w Ukrainie. A nam nie wolno było się do nich zwracać. Jeśli zdarzyło się, że któryś z Rosjan zwrócił się do nas w ludzki sposób, swoi natychmiast na niego naskakiwali. Przejawy człowieczeństwa były karane.

W Taganrogu była taka sytuacja: przyszedł młody strażnik, miał około 18 lat. Pracował jako strażnik, żeby nie wzięli go do armii.

Zaczął z nami rozmawiać: „Chłopaki, czego byście chcieli?” Powiedzieliśmy, że czegoś słodkiego. Na następną zmianę, dwa dni później, przyniósł nam małe czekoladki „Guliwer”. Inni strażnicy to zobaczyli i wieczorem go zwolnili

Byli strażnicy, którzy prosili innych, żeby nas nie bili, ale w odpowiedzi słyszeli, że jesteśmy nazistami. Tam mają bardzo silną propagandę. Po półtora roku wydali nam literaturę do czytania. To była komunistyczna propaganda sowiecka. Nie mogliśmy tego czytać, chociaż bardzo chcieliśmy poczytać cokolwiek.

W więzieniu Rosjanie prowadzali nas do tak zwanej bani. Nie, nie takiej do mycia, to była odmiana tortur. Tam się nie myłeś, tylko stałeś nagi, a oni przepuszczali prąd przez twoje mokre ciało.

Kto miał słabe serce, nie wytrzymywał. Katowali ludzi na śmierć. W tej „bani” zapytali mnie: „Kim jest Stalin?”. Odpowiedziałem, że prezydentem ZSRR. Zaczęli się śmiać i mnie bić, mówiąc, żebym następnym razem, gdy tu trafię, już wiedział, kim był Stalin. Dobrze, że w celi siedzieli ze mną ludzie po sześćdziesiątce, którzy opowiedzieli mi szczegółowo o Stalinie. Żeby mnie więcej nie bito.

Pewnego razu rosyjski żołnierz sił specjalnych zobaczył mój tatuaż ze Spartaninem i zaczął razić mnie paralizatorem. Do dziś mam blizny po oparzeniach.

Raził mnie prądem, aż mi ręka zdrętwiała. Zapytał: „Wiesz, dlaczego? Bo masz bardzo ładny tatuaż, chciałem ci go zniszczyć”

Później odbył się proces Serhija. Skazano go na 29 lat kolonii karnej o zaostrzonym rygorze.

– W dniu kiedy mnie eskortowano podszedł do mnie konwojent z DRL i powiedział: „Wkrótce wrócisz do domu, nie martw się”. Był normalny, nigdy nas nie torturował, dawał zapalić papierosa.

I tak też się stało – już wieczorem wysłano mnie do Ukrainy w ramach wymiany.

Cud przyjaźni

27-letni Rusłan Zorianycz z Czernihowa był dowódcą plutonu w kompanii Serhija. Zaprzyjaźnili się. Razem trafili do niewoli, razem ją przetrwali i zostali zwolnieni tego samego dnia. Rusłan uważa to za cud przyjaźni:

– Razem trafiliśmy do niewoli. W Ołeniwce odbywała się selekcja, a potem razem z Siergiejem przewożono nas do różnych więzień – wspomina. – A kiedy nas jeszcze razem wymieniono, to już był szczyt szczęścia. Na wymianę przewożono nas w wagonach, gdzie były przedziały z kratami. Kiedy podczas wywoływania usłyszałem jego nazwisko w sąsiednim przedziale, nie mogłem uwierzyć. Wtedy jeszcze nie rozumieliśmy, dokąd nas wiozą. Rosjanie zawsze mówili, że wiozą nas na wymianę, a zamiast tego przewozili do kolejnego aresztu śledczego w Rosji.

Rusłan Zorianycz

Rusłan spędził dwa lata w areszcie śledczym w Kursku. Potem trafiał do różnych więzień w Rosji: Ołeniwka, Taganrog, Nowozybkow w obwodzie briańskim, Borisoglebsk w obwodzie nowogrodzkim i inne.

– Dwa lata spędziłem w całkowitej izolacji. Tam wszyscy chodzą w kominiarkach, a ty 16 godzin na dobę musisz stać na nogach. Kaci potem tłumaczyli, że to po to, żeby nie zanikły nam mięśnie. Nie załamać się pomagała mi wiara, że czekają na mnie w domu. Podtrzymywały mnie wspomnienia z dzieciństwa, marzenia o przyszłości.

Kiedy jesteś tam już dwa lata i nie wiesz, co dzieje się w domu, czy twoi bliscy żyją, trudno marzyć, ale mimo wszystko fantazjujesz: że będziesz budował dom, sadził drzewa, otworzysz firmę. Pomagało też otoczenie. Jesteś wśród swoich, podobnie myślących ludzi i ciągle rozmawiasz z nimi o życiu.

Gdziekolwiek byłem, wszędzie miałem przyjaciół. Bo jeśli w celi panuje napięcie, przeżycie tortur jest jeszcze trudniejsze.

– Pewnego razu prowadzono nas na elektrowstrząsy i strasznie się bałem. A mój towarzysz z celi mówi do mnie: „Ja pójdę pierwszy, bo się nie boję. Oberwę zamiast ciebie!”

– To znaczy, że ktoś się poświęca, żeby cię chronić. Teraz koresponduję z nim, on nadal jest w niewoli. Czeka na wymianę. Tacy ludzie pokazują, czym jest prawdziwa przyjaźń.

Rozgryzłem siebie, przestałem się bać

– Na początku po wymianie przeraża tłum – przyznaje Siergiej. – Przez dwa i pół roku prawie z nikim nie rozmawiałeś, a tu tylu ludzi. Na początku nawet pójście do sklepu było trudne. Kiedy siedzisz w więzieniu, myślisz, że gdy wrócisz, to pójdziesz do sklepu i kupisz sobie wszystko, co tylko zechcesz. Ale w rzeczywistości jest inaczej. Boisz się tych tłumów w sklepach, na ulicach.

Trudno było przyzwyczaić się do normalnego życia, zrozumieć wszystko, co działo się w kraju przez cały ten czas. Nie możesz spać, w ogóle nie masz na to ochoty. Jeśli zasypiasz, cały czas śni ci się niewola.

Chcesz wszystko sfotografować. Chcesz fotografować jedzenie. Chcesz fotografować normalne życie

Chcesz chłonąć jak gąbka wszystko, co przegapiłeś: wąchać powietrze, patrzeć na drzewa, rozmawiać z bliskimi. W niewoli miałem możliwość napisania tylko dwóch listów. Odpowiedź otrzymałem półtora roku później. Dowiedziałem się, że bliscy wiedzą, że jestem w niewoli. Drugi list dotarł do nich dopiero wtedy, gdy mnie wymieniono.

Przez pierwszy miesiąc po wymianie w ogóle nie spałem. Byłem na lekach. 11 miesięcy po wymianie niewola „nadrabia zaległości”. Reakcja na syreny i głośne dźwięki jest paniczna. Niedaleko od nas trwa remont, czasami coś spadnie – a ty myślisz, że to nalot. I w jednej chwili masz atak paniki.

– Leczyliśmy się w Kijowie i w Mikołajowie, ale takiego szpitala, jak ten we Lwowie, jeszcze nie widziałem – mówi Siergiej. – Wspaniałe warunki, wspaniali specjaliści. Wcześniej gdyby mi powiedziano: „Idź do psychologa”, obraziłbym się, że jestem jakiś nie taki. Teraz moje podejście się zmieniło. Bardzo miło mi rozmawiać z psychoterapeutą i psychologiem, bo oni naprawdę bardzo pomagają. Czuję, że jest mi znacznie lepiej. Rozgryzłem siebie, przestałem bać się głośnych dźwięków.

– Mnie też bardzo podoba się we Lwowie – dodaje Rusłan. – Zwłaszcza dlatego, że tutaj wszyscy rozumieją, że trwa wojna. Minuta ciszy o 9 rano, kiedy całe miasto zatrzymuje się i wspomina poległych braci, robi ogromne wrażenie. Wśród nich są nasi przyjaciele, którzy już nigdy nie wrócą z rosyjskiej niewoli.

Zdjęcia: Adriana Dowga

20
хв

„Torturujemy was, byście nigdy nie mogli wrócić na front”. Wspomnienia z rosyjskiej niewoli

Jaryna Matwijiw

Jędrzej Dudkiewicz: – Jakie były początki Kobiet Wędrownych?

Khedi Alieva: – Jestem uchodźczynią polityczną. Gdybym nie została zmuszona, nigdy nie opuściłabym swojego kraju, Czeczenii, żyłabym tam w spokoju. Są momenty, że myślę: „Po co była ta cała walka o to, żeby żyć na emigracji? A może lepiej byłoby umrzeć, zostać zapomnianą, co jest losem wielu ludzi na świecie?”

Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju, wielu z nich popada chociażby w bezdomność. Oczywiście rozumiem, że mieszkań jest mało, że młodzi ludzie mają problemy z wynajmem, że w wielu krajach na Zachodzie uchodźcy mają większe szanse na mieszkania. Przybywając do Polski miałam nadzieję, że otrzymam ochronę, ale tak się nie stało. Przy czym ochronę rozumiem jako na przykład wsparcie w zrozumieniu, jakie jest prawo w Polsce. Przyjechałam z innego kraju, gdzie jest inna religia, inna kultura, inna mentalność, w których zostałam wychowana.

Dopiero tutaj po czasie zrozumiałam, że kobiet nie wolno bić. Pochodząc z bardzo patriarchalnego miejsca myślałam, że to norma

Już wtedy, w 2014 roku, gdy rozmawiałam z dziennikarzem „Dziennika Bałtyckiego”, wskazywałam, że warto ludziom przybywającym do Polski od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami, by pozostawili różne swoje przekonania na granicy. Ochronę rozumiem też jako legalną pracę, nawet w sklepie czy przy sprzątaniu. Dużo się mówi o tym, że trzeba się uczyć polskiego, ale najważniejsza jest właśnie praca. Działam z wieloma uchodźczyniami i wiele z nich naprawdę nie rozumie, że legalna praca to zabezpieczenie zdrowotne czy możliwość uzyskania na pewien czas wsparcia finansowego w razie zwolnienia. Niedawno przyjęłam do pracy pewną kobietę i gdy jej powiedziałam, że lipiec to miesiąc wakacyjny, więc może być mniej obowiązków, ale i tak dostanie normalne pieniądze – to nie mogła uwierzyć.

„Ludziom przybywającym do Polski warto od razu tłumaczyć różne rzeczy związane z demokracją, innymi wartościami”

Widziałam wiele kobiet z Czeczenii i Ukrainy, które nielegalnie sprzątały, sama jednak chciałam zacząć życie na nowo, z czystą kartą, w pełni legalnie. Początkowo chodziło więc właśnie o to, w tym także o wsparcie psychologiczne dla mnie i mojej rodziny. To w ogóle bardzo ważny temat. Uważam, że powinny być środki na to, by wszystkim osobom przybywającym do Polski zapewnić taką pomoc. Dodatkowo można by wtedy opowiedzieć o tym, jak wygląda tutaj sytuacja, jakie są prawa, jakie możliwości. To istotne także z punktu widzenia poczucia bezpieczeństwa. W którymś momencie, kiedy stałam już pewnie na nogach, zapytałam znajomego, co mogłabym robić w kierunku tego wszystkiego. Powiedział: „Zostań mostem. Tłumacz różnice kulturowe, opowiadaj o islamie”. A raczej o pewnym odłamie islamu i społeczeństwa czeczeńskiego, bo wewnątrz tej religii różnice są spore. Tak się to wszystko zaczęło.

Czyli Kobiety Wędrowne zaczęły wspierać ludzi przyjeżdżających do Polski z najróżniejszych państw?

Tak, z takim założeniem, że nawet jeżeli z dziesięciu na nogi stanie tylko jedna, to i tak to będzie sukces. Sama otrzymałam mnóstwo pomocy od Polek i Polaków, więc nie chcę tego zmarnować. Chcę coś dać od siebie – zwłaszcza kobietom, które przyjeżdżają z miejsc, w których ich prawa są znacznie mniejsze. Dlatego duża część tego, co robię, to tłumaczenie, że w Polsce naprawdę jest demokracja i sytuacja kobiet jest tu o wiele lepsza.

Czym się zajmują Kobiety Wędrowne?

Od samego początku, odkąd piszemy projekty i staramy się realizować nasze pomysły, zależało nam na tym, by ich uczestniczki dostawały wynagrodzenie. Ostatnio uchodźczyni z Kirgizji powiedziała mi, że dopiero dzięki temu zrozumiała, czym jest równe traktowanie.

Sądzę, że języka najłatwiej się uczyć w praktyce – sama zresztą poznawałam polski nie na kursie, tylko jak najwięcej czytając, nawet ogłoszenia na ulicy. Korzystamy z kompetencji, które mają kobiety, i angażujemy je w działanie. To różne rzeczy.

Nakręciłyśmy na przykład film, w którym przybliżamy historie kobiet – pełne przemocy, handlu ludźmi – by pokazać np. straży granicznej, czemu one uciekają z różnych miejsc

We wszystkim, co robimy, towarzyszą nam polskie kobiety, co pozwala na budowanie relacji i prawdziwą integrację, pokazanie, że osoby przyjeżdżające z innych krajów nie są zagrożeniem. I nie chodzi o to, by wyrzekały się swojej kultury; sama nie chcę zmieniać tego, że jestem Czeczenką. Jednak kiedy widzimy, jak wiele nas łączy, łatwiej o porozumienie.

Innymi słowy, ważna jest integracja, ale też dawanie kobietom przyjeżdżającym do Polski z zagranicy podmiotowości, sprawczości i możliwości rozwijania swych kompetencji.

„Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering”

Myślę, że to bardzo ważne. O ile wsparcie, na przykład żywnościowe, jest istotne, to jednak nie może ono trwać zbyt długo. Znacznie większą pomocą jest danie legalnej pracy. Dzięki temu osoby z innych krajów nie tylko zarabiają pieniądze i płacą podatki, ale zyskują też większą kontrolę nad swoim życiem, większą wolność. W ten sposób próbuję przekazać innym kobietom coś z mojego doświadczenia.

Moje wartości zmieniły się, kiedy zabili mojego męża, na własne oczy zobaczyłam wojnę i zostałam bez domu

Otrzymałam pomoc, ale zależało mi na zyskaniu sprawczości, na robieniu czegoś samodzielnie i decydowaniu o samej sobie. Zrozumiałam też, że to daje spokój, możliwość wyspania się, wypicia bez pośpiechu kawy, bezpiecznego wyjścia na ulicę. To jest coś, o co cały czas walczę, choć to nie zawsze jest łatwe.

Co ma Pani na myśli?

Nie jest tak, że wiem wszystko. Wciąż mam w głowie sporo stereotypów, chociażby związanych z przedstawicielami innych odłamów islamu. Bywa, że się ich boję, dlatego dużo czytam o różnych rzeczach, a przede wszystkim poznaję takie osoby. Wtedy lęk się zmniejsza, chociaż nie chciałabym podróżować do Syrii czy Afganistanu. Niemniej wspieram rodzinę, która przyjechała do Polski z Afganistanu, mam też kolegę z tego kraju, z którym dzielę się doświadczeniem, bo chce otworzyć biznes w Polsce. Wiem, jak to jest walczyć o bycie wolną, i chcę, żeby inni też mieli taką możliwość.

Wspomniała Pani, że w projektach biorą udział też Polki i w ten sposób integracja się udaje. Macie na to jakiś własny sposób?

Mamy restaurację, do której przychodzi wiele osób z Polski. Wiele z nich jest już regularnymi, stałymi klientami, często to osoby starsze. Inni zamawiają u nas catering. Nasze jedzenie zawsze jest najwyższej jakości i świeże, nie ma możliwości, by wykorzystać w cateringu cokolwiek wczorajszego. Wydaje mi się, że nasz sukces polega także na tym: wygrywamy jakością. Dodatkowo współpracujemy z polskim gospodarstwem, z którego mamy świetne produkty. Wszystko to na pewno pomaga w integracji, przełamywaniu stereotypów. Daje także dużo możliwości osobom przyjeżdżającym do Polski z innych krajów. Mamy sporą rotację pracownic i pracowników, bo po jakimś czasie idą do lepiej płatnej pracy. Znam ludzi, którzy zaczynali w naszym lokalu, a dziś zarabiają więcej ode mnie. I bardzo mnie to cieszy.

Z czego wynika to, że przychodzi do was wiele osób starszych?

Niedaleko nas jest przychodnia, więc pewnie zaglądają do nas przed lub po wizytach w niej. Często mówią, że w innych restauracjach coś im nie do końca pasowało, a u nas czują się dobrze. Nie bierzemy też pieniędzy za kawę czy herbatę. Zwykle ludzie są zdziwieni, starsze osoby chcą płacić. Wtedy mówię, że to jest moja forma wdzięczności za wszystko to, co dobrego spotkało mnie w Polsce. Mówiono mi, że możemy przez to zbankrutować, ale nic takiego się nie wydarzyło. Ba, udało się odnieść sukces, więc staramy się też wspierać inne organizacje pozarządowe. Dość regularnie dostaję w podziękowaniach kwiaty lub czekoladki, ale to niepotrzebne, wystarczy zwykłe „dziękuję”. Mam naprawdę przyjemną pracę, którą lubię. Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć szczęśliwą uchodźczynię, to z pewnością mogę to być ja.

„Przyjechałam jednak do Polski i jestem szczęśliwa, że tu mieszkam – mimo że dla uchodźców nie ma tu raju”

Mimo wszystko atmosfera w Polsce w ostatnim czasie jest straszna. Nie budzi to Pani zaniepokojenia?

Mogę robić to, co robię, niewiele więcej. Uważam, że należy pomagać, zwłaszcza kobietom i dzieciom uciekającym z Ukrainy. Bardzo blisko siebie mamy przecież wojnę. Jednocześnie rozumiem, że trzeba sprawdzać, kto wjeżdża do Polski, jakaś weryfikacja musi być zachowana, bo to kwestia bezpieczeństwa. Dobrym pomysłem byłoby zaangażowanie na granicach osób z różnych krajów, by wspierały pograniczników w rozmowach z tymi, do których najbliżej im kulturowo czy językowo. Może to też pomogłoby nieco obniżyć napięcia, a równocześnie uchodźcy i migranci od razu dostawaliby o wiele więcej lepszych informacji o sytuacji i możliwościach w Polsce.

I nie daj Boże, żeby wojna dotarła do Polski. Jeśli jednak tak się stanie, jestem gotowa stanąć do walki o ten kraj

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Kobieta, która stała się mostem

Jędrzej Dudkiewicz

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Ексклюзив
20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Ексклюзив
20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress