Exclusive
20
min

Z Wall Street na front

„Mieszkałam na Manhattanie, pracowałam na Wall Street. Moje życie było jak film, gdyby nie jedno, ale bardzo duże ‘ale’ – wojna w moim kraju”. Oto historia Wiktorii Honczaruk, która porzuciła karierę nowojorskiego bankowca, by bronić Ukrainy

Natalia Żukowska

Wiktoria Honczaruk na froncie. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Pracowała dla jednego z największych banków inwestycyjnych na świecie – Morgan Stanley, miała bardzo ambitne plany. Jednak gdy wybuchła wojna na pełną skalę, najpierw zajęła się wolontaruiatem, a potem rzuciła wszystko i wróciła do Ukrainy. Dziś Wiktoria Honczaruk ma 23 lata, nosi pseudonim „Tori” i jest medykiem pola walki w batalionie „Szpitalnicy”. Każdego dnia ratuje rannych żołnierzy.

Podbój Ameryki

Pochodzę z małego miasteczka Baraniwka w obwodzie żytomierskim. Dorastałam w zwyczajnej rodzinie, moja matka była nauczycielką, a ojciec robotnikiem – opowiada nam Wiktoria. – Kiedy miałam 13 lat, zdecydowałam, że nauczę się angielskiego. Uczyłam się z korepetytorami, oglądałam różne kursy, aż któregoś dnia usłyszałam, że można otrzymać stypendium na roczne studia za granicą. Gdy tylko skończyłam 15 lat, pojechałam do Teksasu w ramach programu wymiany kulturowej FLEX. Po powrocie do Ukrainy ukończyłam szkołę średnią i przez rok studiowałam na jednym z europejskich uniwersytetów. A potem spełniłam swoje marzenie i wstąpiłam na Minerva University w Kalifornii.

Wiktoria jako absolwentka Minerva University w Kalifornii

Zainteresowała mnie tam nietypowa metoda edukacji: co semestr jako studenci wyjeżdżaliśmy do innego kraju. Celem było zdobycie nie tylko wiedzy, ale też zdolności do adaptacji i pracy w różnych środowiskach. I tak udało mi się poznać Niemcy, Wielką Brytanię, Indie... Zrobiłam dwa kierunki studiów: programowanie i finanse. Po studiach zostałam zaproszona do pracy w Morgan Stanley, jednym z największych banków inwestycyjnych w Ameryce.

Pracowałam w Nowym Jorku na Wall Street. Miałam w głowie jasny plan kariery na następne dziesięć lat. Marzyłam o pracy w bankowości inwestycyjnej

Po zdobyciu pewnego doświadczenia planowałam pojechać do Ukrainy i założyć fundusz venture capital, by pomagać obiecującym ukraińskim start-upom. Rozumiałam wyzwania, które przed nimi stoją, wiedziałam, że trudno im zdobyć pieniądze na swoje projekty. Dlatego wielu z tych przedsiębiorców albo porzucało swoje marzenia, albo przenosiło się do innych krajów. A ja chciałam, aby utalentowani i obiecujący ludzie pozostali w Ukrainie. To były moje wielkie plany.

Nie swoje życie

Kiedy wybuchła pełnoskalowa wojna, w San Francisco, gdzie pracowałam w przestrzeni coworkingowej, był jeszcze 23 lutego. W pewnym momencie zaczęłam otrzymywać wiadomości jedna po drugiej: „Kijów jest bombardowany”. „Jak się masz?” „Zadzwoniłaś do rodziców?”. Nie rozumiałam, co się dzieje i powiedziałam do innych w sali: „Wybaczcie, ale chyba stało się coś bardzo poważnego”.

Moją pierwszą myślą było: natychmiast wracam do domu. Ale po rozmowie z rodzicami zmieniłam zdanie. Musiałam skończyć studia, wkrótce miałam obronę pracy dyplomowej. No i pracowałam na dwa etaty – moi rodzice nic wtedy nie zarabiali. Mama wstąpiła do obrony terytorialnej, tata do sił zbrojnych, a starsza siostra zgłosiła się na ochotnika do batalionu Azow.

Od razu zaczęły się pojawiać różne potrzeby związane z wojskiem, więc się na nich skupiłam. Kupowałam wszystko, czego potrzebowały jednostki moich bliskich, i wysyłałam to do Ukrainy. Tak było przez pierwsze sześć miesięcy inwazji. Kiedy sytuacja się w miarę ustabilizowała, zdałam sobie sprawę, że nadszedł czas wrócić do domu.

Bo chociaż w tamtym czasie w Ameryce było mi idealnie, nie czułam, że żyję tam swoim życiem

Pracowałam z klientami, o współpracy z którymi nigdy nawet nie marzyłam, z potężnymi firmami technologicznymi, mieszkałam na Manhattanie. To było jak życie w filmie.

W nowojorskiej siedzibie banku Morgan Stanley

Było jednak jedno wielkie „ale” – wojna w moim kraju. Nie mogłam cieszyć się tym wszystkim, gdy wróg szalał w Ukrainie. Z jednej strony decyzja była logiczna, ale z drugiej wszystko, na co pracowałam przez te wszystkie lata, poszło za jej sprawą na marne. Pod koniec grudnia 2022 r. zamknęłam wszystkie swoje interesy w USA i wróciłam do Ukrainy. Moja mama bardzo mnie do tego zniechęcała, więc na początku powiedziałam jej, że przyjeżdżam tylko na wakacje. Ale z czasem zdała sobie sprawę, że to nieprawda.

Z Manhattanu na wojnę

Jestem wolontariuszką, nie otrzymuję wynagrodzenia, służę w batalionie medycznym „Szpitalnicy”. Jeszcze będąc w Ameryce wiedziałam, że chcę do niego dołączyć. By to zrobić, musiałam wziąć udział w kilku kursach medycyny taktycznej, później „Szpitalnicy” zaprosili mnie na swoje szkolenie. Nie było trudne. Ogólnie rzecz biorąc, zawsze przygotowuję się na najgorsze, a potem jest łatwiej.

Oprócz medycyny był też trening fizyczny i testy wytrzymałościowe. Na przykład śpimy, a tu o trzeciej nad ranem budzi nas krzyk: „Macie dwie minuty na przygotowanie się, pełna gotowość bojowa!”. I zabierają nas gdzieś na pole. Są tam fajerwerki, petardy i granaty. Musisz przeczołgać się kilkaset metrów do rannych, szukać ich, wyciągać – a to wszystko w krzyku i upokorzeniu. I nie możesz dać się zmylić, nie możesz zostawić rannych.

Pracuję przy ewakuacjach. Nie pamiętam mojego pierwszego dnia na służbie. Nie był szczególny. Ranni byli lekko ranni lub już ustabilizowani

Dobrze pamiętam zdarzenie sprzed roku. Jechaliśmy nocą samochodem z czterema rannymi, ich stan był już ustabilizowany. Po drodze musiałam zrobić im zastrzyki. Nie spaliśmy od kilku dni, byliśmy zdenerwowani, a artyleria ostrzeliwała nas z obu stron, wokół wiele eksplozji. I wtedy jeden z rannych, któremu już amputowano rękę, widząc strzykawkę z igłą zaczął krzyczeć, że bardzo boi się zastrzyków i żeby go nie kłuć. Inny szukał czegoś w plecaku. Wszystko to mnie zirytowało i powiedziałam: „Tak, pokaż mi swoje ręce i nogi. Zrobię ci zastrzyk i nie obchodzi mnie, co o tym myślisz”. I w tym momencie mężczyzna, który grzebał w swoim plecaku, wręczył mi tabliczkę czekolady. To było takie miłe.

Wiktoria przy rannych żołnierzach

To niesamowite, że w nawet takich sytuacjach żołnierze zachowują człowieczeństwo i życzliwość. Prawie się wtedy popłakałam, chociaż zawsze staram się jakoś trzymać. Staram się skupiać na swojej pracy, jednak nie zawsze mi wychodzi. Kiedyś do mojego samochodu wsiadł 18-letni chłopak. Przez 15 godzin miał na ramieniu opaskę uciskową – tak wysoko, jak to tylko możliwe. Spojrzał na mnie i zaczął płakać, mówiąc: „Nie odetną mi ręki, prawda?”. Niestety, nic nie dało się zrobić. Nie jesteśmy czarodziejami.

Przekleństwo chińskich apteczek

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy wraz z moim amerykańskim przyjacielem, z którym pracowaliśmy w załodze, było sprawdzenie u żołnierzy apteczek pierwszej pomocy. Byliśmy przerażeni. W tym czasie dosłownie żaden żołnierz nie miał choćby jednej porządnej opaski uciskowej. Chińskie apteczki, które mieli, nie nadawały się do warunków bojowych. Trzeba je było wyrzucić. Za własne pieniądze kupiliśmy porządne, wojskowe. Nie mieliśmy czasu na użeranie się z dowództwem, które je wydawało, bo stawką było życie żołnierzy.

W medycznym pojeździe ewakuacyjnym

Zdarzały się też przypadki, że ewakuowano z pola walki ciała żołnierzy z chińskimi opaskami uciskowymi, które nie tamowały krwawienia. Najpewniej to przez nie ci żołnierze umierali, bo nie było żadnych innych obrażeń. Takie sytuacje wciąż się zdarzają. Czasami przyjaciele wysyłają zdjęcia ciał, które zabrali z pola bitwy – i na nich też są chińskie stazy.

Kolejna bolesna sprawa: brak medyka bojowego na pozycjach. Osoby, która nosi ze sobą plecak medyczny. W większości jednostek takich medyków nie ma

Dlaczego amputacje są tak częste? Pierwszym powodem jest nieprawidłowe założenie opaski uciskowej. Drugim jest to, że żołnierz musiał czekać na pomoc przez zbyt długi czas. Ludzie widzą krew na ramieniu, zakładają stazę, mija 10 godzin i ręka lub noga zostaje amputowana. A trzecim – że czasami żołnierz nie wie, czy w ogóle potrzebuje opaski uciskowej.

Wojna zmienia wszystko

W czasie wojny zmieniły się moje priorytety i wartości. Zdajesz sobie sprawę, że nie ma nic ważniejszego niż ludzkie życie. Wszystkie codzienne problemy schodzą na dalszy plan. Sytuacja staje się szczególnie dotkliwa, gdy odchodzą bliskie ci osoby. Nigdy nie żałowałam swoich wyborów i decyzji.

Nie mam czasu tęsknić za dawnym życiem

Myślę, że osoba, która była na wojnie, nigdy nie będzie w stanie wrócić do życia, jakie mieliśmy przed inwazją. Przynajmniej moralnie. Wszyscy musimy się zjednoczyć i pracować na zwycięstwo.

Z braćmi na froncie

Bo cokolwiek się stanie, picie lawendowej latte we Lwowie do naszego zwycięstwa się nie przyczyni. To wstyd, ale czasami mam wrażenie, że w kraju nie ma wojny. Że ona istnieje tylko dla mnie, moich walczących braci i sióstr. Myślę, że Rosja właśnie to próbuje osiągnąć: sprawić, by ukraińscy cywile coraz bardziej abstrahowali się od wojny. Niektórzy ludzie nie rozumieją, że jeśli naprawdę nam nie pomogą, czołgi pojawią się nad Dnieprem w ciągu kilku godzin. Linia frontu jest bardzo blisko, Charków wciąż jest zagrożony.

Plany? Nie lubię teraz mówić o planach na przyszłość. One będą po wojnie. O ile dla mnie będzie jakieś „po wojnie”.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Baza wojskowa na wschodzie Ukrainy. Na prowizorycznym lądowisku, ukrytym wśród brzóz, opada chmura pyłu po wylądowaniu kolejnego śmigłowca Mi-8, który powrócił z misji bojowej. Z kabiny wychodzi kobieta. To porucznik Kateryna, dla kolegów po prostu Katia – jedyna kobieta pilot w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Paznokcie w kolorze bordowym, staranny makijaż. Drobne szczegóły kontrastujące z surowością wojskowego otoczenia.

Kiedy jeden z żołnierzy służby naziemnej chce jej pomóc w niesieniu ciężkiego kombinezonu lotniczego, Kateryna odmawia. Nie chce specjalnego traktowania.

„Mężczyźni zawsze chcą pokazać, że są bohaterami i cię chronią” – powie później, opierając się o kadłub samolotu. Jej głos jest spokojny, ale w oczach widać determinację.

Było głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać

Nie przyjechałam tu, żeby być dziewczynką. W końcu nasza armia to zrozumie”.

To zdanie, które wypowiedziała Kateryna, wydaje się jej niepisanym mottem w codziennej służbie, gdzie walka z wrogiem przeplata się z koniecznością dowodzenia swojej wartości w męskim świecie. Jej jasne włosy są splecione w dwa warkocze.

„Jasne włosy... to nie ma znaczenia” – ucina, gdy rozmowa schodzi na drugorzędne tematy. Liczą się umiejętności. A tych Katerynie nie brakuje: od września 2024 roku wykonała ponad trzydzieści misji bojowych.

Co ty tu robisz?

Marzenie o lataniu przyszło do niej, gdy miała dziesięć lat. Ojciec, oficer sił powietrznych, zabrał ją ze sobą do bazy. Pierwszy lot śmigłowcem Mi-8 był jak olśnienie. Kateryna wspomina: „Było tak głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać”.

Dziecięca fascynacja przerodziła się w konkretny cel. Sześć lat później, w wieku 16 lat, pojawiła się na egzaminach wstępnych w Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Sił Powietrznych im. Iwana Kożeduby. W grupie czterdziestu pięciu studentów była jedyną kobietą. Według niej, nawet dziś bardzo niewiele kobiet kształci się na pilotów w tej czołowej wojskowej uczelni lotniczej. A uniwersytet w czasie wojny odmawia ujawnienia danych dotyczących liczby studentek uczących się na tym kierunku.

Właśnie tam, na uniwersytecie, od jednego z wykładowców po raz pierwszy usłyszała słowa, które miały ją zniechęcić: „Co ty tu robisz? To nie dla dziewczyn. Po prostu nie dasz rady”.

Ale Kateryna nie należy do osób, które łatwo się poddają. Wsparcie znalazła u instruktorki latania na symulatorach.

„Powiedziała mi, żebym nikogo nie słuchała. A ja pomyślałam, że skoro ona potrafi latać, to dlaczego ja nie miałabym?”

W 2023 roku już jako oficer dołączyła do 18. samodzielnej brygady lotnictwa wojskowego. Dzisiaj jako drugi pilot i nawigator spędza długie godziny w kokpicie Mi-8, ciężkiego poradzieckiego śmigłowca, który nie wybacza błędów. Na pytanie, co najbardziej podoba się jej w lataniu, bez wahania odpowiada:

„W lataniu kocham wszystko”.

W walce mój umysł jest czysty

Każdy dzień w bazie ma swój rytm, który wyznaczają przygotowania do kolejnych zadań. Podobnie jak inni piloci, Katia bierze udział w naradach, analizuje mapy, planuje trasy. Nosi standardowy męski mundur – kombinezon lub kurtkę lotniczą w kamuflażu, na której lewym ramieniu widnieje naszywka z ukraińską flagą. Jej miejscem pracy jest półmrok kabiny wypełnionej rzędami przyrządów na panelu. Można tu dostrzec drobne osobiste akcenty, na przykład parę fioletowych i niebieskich rękawiczek. Zakłada hełm, starannie dopasowuje słuchawki i ustawia mikrofon przy ustach. Jej wzrok staje się skupiony.

Zdjęcie: Oksana Parafeniuk dla "The New York Times"

Śmigłowce startują z zamaskowanych leśnych lądowisk, a potem lecą nad ziemią na wysokości zaledwie 9-14 metrów, by uniknąć wykrycia. Kateryna często pilotuje helikopter pełniący funkcję przekaźnika: zapewnia łączność z dwoma innymi helikopterami, lecącymi przed nią i atakującymi rosyjskie cele. Jej maszyna, lecąca wyżej, jest przez to narażona na większe niebezpieczeństwo.

„Podczas lotu nigdy się nie denerwuję – mówi, a jej skupiona twarz, okolona paskami hełmu, zdaje się to potwierdzać. – Wszystkie trudne myśli mogą pojawić się przed lub po. Podczas lotu mój umysł jest czysty”.

To profesjonalizm wypracowany w ekstremalnych warunkach. Ale za tą zasłoną spokoju kryje się wrażliwość.

„Lecę i patrzę na swój kraj, myśląc, jaki jest piękny. A potem, kiedy wchodzimy na linię frontu i widzę, że wszystko jest zniszczone – spalone i zbombardowane wioski, miasta, domy i fabryki – myślę, jak to możliwe w XXI wieku”.

Poczucie ulgi przychodzi dopiero wtedy, gdy misja kończy się sukcesem.

„Gdy tylko słyszę w radiu, że trafiliśmy w cel, tak jak dzisiaj, wiem, że misja została wykonana. Wtedy czuję: uff, świetnie, udało się”

Oprócz walki z wrogiem Kateryna zmaga się z innymi wyzwaniami. Przyznaje, że czasami wątpi w swoje umiejętności, lecz szybko dodaje, że to uczucie jest znane wielu ludziom, „zwłaszcza kobietom”, i dotyczy nie tylko służby wojskowej, ale każdego zawodu. Chociaż Ukraina stale zwiększa liczbę kobiet w armii – obecnie służy ich około 70 tysięcy, z czego 5,5 tysiąca na stanowiskach bojowych – seksizm nadal pozostaje problemem. Kateryna spotyka się z nim codziennie. Zauważa, że „kobiety są często w armii marginalizowane i otrzymują mniej zadań niż koledzy”. Jak mówi, mężczyźni, z którymi służy, przeważnie starają się ją wspierać, choć czasami pozwalają sobie na seksistowskie komentarze. Nauczyła się je ignorować. Skupia się na pracy i szacunku, który zdobyła wśród kolegów pilotów i dowództwa.

Przełamałam stereotyp

Życie osobiste? W warunkach wojennych nie ma na to miejsca. Rodzinę widuje rzadko. Ma jedno marzenie związane z bliskimi: po wojnie zabrać młodszą siostrę na lot helikopterem. Chwile odpoczynku to często proste codzienne czynności – choćby pośpieszny posiłek przy stole w koszarach, pomiędzy jedną a drugą misją. Czasami, ubrana w ten sam polowy mundur, z włosami splecionymi w warkocze je ciepłą zupę z miski, a na stole obok leżą gazety i butelka wody.

To chwile, które przypominają o zwykłym życiu, tak odległym od tego, co dzieje się w kokpicie śmigłowca. Czasami odpoczywa, oglądając filmy z innymi żołnierzami w bazie. Zdaje sobie sprawę, że jej historia jest inspirująca. Sześć dziewczyn, które marzą o lataniu, napisało do niej na Instagramie z prośbą o radę.

„Staram się je wspierać. Mówię, że osiągną sukces” – podkreśla. Na pytanie, czy czuje się pionierką, odpowiada z lekkim uśmiechem:

„Być może przełamałam stereotyp. Niebo nie pyta o płeć”.

Materiał przygotowano na podstawie informacji i cytatów z materiałów prasowych, w szczególności publikacji „The New York Times” i ArmyInform, które szeroko opisywały służbę i doświadczenia porucznik Kateryny, a także wypowiedzi przypisywanych bezpośrednio bohaterce.

20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Sestry

20 sekund, by zestrzelić wrogi dron

– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.

Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:

– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.

Walentyna Żelezko, „Walkiria”

Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.

– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.

11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.

– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.

Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.

Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”

Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.

Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.

„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”

– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.

Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.

– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.

Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.

– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.

Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”

– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.

Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona

– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.

Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.

– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.

„Kalipso” na służbie

Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.

– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.

Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.

Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy

Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.

– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.

Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.

Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:

– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.

Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.

– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.

Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.

– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie

– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.

„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Olga Bereżna: – Nie uratowałam syna, uratuję czyjeś dziecko

Ексклюзив
20
хв

„Kto powiedział, że kobiety się nie oświadczają?” Wojenna miłość medyków wojskowych

Ексклюзив
20
хв

Nadieżda Yarish, pielęgniarka z Mariupola: „Nawet teraz, kiedy słyszę dźwięk taśmy, wszystko we mnie przewraca się do góry nogami”

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress