Zostań naszym Patronem
Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.
Tysiące Ukraińców i Ukrainek na tymczasowo okupowanych terytoriach żyje w strachu i pod presją. Rosjanie zmuszają ich do przyjmowania obcych paszportów, prześladują za miłość do Ukrainy, próbują wymazać pamięć o tym, kim są. Mimo to Ukraińcy się nie poddają.
Olga Mucha – ekspertka w dziedzinie komunikacji, studiów nad pamięcią i prawami człowieka, kierowniczka działu edukacji i współpracy międzynarodowej Miejskiego Muzeum „Terytorium Terroru” – zbiera świadectwa tych, którzy pod okupacją stawiają opór wrogowi.

Zaufanie, główna waluta wojny
Natalia Żukowska: – Jakie formy oporu i sprzeciwu Ukraińców na okupowanych terytoriach uważa Pani za najskuteczniejsze?
Olga Mucha: – Nasza skuteczność polega przede wszystkim na tym, że jesteśmy społeczeństwem obywatelskim o horyzontalnych powiązaniach. I dobrze, że mamy wiele takich grup (choć wciąż jest ich za mało). Jednym z powodów, dla których Rosjanom nie udało się „zdobyć Kijowa w 3 dni”, jest nieobecność u nas sztywnej, scentralizowanej hierarchii decyzyjnej (słynnych „centrów podejmowania decyzji”). W działaniach okupacyjnych ta cecha strukturalna ma kluczowe znaczenie. Bo kogo byś nie wyrwał z takiego systemu, to system się nie rozpadnie. Natomiast struktura rosyjska jest sztywno zhierarchizowana, scentralizowana i kierowana przez jedno centrum.
Nie można stwierdzić, który z ruchów oporu jest najskuteczniejszy, ponieważ wszystkie są skuteczne na swój sposób. Pierwotny opór ma oczywiście charakter militarny. Dalej idą różne ruchy partyzanckie, które dokonują rozmaitych aktów dywersji. Istnieją również siły cyfrowe czy cyberwojsko, które działają w warunkach ścisłej tajemnicy i zadają wrogowi potężne straty.
Pewnego razu rzecznik Centrum Narodowego Oporu o pseudonimie „Ostap”, odpowiadając na pytanie: „Jaki jest udział oporu pokojowego?”, powiedział: „Kiedy żołnierz Federacji Rosyjskiej idzie przez Melitopol i widzi namalowany trójząb, a potem czyta na Telegramie, że gdzieś wysadzono samochód, układa mu się to puzzle. Rozumie, że przeciwko niemu działają zarówno grupy bojowe, jak cywile”.
I rozumie, że to nie jego ziemia. I czuje, że nie jest tu mile widziany. Ten wielopoziomowy ekosystem działa w długiej perspektywie
Dlaczego „niewidzialny” opór cywilów ma tak wielką siłę?
Bo to jest świadectwo nastrojów społecznych. Nie chodzi o: „moja chata z kraja, nic nie wiem”, ale o: „spotykam wroga”, „to moja ziemia”. Chodzi również o wewnętrzną nieobojętność. Ludzie, którzy nie mają takiego doświadczenia, nie rozumieją wszystkich wyzwań, przed którymi stoją mieszkańcy okupowanych terytoriów.
Istnieje niebezpieczny stereotyp, że wszyscy, którzy potrzebowali Ukrainy, już dawno wyjechali na terytoria przez nią kontrolowane. W rzeczywistości jest wiele powodów, dla których ludzie pozostali na okupowanych terenach. W większości są to powody osobiste i związane z bezpieczeństwem.
Proszę sobie wyobrazić, że aby wyjechać z tymczasowo okupowanych terytoriów, trzeba minąć około 16 wrogich blokad, z których każda stanowi zagrożenie dla życia. Poza tym wyjazd nie jest tani, koszt wynosi od 1,5 do 2 tysięcy dolarów
Nie jest tajemnicą, że Rosjanie skrupulatnie sprawdzają osoby chcące wyjechać i przeprowadzają rewizje. Jeśli znajdą proukraińskie tatuaże, informacje o udziale w protestach lub coś będzie nie tak w telefonie – problemów nie uda się uniknąć. Dlatego jeśli nie wyjechałeś wcześniej, a byłeś zaangażowanym Ukraińcem, to przez blokadę nie przejdziesz. I może to dotyczyć nie tylko ciebie, ale także twoich bliskich.
Są historie o ludziach, którzy chcieli wyjechać z okupowanych terytoriów – i zniknęli. I do tej pory nikt nic o nich nie wie. Jest ogromna liczba osób z grup szczególnie wrażliwych, które nie wyjechały. To osoby starsze, które nie chciały opuścić swoich domów, chore. Inne mają krewnych leżących lub niezdolnych do transportu. Dlatego jeśli chcesz coś zrobić na okupowanym terytorium, musisz stać się „niewidzialnym człowiekiem”.

Właśnie od tego zaczęły się „Złe Mawki” [Złe Wróżki – red.].
One w pewnym momencie zrozumiały, że kobiety w średnim wieku są dla okupantów niewidoczne. A przecież mogą chodzić, fotografować, rozdawać ulotki lub gazety
Te kobiety mogą być bardzo potężną siłą. Jak potężną? Na przykład ruch „Żółta wstążka” zorganizował wiele akcji przed pseudowyborami na okupowanych terytoriach – w szczególności fałszywe strony internetowe, na które wprowadzano dane osobowe kolaborantów.
Zadaniem tych ruchów jest maksymalne uprzykrzanie wrogowi pobytu na ukraińskiej ziemi. Każdy może pomóc w miarę swoich możliwości – bronią, operacjami specjalnymi, presją moralną lub psychologiczną, kreatywnymi działaniami.
Co i skąd wiadomo o podziemnym ruchu oporu na Krymie – w szczególności o „Atesz” i „Złych Mawkach”, w których działają setki odważnych ludzi?
Na Krymie jest tak naprawdę „najłatwiej”, o ile w ogóle można tak powiedzieć, bo nie ma tam tak ścisłej kontroli, jak na nowo zajętych terytoriach. No i na tych terytoriach wróg stara się przekupić ludzi, na przykład podwyższając im pensje. Rosjanie bardzo dobrze potrafią wykorzystywać czynnik ekonomiczny.
Niedawno w „Dziennikach Mawek z okupacji”, które piszą dziewczyny i kobiety z okupowanych terytoriów, znalazłam historię, która mnie do głębi poruszyła. Jedna z nich napisała:
„Pracowałam w muzeum i trzymałam się do ostatka. Ale nie mam już żadnych oszczędności i jestem zmuszona iść do pracy na rzecz okupanta”
Z ciekawości sprawdziłam w Internecie, jakie tam są pensje. Okazało się, że są znacznie wyższe niż w Ukrainie, a nawet w niektórych miejscach w samej Rosji. Rozumiemy jednak, że jest to tymczasowa „akcja reklamowa” i gdy tylko wróg osiągnie swój cel, hojność zniknie. Ale na razie to działa.
Trump silnoręki, czyli sympatie Rosjan
Na Krymie jest nieco łatwiej w sensie monitorowania. Dlatego to tam aktywne są „Żółta wstążka” i „Złe Mawki”. Wiele dobrego robi też na półwyspie ruch partyzancki „Atesz”, przeprowadzając na przykład regularne dywersje. Pomocni mogą być także cywile, którzy czasami mają możliwość przekazania informacji umożliwiających służbom specjalnym przeprowadzanie ważnych operacji.

Co jakiś czas komunikuje się Pani z przedstawicielami „niewidzialnego oporu”. Jak zdobyła Pani ich zaufanie?
Zaufanie to chyba podstawowa waluta podczas wojny. Zwłaszcza w takiej pracy, jak moja, gdy zbierasz zeznania lub pracujesz z materiałami wrażliwymi. Nie pracuję jako dziennikarka. Jestem muzealniczką, pisarką, kuratorką. Ufają mi, bo rozumieją, że uzyskane przeze mnie informacje nie zostaną wykorzystane dla clickbaitów.
Ludzie potrzebują zaufania, ale czasami trzeba miesięcy, zanim ktoś zacznie ze mną rozmawiać. Na przykład kiedy po raz pierwszy rozmawiałam z przedstawicielką „Złych Mawek”, miała na sobie maskę i kaptur, a jej głos był skrzypiący, zabawny, komputerowy. Po raz pierwszy ta dziewczyna pokazała twarz dopiero po miesiącach naszej komunikacji. Poza tym nawet wtedy zapytała: „Nie piszesz, prawda?”. Odpowiedziałam: „Nie, nie piszę”.
Gdy zdjęła kaptur, opadły jej bujne, długie włosy. Nie wytrzymałam i wykrzyknęłam: „To naprawdę wróżka!”. A ona się uśmiała: „Ty zupełnie jak rosyjski żołnierz. Oni myślą, że jesteśmy ze służb specjalnych, a my jesteśmy zwykłymi dziewczynami i kobietami”
Ta mawka szczerze przyznała, że boi się tego, czym się zajmuje, lecz nie może stać z boku. Proszę sobie wyobrazić, jaka to niesamowita praca nad sobą, nad swoimi lękami, wartościami. Bardzo trudno kontaktować się z przedstawicielami ruchów oporu, a nawet z poszczególnymi aktywistami. Bo wystarczy jedno niewłaściwe pytanie i kontakt się urywa.

Jest taka dziewczyna na Krymie, która pisze dziennik online. Mam do niego dostęp i mogę go czytać. To artystka, więc bardzo ciekawie opisuje swoje życie. Na przykład ironicznie opowiada o tym, że kiedy ona i jej przyjaciele planują wyjazd na plażę, wybierają taką, na którą nic nie lata.
Była też historia o przyjaciółce, która zaczęła spotykać się z „idealnym chłopakiem”.
Pewnego razu ta przyjaciółka wspomniała o wydarzeniach w Buczy, a chłopak powiedział, że to fejk. Dostał w twarz i zerwali ze sobą
Ciekawie jest przyglądać się tej dziewczynie, ponieważ całe życie mówi po rosyjsku, ale jest osobą o ukraińskich wartościach – z naszym, typowo ukraińskim, pragnieniem wolności. Pamiętam, jak pisała o referendum, że Putin wychodzi ze wszystkich dziur. Nawet chcąc wypłacić pieniądze z bankomatu, musiałaś obejrzeć filmik o nim. Niedawno pisała, że Rosjanie lubią Trumpa, bo jest „silnoręki”.
Kiedy odzyskamy nasze terytoria z tymi głęboko straumatyzowanymi przez okupację ludźmi, czeka nas ogromna praca nad reintegracją. Dlatego już dziś trzeba rozumieć wyzwania i rzeczywistość, z którą oni się borykają.
Supermoc ukraińskich kobiet
Skąd wziął się pomysł z mawką jako symbolem oporu?
Ten ruch ma trzy założycielki. Uznały, że to jasny i trafny obraz: dziewczyna, niczym mawka, najpierw wabi, a potem wciąga do lasu i łaskocze na śmierć. Ich pierwszy plakat był poświęcony 8 marca i stał się viralem. Widnieje na nim dziewczyna, która bije rosyjskiego żołnierza bukietem kwiatów po łbie. I napis: „Nie chcę kwiatów! Chcę moją Ukrainę!”. Rozklejały go i rozpowszechniały między innymi za pośrednictwem kont na Telegramie. Z tej serii był też plakat z uwodzicielską dziewczyną i napisem:
„Okupancie, nie wiesz, jak skończy się ten wieczór”

Moim zdaniem to bardzo fajna historia, ponieważ Rosjanie postrzegają młode Ukrainki wyłącznie jako obiekty seksualne, a te nieco starsze lub w ogóle stare nie są dla nich interesujące, chociaż zadania wykonują tam kobiety w różnym wieku. W ich zespole są nawet babcie, które wymyśliły „kuchnię Mawki”: do bibmru dodawały środek przeczyszczający i przynosiły go do jednostek wojskowych, szczególnie podczas rosyjskich świąt. Bo co najbardziej lubi rosyjski żołnierz? Darmowe rzeczy i wódkę. Więc to był strzał w dziesiątkę. Oczywiście, to ogromne ryzyko. Trzeba zdobyć zaufanie, podarować „smakołyki” i szybko zniknąć, by nie zostać zdemaskowaną.
Kim są kobiety, które stają się „Złymi Mawkami”?
Kimkolwiek. Jedyne, co je łączy, to to, że nie są obojętne. Czasami przychodzą do społeczności, żeby porozmawiać, wyrzucić coś z siebie, bo nie mają z kim się tym podzielić. Myślę, że to przede wszystkim kobiety, które potrzebują wolności i wyboru.
Jedynym formalnym wymogiem, który łączy wszystkie te ruchy, jest to, że nie angażują nieletnich. I to też odróżnia je od Rosjan, którzy – przeciwnie – polują na naszych nastolatków, przede wszystkim tych z problemami
Rosjanie działają według znanego schematu. Najpierw dają proste zadanie i niewielkie, ale namacalne pieniądze. Młody chłopak lub dziewczyna dają się złapać na haczyk. Ukraińskie ruchy oporu tak nie postępują. Do pokojowego oporu potrzeba niewiele: chęci, wyobraźni i odrobiny fantazji, by wymyślić coś, co można zrobić. A także godności, gdy zadajesz sobie pytanie: „Kto, jeśli nie ja?”. Dziś „Złe Mawki” są obecne na wielu okupowanych terytoriach. Nawet z Rosji pojawiły się osoby chętne do przyłączenia się do ruchu, ale z jakiegoś powodu nie są przyjmowane (śmiech).

Jaką rolę odgrywa przywództwo kobiet w ruchu oporu?
Ogromną.
W walce z takim wrogiem jak „ruski mir”, który nie uznaje i nie akceptuje roli kobiet, to właśnie kobiety stają się dodatkową supermocą
W czasie wojny to na kobiety spada większość obowiązków domowych i odpowiedzialność za inne wrażliwe grupy: dzieci, osoby starsze, chore, weteranów. Dzieje się tak pomimo tego, że wiele kobiet jest również na froncie i coraz bardziej wykazują się jako utalentowane wojowniczki. Nasze kobiety potrafią wszystko. Jeśli dla wroga wyglądasz jak osoba, które nie potrafi nic zrobić, to jest to twój atut, którego nie można lekceważyć.
Cyberpartyzanci albo niesamotni w sieci
Co odróżnia obecną wojnę od wojen z przeszłości?
Cyfryzacja. Dlaczego wróg tak rzadko zatrzymuje uczestników „niewidzialnych” ruchów oporu? Bo cały system opiera się na anonimowych czatach. Na przykład kto jest liderem „Żółtej wstążki”? Nie ma jednego lidera.
Nawet jeśli gdzieś ktoś wypadnie z obiegu, działalność ruchu nie zatrzymuje się. Można zabić człowieka, charyzmatycznego przywódcę, inspiratora, ale nie można zabić idei, która jednoczy
Ta wewnętrzna genetyczna anarchiczność i skłonność do tworzenia poziomych powiązań jest kolejną naszą supermocą i podstawą społeczeństwa obywatelskiego. Zbudowaliśmy państwo w państwie, które przejmuje znaczną część funkcji państwowych. Tak, jest niedoskonałe i nigdy nie będzie idealne, ale działa.

Natomiast co do cyfryzacji operacyjnej: wcześniej musiała być jakaś kryjówka, w której chowało się różne rzeczy. Teraz ta „dziupla” znajduje się w sieci, dzięki czemu wszystko stało się znacznie bezpieczniejsze.
Jak na przykład odbywa się dystrybucja gazety samizdatowej? Otóż rozpowszechniana jest makieta, z której usunięto wszystkie ślady cyfrowe: do czatu wysyłany jest plik w formacie PDF. Kto ma w domu drukarkę — drukuje i roznosi gazetę. Jedna z zasad brzmi: jeśli widzisz niebezpieczeństwo – natychmiast wyrzuć gazety lub plakaty; nie ma na nich żadnych śladów. Oczywiście zdarzają się prowokatorzy, którzy chcą dostać się do ruchu. Dlatego jeśli ktoś koniecznie chce spotkać się fizycznie, żaden aktywista się na to nie zgodzi. Nikt nie jest zainteresowany tym, by się odsłonić.
A nawet jeśli złapią cię z plakatami i zapytają: „Skąd to masz?”, szczera odpowiedź będzie brzmiała: „Znalazłem w Internecie”. „A kto jest twoim kuratorem?” „Nie ma żadnego kuratora”. Nie możesz nikogo „wydać”, bo nigdy go w życiu nie widziałeś
Co daje ludziom siłę, by stawiać opór nawet w najniebezpieczniejszych warunkach?
Też mnie to ciekawi. Mieszkam w Londynie od 2017 roku, ale od początku wojny w Ukrainie spędzam więcej czasu niż w Wielkiej Brytanii. Mogłabym „żyć spokojnie” i nigdzie nie jeździć, tym bardziej że mam nieletnią córkę. Ale nie potrafię. Wydaje mi się, że to właśnie ta grupa ludzi potrzebuje tego najbardziej. A takich ludzi od czasu wybuchu wojny na pełną skalę jest coraz więcej.
Nawet w przypadku diaspory widać, jak bardzo wzrosła potrzeba przynależności. Przed wybuchem wojny w Londynie były 2 czy 3 filie sobotniej szkoły ukraińskiej. Dzisiaj jest ich już 13. Przychodzą między innymi ci, którzy mieszkają tu od dawna, lecz wcześniej nie mieli potrzeby wyrażania swojej tożsamości. Teraz ta potrzeba jest bardzo ważna. To wszyscy nasi przyszli ambasadorzy i adwokaci interesów Ukrainy na świecie.
Pewna znajoma dziennikarka opowiadała mi, jak musieli wywieźć spod okupacji rodziców jednego z aktywistów. Po przejściu przez ostatnią blokadę zatrzymali się na pierwszej stacji benzynowej. Wracając z toalety, kobieta rozpłakała się. „Jak nisko upadliśmy” – powiedziała. Wstrząsnęło nią to, że w toalecie było światło i pachniało, że był papier toaletowy i mydło w płynie.
Pochodziła z Doniecka, który w 2012 roku był jednym z najbogatszych miast Ukrainy. „Ruski mir” przyniósł mu upadek
Gdy zaczęła się wojna, siedziałem na wiśni
W jaki sposób okupanci próbują kontrolować przestrzeń informacyjną? I jak nasi ludzie to obchodzą?
Sytuacja jest naprawdę napięta, ponieważ wróg kontroluje komunikację ludzi za pośrednictwem dostawców Internetu. Nawet jeśli długo siedzisz na Zoomie, może to być dla nich lampka ostrzegawcza. Na razie nie ma więc lepszego rozwiązania niż płatny VPN.
No i oczywiście nie należy zapominać o podstawowych zasadach higieny informacyjnej. Zawsze trzeba mieć dwa telefony – domowy i ten na ulicę. Do komunikacji należy używać Signala na domowym. Porozmawiałeś – skasuj. Dodatkowo zawsze musisz mieć przykrywkę. Oznacza to, że należy dodać do telefonu np. „Moskiewskiego Komsomolca” i inne rosyjskie kanały telegramowe. Telefon nie może być „sterylny”, bo to od razu wzbudzi podejrzenia. Trzeba również wiedzieć, gdzie i co można czytać, a czego i gdzie nie. I jak czyścić historię wyszukiwania.
W niektórych regionach nie ma w ogóle dostępu do internetu. Jest taka autorka „Dzienników z Ługańska”, która, by coś opowiedzieć, specjalnie jedzie do Ługańska, bo w jej miejscowości nie ma żadnego połączenia.

Jaki czyn albo historia najbardziej Panią poruszyły?
Są historie, które rozdzierają człowieka emocjonalnie. Na przykład pewna kobieta długo nie wyjeżdżała z okupowanego Mariupola, ponieważ miała obłożnie chorego męża. Kiedy zmarł, sama pochowała go na podwórku. Opowiadała, że w tamtej chwili nawet nie płakała. Rozpłakała się dopiero wtedy, kiedy wyjechała z terytoriów okupowanych i na Zaporożu usłyszała piosenkę „Nie mam domu”.
Kiedyś w muzeum „Terytorium Terroru” realizowaliśmy projekt „Utracon? dzieciństwo” – o tych, którzy jako dzieci zostali deportowani do Kazachstanu i na Syberię. Był wśród nich pan Stepan, który opowiadał: „Gdy zaczęła się II wojna światowa, siedziałem na wiśni...”. A teraz, w 2022 roku, w ośrodku dla uchodźców w Warszawie rozmawiam z chłopcem z Chersonia. I on mi mówi: „Gdy zaczęła się wojna, siedziałem na wiśni...”. To było jak rażenie prądem! Minęło prawie sto lat, a tu masz pana Stepana, mężczyznę prawie dziewięćdziesięcioletniego, który przeżył deportację i wrócił – i tego chłopca, który mówi te same słowa.
W takich chwilach rozumiesz, że nic się na świecie nie zmienia. I zaczynasz silniej odczuwać swoją odpowiedzialność za to, by wszystko to zostało udokumentowane i nigdy więcej się nie powtórzyło
Albo historia Tetiany Tipakowej z Chersonia, która otwarcie opowiada o torturach. Przed inwazją zajmowała się działalnością turystyczną, nigdy nie była aktywistką społeczną. Ale kiedy przyszli Rosjanie, stanęła na czele pokojowych protestów. Z tego powodu zabrano ją „do piwnicy” i poddano torturom. Rosjanie chcieli, żeby nagrała film z przeprosinami i zaczęła dla nich pracować, organizując protesty na rzecz „ruskiego miru”. Przypomniała sobie film o izraelskiej armii, w którym powiedziano: „Kiedy jesteś w niewoli, masz jedno zadanie – przetrwać”. Wyczerpana zgodziła się na nagranie z przeprosinami, a oni założyli jej worek na głowę i gdzieś ją zawieźli. Potem powiedzieli: „Zrób dziesięć kroków”. Pomyślała, że zostanie rozstrzelana.
Kiedy opowiadała o tych dziesięciu krokach, wydawało mi się, że przeszłam je razem z nią. Czekała na rozstrzelanie, lecz nic się nie działo. Nie wie, ile czasu tak stała. W końcu odważyła się zdjąć worek i zobaczyła, że porzucono ją gdzieś na polu. Pieszo dotarła do domu, gdzie czekała na nią córka, która przedostała się do okupowanego miasta z zagranicy, gdy tylko dowiedziała się o zaginięciu matki. Siadając do obiadu, Tetiana zobaczyła w oknie ten sam samochód, który wywiózł ją na tortury. Natychmiast zorientowała się w sytuacji i siłą wyprowadziła oszołomioną córkę za drzwi, głośno mówiąc: „Podziękuj mamie za jedzenie, które mi przekazała”. Tak uratowała swoje dziecko.
Norymberga 2, czyli iluzja
Czy zeznania ocalałych mogą stać się podstawą dla przyszłych trybunałów na wzór procesu norymberskiego?
By zebrać materiały do procesu takiego jak w Norymberdze, trzeba mieć pełną informację o poszczególnych przypadkach. Zajmują się tym organizacje praw człowieka. Jeśli jest jakaś osoba gotowa złożyć pełne zeznania, kierujemy ją dalej. Bo naszym zadaniem jako muzeum jest zachowanie historii środowiska muzealnego w czasie wojny, a jako projektu „Niewidzialna siła” – utrwalenie informacji o ruchach pokojowego oporu. Nie da się ogarnąć wszystkiego, zawsze trzeba mieć jakiś punkt skupienia. Ale wszyscy ze sobą współpracujemy.
Przez prawie 8 lat pracowałam w siedzibie PEN International i sceptycznie podchodzę do wszystkich tych trybunałów.
Tysiące udokumentowanych przypadków gwałtów jako zbrodni wojennych na Bałkanach. Małe Kosowo – 20 000 przestępstw seksualnych. I wie pani, ile osób zostało skazanych? Jedna
Na dodatek ta sprawa przez lata wisiała w sądzie apelacyjnym. Wszystko na ten temat. Dlatego nie wierzę w sprawiedliwy międzynarodowy sąd nad wrogiem.
Najlepszą zemstą jest siła i szczęśliwe, pełne, bezpieczne życie. Jednocześnie należy starać się przełamać ten schemat „międzynarodowej bezodpowiedzialności” i doprowadzić sprawy do Hagi, pamiętając jednak, że to nie jest panaceum.
Świat zna wiele szczegółów naszej wojny, ale zamiast efektu, na który liczymy, mamy sytuację, w której z powodu natłoku negatywnych informacji ludzie odwracają się od tematu wojny. Co można z tym zrobić?
Przede wszystkim musimy zrozumieć, że nasza wojna nie jest jedyną na świecie. Obecnie trwa około 30 konfliktów zbrojnych. Twierdzenie, że „jesteśmy najbiedniejsi” w pokoju, w którym siedzą też Izrael, Palestyna, Syria, Jemen, Sudan, Mjanma, Wenezuela itp., nie jest najlepszą strategią. Trzeba pomyśleć, co możemy zaoferować światu.
A jesteśmy właściwie jedynymi na świecie, którzy mają tak duże doświadczenie w prowadzeniu współczesnej wojny na taką skalę w terenie miejskim i nie tylko. I realnie wyszkoloną w prawdziwych działaniach bojowych armię
Co robić? Na początek sami powinniśmy przejść takie „dekolonizacyjne rozpakowywanie” i zrozumieć, na ile jesteśmy... obiektywnie fajni (śmiech). I przekazywać innym, że jesteśmy pełnoprawnymi partnerami. Nie tylko ofiarami, ale także bojownikami, zwycięzcami. Profesjonalnymi „ocalałymi” (angielskie „survivor” podoba mi się nawet bardziej). Tak się złożyło, że mamy nieodpowiedniego i chorego sąsiada. Ale dzięki partnerom możemy budować współpracę na wszystkich poziomach – od baletu po szkolenia wojskowe. Na razie mamy na to zasoby.
Zdjęcia udostępnione przez Olgę Muchę
Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.