Exclusive
20
min

Jak armia ukraińskich PR-owców walczy z kłamstwami Putina

Kiedy nasi wrogowie zamówili artykuł o nas w pewnym renomowanym zagranicznym medium, w którym nazywano nas „agentami Stanów Zjednoczonych”, zdaliśmy sobie sprawę, że to mimowolny wyraz uznania i że robimy wszystko dobrze. Jednak FSB nas obserwuje, więc nigdy nie zdradzam miejscu swego pobytu – mówi Julia Petryk, szefowa PR Army

Jaryna Matwijiw

Zagraniczni dziennikarze relacjonują rosyjski atak na Charków w piątek 17 maja 2024 r. Fot: Evgeniy Maloletka/AP/East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Stali się głosem Ukrainy już w pierwszych godzinach inwazji. Ukraińscy specjaliści od PR pierwsi przekazali światu prawdę o wydarzeniach w kraju i przeciwstawili się rosyjskim kłamstwom i propagandzie. Ich wystąpienia i publikacje docierają do milionów ludzi na całym świecie, a najbardziej szanowane media na świecie przygotowują materiały na podstawie przygotowanych przez nich materiałów. PR Army zwalcza Rosję w wojnie informacyjnej, ale batalia wciąż trwa.

Julia Petryk, współzałożycielka PR Army, jest także szefową działu PR w firmie MacPaw, zajmującej się tworzeniem oprogramowania, jest jedyną Ukrainką, która znalazła się na krótkiej liście kandydatów do nagrody Future is Female, przyznawanej przez Advertising Week i Warner Bros Discovery. To nagroda dla utalentowanych kobiet, które wywierają znaczący wpływ na globalną branżę reklamową.

Julia jest także współzałożycielką Tech PR School, projektu edukacyjnego dla firm produktowych i startupów, który uczy, jak współpracować z zachodnimi mediami. Oto nasza rozmowa z tą niezwykła kobietą.

Julia Petryk. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Jakie wyzwania stanęły przed ukraińskimi PR-owcami na początku wojny?

W tamtym okresie spotykaliśmy się na naszym czacie studyjnym (uczyłam międzynarodowego PR), osobiście rozmawiałam z moimi absolwentami. I nagle wszyscy obudziliśmy się w nowej rzeczywistości. Byliśmy w szoku. W tych pierwszych godzinach musieliśmy dojść do siebie, zdecydować, czy wyjechać, czy zostać – także ja, bo mam dziecko.

Firma, w której pracowałam, nie ukrywała swojego ukraińskiego pochodzenia, ale miała szeroką międzynarodową publiczność. Napisaliśmy aktualizację statusu dla naszych partnerów, że wybuchła wojna. W ciągu zaledwie kilku sekund otrzymaliśmy prośby o skomentowanie tego, co dzieje się w kraju.

Na tym roboczym czacie jedna z moich absolwentek powiedziała: „W takim razie zróbmy coś, by powiedzieć światu prawdę o wojnie!”

To był czas PR-owców. Wszyscy mieliśmy kontakty w zagranicznych mediach. Stworzyliśmy czat, aby rozpocząć pracę. Kiedy przypominam sobie, jak wielki był ładunek informacji w tych pierwszych godzinach, zastanawiam się, jak to przetrwaliśmy. Oprócz strumienia wiadomości z Ukrainy: „Co się dzieje w Hostomlu”, „Jak posuwają się rosyjskie wojska”, „Jak długie są korki na granicach, w których ludzie stoją od wielu dni” – zaczęliśmy też wymieniać się prośbami od międzynarodowych dziennikarzy, którzy nie mogli nigdzie zdobyć informacji od naocznych świadków, tych, którzy byli w epicentrum wojny. A my tam byliśmy.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych Ukrainy było w tamtych czasach zbyt zajęte, by współpracować z tak wieloma zagranicznymi dziennikarzami. Tak narodziła się nasza inicjatywa PR Army. Transmitowaliśmy wojnę na czatach online dla zagranicznych mediów od pierwszych godzin wojny.

I tak staliście się centrum prasowym Ukrainy na świecie?

Szczerze mówiąc, to bardzo trafne określenie, bo to my koordynowaliśmy pracę mediów.

Nie braliśmy odpowiedzialności za komentowanie ważnych spraw, ale znajdowaliśmy ekspertów i naocznych świadków, a ci komentowali je dla zagranicznych dziennikarzy. Z czasem zbudowaliśmy bazę złożoną z setek kontaktów – ludzi, którzy mogli komentować wszystko, co działo się w Ukrainie w najróżniejszych dziedzinach: od zniszczenia ukraińskiego rolnictwa po groźbę katastrofy nuklearnej z powodu rosyjskiej okupacji elektrowni jądrowej w Zaporożu.

Pozwolę sobie przypomnieć kilka zuchwałych rosyjskich kłamstw w pierwszych tygodniach inwazji. Moja przyjaciółka, dziennikarka z włoskiej Associated Press, napisała do mnie na Messengerze: „Czy to prawda, że Zełenski już uciekł z kraju, a rząd opuścił Kijów?” Odpisałam jej: „Oczywiście, że nie!” – i nawet oskarżyłam ją o pracę dla Rosji. Oczywiście, myliłam się.

Była zmieszana i przeprosiła, zapewniając, że nie pracuje dla Rosji.

Wtedy zdałam sobie sprawę z istnienia katastrofalnej próżni informacyjnej, w której znalazł się świat w związku z wydarzeniami w Ukrainie. I z tego, jak bardzo Rosja już wdzierała się w umysły Europejczyków, przygotowując ich na upadek Ukrainy...

Czy i wy musieliście odpowiadać na takie pytania?

Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że z jednej strony jest głód wiadomości z Ukrainy, a z drugiej –potężna rosyjska machina propagandowa, która działa na całym świecie.

Kiedy po zajęciu elektrowni atomowej w Zaporożu przyszedł do nas jeden z dziennikarzy i powiedział, że przygotowuje materiał oparty na komentarzach ekspertów MAEA [Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej – red.] – a wiemy, że MAEA jest hojnie finansowana przez Rosję – postanowiliśmy pokrzyżować mu plany.

Gdy Rosjanie zajęli elektrownię, przyjechał przedstawiciel MAEA i udawał, że nie wie, skąd elektrownię tę ostrzeliwują. Zwołaliśmy więc międzynarodową konferencję prasową: znaleźliśmy inżynierów i energetyków zdolnych skomentować dla światowych mediów to, co dzieje się w elektrowni i jakie mogą być tego konsekwencje. Wiedzieliśmy, że ci pracownicy, którzy pozostali w elektrowni i mogli coś skomentować, zniknęli: Rosjanie wzięli ich do niewoli i przesłuchiwali. Dlatego zaangażowaliśmy ekspertów, których w tym czasie nie było już w Enerhodarze.

Druga taka historia dotyczyła Mariupola. Mieliśmy ogromną liczbę zapytań z mediów o to, co się tam dzieje. Gdy pierwsi ludzie wydostali się z zablokowanego miasta i byli już bezpieczni, zorganizowaliśmy spotkania z zagranicznymi dziennikarzami. Naszą ideą nie było oferowanie gotowych narracji, ale wysłuchanie tego, co mają do powiedzenia ludzie, którzy przeżyli cały ten horror.

A potem świat zaczął mówić o zmęczeniu wojną w Ukrainie i o wojnie w Strefie Gazy.

Jak mimo to udało Ci się codziennie skupiać uwagę na Ukrainie?

Na początku inwazji mieliśmy na naszym czacie setki wolontariuszy: dziennikarzy, projektantów, producentów, pisarzy. Kilkuset wolontariuszy pomagało nam szukać świadków rosyjskich zbrodni w najbardziej oddalonych wioskach, przy froncie.

Teraz widzimy duże zmęczenie wojną: zarówno w zagranicznych mediach, jak wśród Ukraińców. Bo niemożliwe jest tak długo radzić sobie jednocześnie z tak wielkim ludzkim żalem, stresem, codziennymi wyzwaniami i wolontariatem. Dlatego zauważam spadek aktywności. Jest mniej wolontariuszy i to jest dla nas największe wyzwanie.

Europa ma już letnie wakacje, obcokrajowcy nie szukają już informacji o wojnie w Ukrainie. Dlatego sami wysyłamy im codzienne wiadomości z naszego kraju.

Mówi się, że twój wpis w serwisie X o tym, że Scholz blokuje transfer broni do Ukrainy, miał tak wiele udostępnień, że kanclerz zmienił swoje stanowisko i ostatecznie dał Ukrainie broń. Czy to prawda?

To nie były tylko nasze wysiłki, zresztą wiele rzeczy dzieje się poza mediami społecznościowymi. Świetną robotę wykonują nasi dyplomaci. To znakomity przykład pracy zespołowej, kiedy ludzie pracują na różnych poziomach dla wspólnego celu.

Wizyta dziennikarzy w Buczy. Zdjęcie: Yaghobzadeh Alfred/Abaca/Abaca/East News

Jak wyglądała wasza praca wtedy, a jak wygląda teraz? „W Ukrainie nie ma wojny domowej”, „Zełenski nie uciekł z kraju” , „Bucza to prawda”, „Ukraińcy nie są faszystami”, „to nie jest wojna między NATO a Ameryką”, „Ukraina nie jest sztucznym państwem”. Lista rosyjskich kłamstw i manipulacji, które musieliście zdemaskować w światowych mediach, jest bardzo długa.

Od czasu do czasu zagraniczne media trzeba edukować. Ale Rosja działa nie tylko za pośrednictwem mediów tradycyjnych. Jest też bardzo aktywna w mediach społecznościowych za sprawą farm botów – na przykład tej o nazwie „olgińskie boty”.

Tym, co jest teraz dobre dla Ukraińców, jest siła sztucznej inteligencji. AI jest zdolna natychmiast rozpowszechniać pewne narracje. Mamy projekty takie jak „Osawuł”, który śledzi rosyjskie fałszywki i dostarcza kontrargumenty.

Jednym z rosyjskich fejków, który rozprzestrzenia się w Internecie, jest twierdzenie, że UE zmusza swoich obywateli do jedzenia owadów. „Osawuł” był bardzo dobry w tropieniu takich fejków i obalaniu ich.

Kiedy wysadzono tamę w Kachowce, Rosja próbowała wmówić światowym mediom, że Ukraińcy sami ją wysadzili. Ale my mieliśmy już gotowy zestaw komentatorów, którzy mówili prawdę o tym, co wydarzyło się w Chersoniu, i komentowali sprawę w zagranicznych mediach. Wśród naszych mówców byli wiceministrowie, ekolodzy i naoczni świadkowie. Mieliśmy też pierwszych wolontariuszy, którzy stamtąd wrócili. Oznacza to, że pracujemy proaktywnie, aby móc powiedzieć prawdę tak szybko, jak to możliwe, zanim Rosja rozpowszechni na świecie swoje kolejne kłamstwo.Było wiele zapytań, gdy nadeszła pierwsza zima z przerwami w dostawie prądu. Obcokrajowcy pytali, jak Ukraińcy sobie radzą.

Poproszono nas o znalezienie matki, która uczy swoje dziecko zdalnie, lub pary, która pobrała się podczas blackoutu – by przeprowadzić z nią wywiad. Pojawiła się duża fala zapytań, gdy hakerzy włamali się do Kyivstar [ukraińska firma telekomunikacyjna – red.]. Obcokrajowcy postrzegali to jako nowy rodzaj wojny hybrydowej. Europejczycy zdali sobie sprawę, że wojna toczy się nie tylko na terytorium Ukrainy i w pobliżu granic UE, ale że może objąć cały świat w cyberprzestrzeni.Innym tematem, który obecnie bardzo interesuje zagranicznych dziennikarzy, jest niszczenie dziedzictwa kulturowego Ukrainy.

Proszą o listę muzeów i miast z architektonicznymi perełkami, które zostały zniszczone przez rosyjskie rakiety. Mamy listę prelegentów: ukraińskich i zagranicznych ekspertów, którzy komentują to dla światowych mediów.

Jest też fajny projekt na prośbę NATO, w którym zespół historyków obala całą rosyjską fałszywą historiografię o rzekomym wspólnym dziedzictwie Rusi Kijowskiej dla Ukrainy i Rosji. Zespół ten obala również inne rosyjskie fałszerstwa, którymi hojnie karmiono Europejczyków przez dziesięciolecia.

Co uważasz za największy sukces zespołu?

Nasze ostatnie sukcesy obejmują artykuły o ukraińskich naukowczyniach dla „The Independent” oraz artykuł z komentarzami ministra spraw zagranicznych Ołeha Mykołajenki na temat działań Rosji w Radzie Bezpieczeństwa ONZ dla „Express”.

Mark Sawczuk, jeden ze współzałożycieli PR Army, jest też stałym współpracownikiem kanadyjskiej telewizji i komentuje wydarzenia w Ukrainie. Jego kanał ma prawie milion wyświetleńWojna pokazała mi prawdziwą wartość komunikacji.

Córka charkowskiego aktywisty, który był w rosyjskiej niewoli, napisała do nas, a my stworzyliśmy historię o nim, która została wysłana do światowych mediów. Dzięki międzynarodowemu rozgłosowi udało nam się uwolnić go z niewoli. Inną osobą, którą udało nam się uratować z rosyjskiej niewoli dzięki rozgłosowi, był ukraiński marynarz. To nasz największy sukces.

Wiemy, że wiele mediów we Francji, Włoszech i Niemczech jest sponsorowanych przez Gazprom. Wiemy o dziwnej polityce Watykanu w odniesieniu do wydarzeń w Ukrainie. Papież Franciszek, który nazwał rosyjską propagandystkę Duginę niewinną ofiarą przestępstwa, mówił o tym, jak wielka była Rosja i Katarzyna Wielka, i podziwiał Dostojewskiego: a cała ta dziwna miłość do Rosji i jej tak zwanej „kultury " to także nieuprawiane pole. Wielu Europejczyków, w których rosyjskie zbrodnie nie uderzają bezpośrednio, nadal widzi w Rosji jakąś kulturę. Najnowszym przykładem tej patologicznej miłości jest zwycięstwo prorosyjskiego filmu z rosyjskimi aktorami na festiwalu filmowym w Cannes [„Limonov: The Ballad” Kiriłła Sieriebriennikowa – red.]. Co jeszcze powinna zrobić Ukraina, by świat przejrzał na oczy?

Sama cierpię z powodu tych pytań, bo nie mam na nie odpowiedzi. W światowych mediach panuje obecnie moda na „pozytywne myślenie”. Ale skąd niby mamy czerpać to „pozytywne myślenie”, skoro ostrzeliwują nas rakietami, skoro umierają nasze dzieci i płoną nasze domy?

Musimy rozmawiać o rosyjskim kolonializmie. 42 kraje na świecie są ofiarami Rosji. Kraje te były okupowane przez nią w różnych okresach historii na czterech kontynentach świata: od Afryki i Kaukazu po Europę. Chciałabym podnieść ten informacyjny i historyczny fakt na wyższy poziom dyskusji.

Musimy uświadomić zagranicznym mediom, że Rosja jest zagrożeniem dla świata. Musimy im wytłumaczyć, co stanie się ze światem, jeśli Rosja wygra. Musimy mówić, że Rosja to dyktatura, brak praw i wolności, śmierć, cierpienie, obozy koncentracyjne i tortury. Że świat pogrąży się w całkowitej ciemności, jeśli Rosja wygra.

Musimy mówić, że Putin jest jak Hitler, bo jest.

Domy pod wodą w zalanej wiosce Dnipriany po zawaleniu się tamy w Kachowce. 7 czerwca 2023 r.Fot: AP/East News

Gdy tylko świat poczuje, że dotknie go to bezpośrednio, zaczyna myśleć inaczej…

Niestety Ukraina stała się teraz kartą przetargową w amerykańskich i europejskich kampaniach wyborczych. Musimy ich przekonać, że nasza wojna jest tak naprawdę ich wojną. W przeciwnym razie będzie jak z Sudetami, które zostały oddane Hitlerowi w zamian za pokój, a potem przyszła II wojna światowa. Jeśli nie powstrzymamy Putina teraz, może wybuchnąć III wojna światowa.

Porównałaś Putina do Hitlera, ale ja widzę analogie do Stalina. Kiedy ludzie umierali w Ukrainie z powodu Hołodomoru, Walter Duranty pisał w „The New York Times” o tym, jak „wspaniała była polityka Stalina” i że w Ukrainie nie było głodu. Gareth Jones, który powiedział światu o Wielkim Głodzie, był postrzegany jako szaleniec. Nikt nie chciał mu wierzyć. Teraz Putin również jest wybielany, kreowany na „normalnego gracza” na arenie geopolitycznej. Robią to ludzie tacy jak Carlson i wiele prawicowych amerykańskich mediów. PR, który robi rosyjska FSB, jest potężny i przebiegły. Jak możemy przekonać świat, że Rosja Putina jest zła?

To trudne pytanie i nie znam na nie odpowiedzi. Jedyną odpowiedzią jest systematyczna praca kulturowa w przyszłości, ponieważ świadomość zmienia się w dłuższych okresach. Bądźmy szczerzy: od ilu lat, dekad, stuleci Rosja wlewa swoją fałszywą historię w umysły milionów ludzi? Nie da się zmienić umysłów w jeden dzień, nawet tymi przerażającymi zdjęciami z Buczy czy Mariupola. Jest więc wiele wyzwań.

Będę pierwszą kobietą z Ukrainy, która zasiądzie w jury Cannes Lions Festival, festiwalu reklamy i kreatywności w Cannes. Będę musiała oceniać reklamy globalnych marek, które nie pochodzą z Rosji, na przykład Pepsi. To niesamowite, jak świat znormalizował coś, czego znormalizować się nie da. Znormalizował wojnę. Globalne marki już się maskują, tworzą filie pod innymi szyldami i wracają do Rosji. A co się zmieniło? Przecież nadal tracimy terytorium i ludzi.

Dlatego każdy Ukrainiec, który podróżuje za granicę, powinien zadać sobie pytanie: co robię teraz, by promować ukraińską kulturę, ukraińską autentyczność, ukraińskie narracje?

Cóż... widzimy tak wielu ludzi mówiących po rosyjsku za granicą, nie zdając sobie sprawy, że jest to również pewien sygnał.

Zdobyliśmy już Oscara dzięki Mścisławowi Czernowowi, mamy laureatkę Nagrody Nobla, Ołeksandrę Matwijczuk, mamy absolutnego mistrza świata w boksie Ołeksandra Usyka. Ukraina zawdzięcza swój wizerunkowy sukces w dużej mierze tym właśnie ambasadorom. Jednak ten PR jest tragiczny, bo pod spodem są ludzkie dramaty, których nigdy nie chcielibyśmy doświadczyć. Teraz, kiedy wygraliśmy, jak powinien wyglądać PR Ukrainy na świecie?

Musimy otworzyć Ukrainę na obcokrajowców. Powiedzieć im, jaki to wspaniały kraj i że warto o niego walczyć.

Julia Petryk i Mścisław Czernow. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że PR Army wygrywa z Rosją w wojnie informacyjnej. Na jaką skalę dziś działacie?

Na początku wojny pracowaliśmy przez siedem miesięcy bez legalnej rejestracji. Potem założyliśmy organizację pozarządową. Nie mieliśmy wtedy nazwy ani struktury.

Dziś mamy bardzo dużą bazę, która jest cenna dla społeczności międzynarodowej. Nasz projekt THE UA View działa. Każdy zagraniczny dziennikarz może wejść do naszej bazy danych i przestudiować interesujący go etap wojny rosyjsko-ukraińskiej, przeczytać zeznania świadków rosyjskich zbrodni. Usystematyzowaliśmy to. Śledzimy rosyjskie narracje i przeciwdziałamy fejkom za pomocą naszej ekologii informacyjnej.

Na naszej stronie internetowej wydarzenia związane z wojną są podzielone według tematu i kierunku. Istnieje osobne archiwum na temat tego, jak Rosja zniszczyła ukraińskie zboże, osobne na temat bezpieczeństwa jądrowego i osobne na temat zniszczonych miast pod okupacją.

W ten sposób stworzyliśmy projekt Voices of Freedom. To platforma internetowa, na której można skontaktować dziennikarza z ekspertem w danej dziedzinie.

Osobnym segmentem są międzynarodowi eksperci, którzy również znajdują się na liście ukraińskich spikerów – ambasadorów. Wcześniej sprawdzaliśmy te osoby pod kątem ewentualnych powiązań z Rosją.

Teraz stworzyliśmy osobny kierunek poświęcony zniszczonemu dziedzictwu kulturowemu w Ukrainie i angażujemy międzynarodowych ekspertów, którzy również komentują te kwestie dla światowych mediów.

Inny z naszych projektów, Where Are Our People?, dotyczy deportacji ukraińskich dzieci.

PR Army pierwsza na świecie poruszyła ten temat. Pierwsi powiedzieliśmy, że ukraińskie dzieci są wywożone do Rosji. Teraz mamy zespół adwokatów w USA i Europie, którzy dbają o to, by ten temat nie został zapomniany. Mamy też listy uprowadzonych dzieci. Realizujemy ten projekt wspólnie Inicjatywą „5-ta rano”.

Rosyjscy propagandyści śledzą waszą pracę. FSB, która was obserwuje, w pewnym momencie uznała, że stanowicie zagrożenie dla rosyjskiej machiny propagandowej. Czy Rosja rozpoczęła kampanię przeciwko PR Army?

Mieliśmy dwie takie akcje, pierwsza była na początku wojny. Pewien Amerykanin, który jest wyraźnie na liście płac Kremla, napisał w renomowanym medium, że w Ukrainie jest cała amerykańska farma botów, że pracujemy zgodnie z metodami NATO. Wyśmialiśmy to, lecz przy okazji zdaliśmy sobie sprawę, że robimy dobrą robotę – i poszliśmy dalej.

Później jednak wysłano nam zrzut ekranu z postem na nasz temat, opublikowanym przez rosyjskiego propagandystę Sołowjowa [Władimira Sołowjowa – red.] na jego kanale na Telegramie. Z jednej strony rozumiemy, że jeśli Rosja się nas boi, ale z drugiej strony rozumiemy też, że jest to niebezpieczne.

Ze względów bezpieczeństwa nigdy nie publikuję informacji o tym, gdzie jestem. Kiedyś rozmawiałam z Mścisławem Czernowem, naszym oscarowym reżyserem, i zapytałam go: „Jak u ciebie z bezpieczeństwem?” Odpowiedział, że zagrożenie jest permanentne: zarówno podczas podróży, jak występów.

Musimy zrozumieć, że wróg jest wszędzie, wróg nas śledzi. Ale musimy wygrać tę wojnę, w której nawet słowo stało się bronią. I na pewno wygramy.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, prowadząca programy telewizyjne, autorka programów analitycznych, pasjonatka pracy w mediach. Po ślubie w 2021 roku zamieszkała w województwie podkarpackim. We Lwowie pracowała min w gazecie „Postup”, lwowskim oddziale ukraińskiej telewizji państwowej, telewizji NTA, telewizji 5 kanał, telewizji Espreso. Była autorką programu publicystycznego „Informacyjny Wieczór-Lwów” w telewizji „5 kanał”. Z wyróżnieniem ukończyła studia magisterskie z zakresu dziennikarstwa na Lwowskim Uniwersytecie Państwowym im. Iwana Franka. Uczyła się także w szkole językowej Instytutu Dantego w Rzymie. Po zamieszkaniu w Polsce dalej zajmuje się dziennikarstwem. Jej życiowe motto: Rób cos dobrego dla Ukrainy tam gdzie jesteś. Rób dobrze to co umiesz. Kochaj życie i ludzi.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Andrij: – Tam, gdzie płoną drzewa, był mój dom

Widok ze szczytu Kredowej Skały w Biłohoriwce rozciąga się na dziesiątki kilometrów. Andrij przychodzi tu często. Z kieszeni munduru wyciąga paczkę papierosów, a potem w milczeniu wypala kilka z rzędu. Patrzy daleko za horyzont, na którym majaczą wąskie słupy czarnego dymu.

– Gdzieś tam, za tymi drzewami, był mój dom – zaciąga się głęboko i ciska niedopałek na ziemię. – Stąd wydaje się, że to niemal na wyciągnięcie ręki.

Widok na Kramatorsk. Zdjęcie: Mykoła Biłyk

Andrij przyszedł na świat w Bachmucie – wtedy kolorowym, pełnym energii, kwiatów, z tętniącymi życiem restauracjami. Wspomina, jak przed inwazją, w Dzień Wyszywanki, na placu przed Miejskim Domem Ludowym szły pochody roześmianych ludzi. I jak w święto Unii Europejskiej zgromadziło się tu wielu młodych, którzy malowali na chodnikach unijną flagę. Tu w ogóle było wielu młodych. Do Bachmutu na dyskoteki przyjeżdżali mieszkańcy Kramatorska, a na grilla, na Dniprowską Plażę w Czasiw Jarze, wpadali znajomi z Doniecka.

– Smażyliśmy mięso i ryby na grillu, nalewając sobie wino „Artemiwskie”.

To wino było dumą mieszkańców Bachmutu. Ma długą historię, która sięga 1899 roku. Wtedy to niemiecki inżynier Edmund Farke założył w Bachmucie fabrykę alabastru. Błyskawiczny sukces i ogromne wydobycie gipsu do jego produkcji sprawiło, że powstało całe podziemne miasto z unikalnym mikroklimatem. Podziemne labirynty idealnie nadawały się do produkcji wina musującego. W latach pięćdziesiątych gipsowe tunele przerobiono na zakład, w którym w 1954 roku wyprodukowano pierwsze butelki trunku. Ten „Radziecki szampan” – bo tak je nazywano – był wtedy towarem deficytowym, sprzedawano główne członkom komunistycznej partii.

Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości na bazie radzieckiego zakładu produkcyjnego stworzono dwie nowoczesne marki win, „Artemiwskie” i „Krym”, które szybko zdobyły uznanie nie tylko w kraju, ale też na świecie. Wina mogły leżakować w podziemnych galeriach trzy lata, zgodnie z klasyczną metodą wytwarzania szampana. Przez ten czas butelki obracano ręcznie, jak w Szampanii, by kontrolować powstający wewnątrz osad. To było wielkie osiągnięcie. Jedyne wino w Ukrainie produkowane dokładnie tak, jak wytwarza się francuski szampan.

Ten rozwój i pasmo sukcesów brutalnie zakończyła wojna. Podczas bitwy o Bachmut na teren winiarni wdarli się żołnierze Grupy Wagnera, grabiąc wszystko, co wpadło im ręce.

Ich dowódca Jewgienij Prigożyn ponoć powiedział, że to będą prezenty na 8 Marca dla kobiet z obwodu ługańskiego, tymczasowo okupowanego przez Rosjan

10 marca 2023 r. w sieci pojawiło się wideo nakręcone przez rosyjskiego żołnierza, na którym widać to, co zostało z winiarni: ruiny, żadnych śladów po tworzonej z pasją historii tego miejsca.

– Oni nie znają żadnej świętości – mówi Andrij. – Kradną, gwałcą, bombardują cerkwie. Ich celem jest zniszczyć naszą kulturę, wygumkować historię, zniszczyć nasz ukraiński naród.

Wino „Artemiwskie Niezłomny Bachmut” ze sloganem „Ucalone z Bachmutu, dojrzewające słodkie”. Zdjęcie: Irik Bik/Shutterstock

Kiedy zaczęła się pełnowymiarowa wojna, Andrij na ochotnika zaciągnął się do wojska. Wcześniej nie miał nic wspólnego z armią, studiował i dorabiał w sklepie spożywczym. Po szybkim szkoleniu z marszu trafił do 5. brygady szturmowej, która walczyła m.in. o jego rodzinne miasto. Ramię w ramię z żołnierzami innych jednostek brał też udział w wyzwoleniu wsi Kliszczijiwka, położonej niecałe dziesięć kilometrów od jego domu.

– To było surrealistyczne obserwować, jak z dnia na dzień miejsca, które dobrze znam, zmieniają się w gruzy – Andrij odpala kolejnego papierosa. – Albo zamiast spacerować ulubionymi alejkami, chować się jak szczur po piwnicach, bo za każdym razem, kiedy wychylam głowę spod ziemi, ktoś chce mnie zabić.

– Wiesz, że oni chcą ogłosić koniec wojny wtedy, kiedy Ukraina odda okupowane terytoria? A nawet więcej: chcą całe obwody – mówię.

– I co ja mam ci powiedzieć? To będzie oznaczało, że te trzy lata były na marne. Wiesz, ilu moich zginęło? I to właśnie tam? – drżącą ręką pokazuje linię wzdłuż horyzontu

– Zobacz. Tam, gdzie płoną te drzewa, był mój dom rodzinny. Jak mógłbym z tego zrezygnować? Co ja mam powiedzieć? „Spoko, mogę żyć sobie gdzieś indziej?”. Przecież ja tam zostawiłem wszystko, co miałem. Stamtąd są moje wszystkie wspomnienia. Moje mieszkanie. Samochodu już dawno nie ma, tam pochowałem matkę. Mam tak po prostu to oddać?

– Nie oddasz?

– Nigdy! Choćby ziemia, na której się narodziłem, miała wchłonąć moją krew.

Dima: – Chcę położyć kwiaty na grobie mamy

Często powtarza, że jego dzieciństwo pachniało bzem i stęchłą piwnicą. Piwnica była wtedy, kiedy chował się przed pijanym ojcem, który wracał ze wsi i szukał awantury. Jeśli nie zdążył pokłócić się z koleżkami pod sklepem, złość na świat i swoje nieudane życie rozładował w domu. Matki nigdy nie bił, gdzieś w podświadomości pewnie się jej bał. Wiedział, że bez niej stoczy się na dno, chociaż dla Dimy na tym dnie był zawsze. Kiedy zakwitały bzy, a ich zapach wypełniał powietrze, Dima wiedział, że zbliża się wyjazd. Co roku, by mógł odpocząć od oparów alkoholu w domu, mama wywoziła go na całe wakacje do rodziny mieszkającej dwadzieścia kilometrów dalej, w sąsiedniej wsi, po drugiej stronie granicy.

– Z dzieciństwa nie pamiętam rozgraniczenia na: „my – oni”. Fizycznie istniała granica ukraińsko-rosyjska, ale to było jakieś niezrozumiałe miejsce. Stawiali stempel w paszporcie i wpuszczali nas do świata, który dla mnie, dla dziecka, niczym nie różnił się od tego, co miałem na swoim podwórku.

W strefie przygranicznej. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Matka Dimy przyszła na świat w jednej z rosyjskich wsi blisko granicy z obwodem sumskim. Ojca poznała w Sumach, dokąd przyjechała na kursy. Postanowiła zostać w Ukrainie. Wzięli ślub, zamieszkali w małym domku pod miastem. Tu przyszła na świat ich pierwsza córka, tu później urodził się Dima. W domu rozmawiało się po rosyjsku, oglądało rosyjskie bajki, a w szkole dzieci nie tylko po rosyjsku ze sobą gadały, ale też chodziły na rosyjskie lekcje. Do Rosji jeździło się na wakacje, na studia, do pracy.

– Wszystko, co było z Rosji, zdawało się lepsze, bardziej na czasie, nowocześniejsze.

Nie wiem, czy ktokolwiek kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że nasz sąsiad, z którym mamy tak wspaniałe relacje, może nas kiedyś zaatakować i mordować

Niedawno byłem w domu na przepustce i znalazłem w szafce kubek z napisem „Krasnogorsk”. Musieliśmy go kiedyś przywieźć z wakacji. Wywaliłem go do kosza na śmieci.

Dwa lata przed inwazją, w maju, matka Dimy zmarła. Została pochowana na cmentarzu we wsi, z której pochodziła. Spoczęła w rodzinnej mogile, ze swoimi rodzicami i starszą siostrą. Na pogrzebie Dima złożył na jej grobie bukiet lilaków, bo właśnie wtedy zaczęły kwitnąć. Przyjeżdżał często, by z nią porozmawiać i po prostu przy niej posiedzieć; był z matką bardzo mocno związany. Cmentarz leżał bardzo blisko granicy, więc taka wyprawa trwała krótko. Wszystko zmieniła pandemia, która zamknęła granice. A zaraz po pandemii wybuchła wielka wojna.

– Po raz ostatni u mamy byłem cztery lata temu. Gdybym wtedy wiedział, co będzie później, to pewnie posiedziałbym z nią dłużej. Chciałbym położyć kwiaty na jej grobie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to zrobić. Rozmawiałem z tymi, którzy tam służą. Mówili, że wszystko jest zbombardowane. Może cmentarz w ogóle się nie zachował? Ale nawet jeśli przetrwał, to przecież jestem żołnierzem. Jeśli nie zginę na wojnie, pewnie do dnia mojej śmieci będę na ich czarnej liście, więc nie będę mógł przekroczyć granicy. A nawet jeśli ją przekroczę, to pewnie nie wrócę, tylko „zniknę” bez wieści.

Taras: – Jeśli ich zostawimy, przestaniemy być ludźmi

W powietrzu unosi się zapach świeżej krwi, a dym wyciska łzy z oczu. Bolą, jakby je przypalano maleńkimi węgielkami. W uszach słychać pisk i niezrozumiałe krzyki. Czarne powietrze rozszarpuje nozdrza od środka i ściska za gardło, niczym niewidzialna ręka zabójcy. Wokół wszystko płonie po potężnym ostrzale. Na pozycje bojowe spadło chyba wszystko, co stworzyła radziecka technologia wojskowa. Jest środek lata, suche pola i lasy natychmiast zajmują się ogniem, który trudno stłumić. W tym pyle nic nie widać, a przez pisk w uszach ledwo przedziera się rozkaz dowódcy: „Wycofać się!”.

– Walili do nas ze wszystkiego i z każdej strony. Miałem wrażenie, że to film wojenny z efektami specjalnymi

Taras bardzo niechętnie wraca wspomnieniami do walk, które nazwano hucznie „kontrofensywą zaporoską”. Szturm na Staromajorśkie pozostawił nie tylko potężny ślad w jego psychice, ale kosztował też dziesiątki rannych i poległych przyjaciół. Niektórych do tej pory nie udało się sprowadzić do domu.

– Pamiętam, że upał był straszny. Kiedy wycofywaliśmy się z pozycji, widziałem mnóstwo ciał porozrywanych na kawałki. Potykałem się o hełmy, broń. Wszędzie walały się szczątki, słyszałem krzyki. Nie mieliśmy jak zabrać ze sobą rannych. A ja wiedziałem, że jeśli nie zabierzemy ich teraz, to nie przeżyją. Potem czekaliśmy trzy doby, by zabrać ich ciała. Nie mogliśmy wrócić, bo strzelali do nas, jak do kaczek.

Zaporoże, 2023. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Według dowództwa powrót po ciała poległych byłby misją samobójczą, więc przez dwa dni nie wyrażało na to zgody. Taras rozważał nawet niesubordynację i samowolne opuszczenie jednostki, byle tylko odnaleźć w podziurawionej pociskami ziemi swoich braci. Obserwowali pole bitwy z drona, nie mogli doliczyć się wszystkich ciał. Myśl o tym, że zostawił tam pobratymców, nie dawała Tarasowi spokoju. Kiedy ostrzał artyleryjski w końcu ustał i wrócili po poległych, ciężko było rozpoznać, co jest szczątkami, a co fragmentami pozycji, odłamkami, śmieciami.

– Nigdy nie zapomnę tego zapachu, oni tam trzy dni leżeli w upale… Mogliśmy zabrać tylko to, co rozpoznaliśmy. Rozumiesz, coś co przypominało ciało. A ilu tam chłopaków zostało, tego nawet nie można policzyć. Państwo mówi, że „zaginęli bez wieści”, a my wiemy, że nie żyją. Sam na własne oczy widziałem, jak Saszkę szrapnel przeciął na pół. Ale skoro nie ma jego ciała, to może jednak  żyje? Rodziny nie mogą godnie pochować swoich bliskich, nie mogą się pożegnać. I nie dostają żadnego wsparcia od państwa. Jeśli oddamy Rosji tereny okupowane, to ci chłopcy nigdy nie wrócą do domu, rozumiesz? Dlatego nie możemy tych ziem oddać – właśnie przez nich i dla nich. Musimy ich odnaleźć, każdego żołnierza, żeby mamy, żony i córki mogły pochować ich na cmentarzu. Przecież nie możemy tych ciał porzucić i udawać, że ci ludzie zniknęli bez wieści, skoro dobrze wiemy, że ich szczątki spoczywają w tych polach. Jeśli ich zostawimy, to możemy przestać nazywać się ludźmi.

20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Aldona Hartwińska

Pogoda wyznacza rytm pracy żołnierzy na linii frontu, tak jak drzewa czy opuszczone przez mieszkańców budynki. Może też dać im schronienie, chroniąc przed wypatrzeniem z góry. Bo dziś nad linią zero zapanowały drony, a ich kamery decydują o tym, czy dziś ktoś wróci do domu żywy. 

Przygraniczne widma

Maksym czeka na nas w jednym z przyfrontowych miasteczek na północ od Charkowa. Jedziemy główną drogą i rozglądamy się dookoła. Mimo ogromnych zniszczeń, uliczkami wciąż przemykają mieszkańcy. Dostrzegam głównie ludzi starszych, którzy dokądś się spieszą, z głowami spuszczonymi w dół. Do samochodu Maksyma przerzucamy kamizelki i hełmy, nasze auto zostawiamy na zrujnowanym do szczętu przez artylerię placu. Wygląda na to, że przed  bombardowaniem był tu całkiem ładny rynek. Na środku stoi okazały budynek, jakby przecięty na pół, z zachowanymi kolumnami z przodu. Z niskich kamieniczek dookoła ryneczku nie zachowało się prawie nic. Pewnie były tu kiedyś sklepy, apteka, może i poczta. Ruszamy przez miasto – widmo w kierunku północnej granicy kraju. To schemat, który powtarza się niezależnie od położenia frontu: czy to obwód charkowski, zaporoski, sumski czy doniecki – im bliżej jesteśmy granicy z Rosją, tym więcej ruin. Niektóre wioski i miasta są zmiecione z powierzchni ziemi niczym domki z kart.

Maksym. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Bezpieczniej na pozycjach

Do miejsca naszego spotkania prowadzi droga dziurawa jak sito. Samochód podskakuje na wybojach tak wysoko, że słowa zatrzymują się w gardle, uniemożliwiając rozmowę.

– Gdyby nie to, że dziś pogoda dla nas jest idealna, nie moglibyśmy tędy jechać! – Maksym krzyczy do nas z przedniego siedzenia. – Chłopcy i tak dzisiaj są nieco dalej od linii, bo zaczęło się polowanie na nich.

Choć to słowo brzmi absurdalnie w kontekście ludzi, właśnie tak to się odbywa. W powietrze są wypuszczane roje dronów FPV, czyli takich, do których podczepiona jest kamera. Operator takiego bezzałogowca może obserwować, co dzieje przed nim na żywo. Do drona może być podczepiony system zrzutowy, który zrzuca na pozycje ładunki wybuchowe. Jednak najgorsze są tak zwane drony kamikadze, czyli takie, które ruszają w misję w jedną stronę. Ich zadaniem jest znaleźć cel i po prostu wbić się w sam jego środek. Celami są pojazdy wojskowe poruszające się wzdłuż linii frontu, ale też przemieszczające się jednostki, samochody czy nawet karetki. Tak naprawdę samochodów do ewakuacji już się nawet nie oznacza, bo medyków Rosjanie zabijają najchętniej, a ich pojazdy są celem za największą liczbę punktów w tej przerażającej powietrznej rozgrywce. 

– Chłopcy zbudowali naziemnego drona na kółkach. Służy przede wszystkim do dostarczania do okopów wody i jedzenia. U nas w grupie rekordzista siedział w okopie aż 63 dni. Nie mógł wyjechać z pozycji bojowych, bo nad głową nieustannie krążyły drony FPV.

Bezpieczniej mu było siedzieć w dziurze w ziemi, niż próbować stamtąd wyjść. Musieliśmy więc znaleźć sposób, by jakoś mu podrzucać picie i jedzenie

Jedną z metod wspierania pobratymców jest wysyłanie dronów z systemem zrzutowym, do których można przyczepić pojemnik z wodą i jedzeniem. Jednak gdy w okopie ktoś tkwi dwa miesiące, te transporty muszą być bardzo częste. Przy takich misjach wiele dronów zostaje strąconych albo są zagłuszane i nie docierają na miejsce przeznaczenia. Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie, nienarażające piechoty i pozwalające oszczędzić sprzęt. Tak narodził się pomysł stworzenia dronów naziemnych, które – tak samo jak te w powietrzu – byłyby sterowane prostym kontrolerem.

Bardzo szybko żołnierze 58. brygady zaczęli wykorzystywać te kołowe drony także do innych celów.

– Podczepiliśmy ładunek wybuchowy i zrobiliśmy z niego naziemnego drona kamikadze. Podjechał do ich blindaża, a oni nawet wyszli na zewnątrz, zaciekawieni, co to podjechało. Kiedy wybuchło, nasza ekipa stała się celem numer jeden i zaczęło się polowanie.

Operator drona podczas pracy. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Mechaniczny kurier – sanitariusz

Na miejscu sceneria przypomina plan filmowy wojennego kina: podziemne pomieszczenia i sznury okopów tworzą labirynt. Grupa żołnierzy jest skupiona na swoich zadaniach. Pracują na dwóch dronach: jeden jest w powietrzu i wskazuje drogę temu, który przesuwa się po ziemi. Na obu zamontowano kamery, dzięki którym można śledzić na żywo to, co widzi dron. Operatorem drona naziemnego jest „Kaban”.

– Ten pojazd służy do wielu zadań – wyjaśnia. – Może zaminować drogę, może przywieźć amunicję albo żywność pobratymcom, którzy znajdują się na pierwszej linii. Bo oni nie mają możliwości sami sobie to dostarczać – bezpieczniej im pozostać na pozycji bojowej. Lepiej, żeby ludzie nie przemieszczali się za żywnością pod gołym niebem. Prowiant i wodę zawieźliśmy chłopakom wczoraj.

Jeśli nie byłoby drona – samochodziku, żołnierze musieliby iść piechotą po jedzenie trzy czy cztery kilometry – potem tą samą drogą wracać. Do tego z solidnym obciążeniem, pod niebezpiecznym otwartym niebem, na którym lata absolutnie wszystko, co wymyślono na tej wojnie.

Robot na kółkach może na siebie wziąć nawet czterdzieści kilogramów i przejechać dystans do dwudziestu kilometrów

Takich transportów można zrobić nawet cztery. Potem pojazd musi trafić do podładowania, a po ośmiu godzinach znowu jest gotowy do pracy. Obok stoi jeszcze jeden pojazd. Jest mniejszy, ale ma gąsienice, niczym maleńki czołg. Może udźwignąć ponad trzysta kilogramów. Tym robotem dostarcza się nie tylko żywność czy amunicję, ale też ewakuuje się rannych żołnierzy.

– Jeśli żołnierze nie mogą sami opuścić pozycji, to ewakuacja kogoś, kto jest ranny, jest niemal niemożliwa – mówi Maksym, który jest dowódcą roty. – A ten mały robot jest bardzo szybki, porusza się niezwykle sprawnie po trudnym terenie. Rannego można przyczepić pasami, nie spadnie. W ogóle w kamizelce kuloodpornej i hełmie tu na nim całkiem wygodnie.

Cała ekipa wybucha śmiechem.

Robot na kółkach może z ciężarem 40 kg przejechać do 20 km. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Strącić latającego zabójcę

To, co nas nieustannie zadziwia, to niezwykła pogoda ducha żołnierzy, którzy w tych ekstremalnych warunkach, w nieustannym zagrożeniu i strachu o siebie i towarzyszy broni spędzają całe tygodnie. Część grupy Maksyma chroni też nieba nad głowami mieszkańców Charkowa. Bo pogoda nad Charkowem nie wyznacza rytmu miasta. Tu pociski dolatują według koordynatów albo, jak irańskie szahidy, uderzają na oślep, rujnując sklepy, galerie i przedszkola. Dwa dni po naszym wyjeździe dostaję od Maksyma wiadomość: 

Pamiętasz ten celownik z termowizją, który nam przywieźliście? Zobacz, jak niszczy szahidy

Na nagraniu widać niewiele: czarna plamka na ciemnym niebie, która pojawia się i znika. Ale za to słychać gorączkowe głosy żołnierzy, którzy wiedzą, że jeśli nie strącą tego mechanicznego zabójcy, to za chwilę uderzy w budynek mieszkalny w pogrążonym we śnie mieście. Słychać krzyki i strzały. W końcu – ulga:

– Jest, spadł! To już drugi!

Dzięki nim tej nocy Charków spał spokojnie. 

20
хв

Tam, gdzie drony polują na ludzi

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Ексклюзив
20
хв

Gabrielius Landsbergis: – Tylko Ukraina może powstrzymać Rosję

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress