Exclusive
20
min

Wojna, wielka czy mała, zawsze dotyka dzieci

Każdego dnia tracimy czas. Dzieci, które zostały uprowadzone w wieku 2,5 roku, mają już 5,5 roku. Mogą nawet nie pamiętać, co się z nimi stało. Im dłużej dziecko pozostaje w izolacji, poddane praniu mózgu, tym trudniej będzie je odzyskać – mówi Ołena Rozwadowska

Natalia Żukowska

Ołena Rozwadowska, współzałożycielka i przewodnicząca zarządu Fundacji Charytatywnej „Głosy dzieci”. Zdjęcie: prywatne archiwum

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

W 2024 r. Rosja znacznie rozszerzyła sieć „obozów reedukacyjnych”, nasiliła też indoktrynację uprowadzonych ukraińskich dzieci. Po powrocie do domu każde z nich będzie potrzebowało pomocy. O tym, ile ukraińskich dzieci zostało uprowadzonych przez Rosję, czego uczy się je w „obozach reedukacyjnych” i jakie są szanse na ich powrót do domu rozmawiamy z Ołeną Rozwadowską, założycielką i szefową Fundacji Charytatywnej „Głosy dzieci”.

Natalia Żukowska: 2 października siedmioro dzieci w wieku od 3 do 14 lat powróciło na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. Pochodziły z Chersonia i Krymu. Poinformował o tym Mykoła Kułeba, szef organizacji „Ratujmy Ukrainę”. Pod koniec września, według rzecznika praw obywatelskich Dmytro Lubineca, dziewięcioro dzieci wróciło do domu. Ile ukraińskich dzieci zostało uprowadzonych przez Rosję?

Ołena Rozwadowska: Według otwartych źródeł Rosja deportowała ponad 700 tysięcy osób. Oficjalne dane ukraińskich władz mówią o około 20 tysiącach dzieci. Opieramy się na tych danych, ale podanie dokładnej liczby jest niemożliwe. Wojna trwa, więc dziś może być inna liczba uprowadzonych dzieci, a jutro inna. Nie mamy też dostępu do terytoriów okupowanych i terytorium Federacji Rosyjskiej.

Powrót ukraińskiego dziecka przetrzymywanego na okupowanym terytorium. Zdjęcie: SIERGIEJ CHUZAVKOV/AFP/Eastern News

Co dzieje się z ukraińskimi dziećmi w Rosji?

Niedawno wraz z Ukraińską Siecią Praw Dziecka i Regionalnym Centrum Praw Człowieka przygotowaliśmy raport ze studium przypadku. Nasza część była poświęcona wsparciu psychologicznemu i rehabilitacji dzieci po ich powrocie.

W niektórych przypadkach transfer dzieci jest grupowy, są umieszczanie w obozach na Krymie, w Rosji i na Białorusi. Wiadomo, że na okupowanych terytoriach Ukrainy trwają procesy pozbawiania ukraińskich rodziców praw rodzicielskich na mocy prawa rosyjskiego. Dzieci są im odbierane pod fałszywym pretekstem zagrożenia życia lub zdrowia, bez szczegółowego uzasadnienia. Potem takie dzieci mogą zostać umieszczone w rodzinie zastępczej. Wszystko to jest oczywiście nielegalne i stanowi zbrodnię wojenną. Strona ukraińska rejestruje każdy taki przypadek.

Jak przebiega proces uwalniania ukraińskich dzieci?

Nasza fundacja nie zajmuje się odzyskiwaniem dzieci. W rzeczywistości każdy przypadek jest indywidualny. Nie ma mechanizmu organizującego powrót dzieci, jak w przypadku jeńców wojennych. Poza tym Rosja nie uznaje faktu, że są to dzieci uprowadzone lub deportowane. Zgodnie z rosyjską logiką te dzieci są ratowane przed ostrzałem. Dla Rosjan to „misja humanitarna”. My zaś wiemy, że to uprowadzenie, przymusowe wywiezienie, deportacja i rusyfikacja na terytorium Federacji Rosyjskiej.

Ołena Rozwadowska: „Rosja nie uznaje faktu, że te dzieci zostały porwane lub deportowane”. Zdjęcie: kanał telegramu Rzecznika Praw Obywatelskich Dmitrija Lubineca

Krewni sami szukają uprowadzonych dzieci i jeżdżą po nie do Rosji. Pomagają im wolontariusze współpracujący z Ministerstwem Integracji, Urzędem Prezydenta i urzędem Rzecznika Praw Obywatelskich.

Co jest w tym wszystkim najtrudniejsze?

To, że każda osoba, która jedzie do Rosji po dziecko, jest narażona na ryzyko. Może z nim nie wrócić, jeśli nie zostanie uwolnione. Ponadto przejście przez proces filtracji, ogromna liczba różnych kontroli jest zawsze upokarzającą i trudną procedurą. To wszystko może potrwać od kilku tygodni do kilku miesięcy. W naszym raporcie opisaliśmy przypadek kobiety, która pojechała do Rosji po swoją wnuczkę. To wszystko trwało 14 miesięcy. 18-godzinne przesłuchania na granicy, groźby – Rosjanie uprzykrzali jej życie w każdy możliwy sposób. Chcąc opóźnić wypuszczenie dziecka, uczynili ją stroną postępowania karnego. Dziewczynkę udało się odzyskać dopiero przy drugiej próbie – i dopiero po tym jak jej matka poinformowała Radę Bezpieczeństwa ONZ o poczynaniach Rosjan.

Logistyka też jest wyzwaniem. Z reguły droga do terytoriów okupowanych lub do Rosji prowadzi przez kilka krajów europejskich

Trudno jest zidentyfikować, a potem odszukać te dzieci, to bardzo żmudna i trudna praca. Według oficjalnych statystyk zamieszczonych na stronie „Dzieci wojny” do tej pory udało się odzyskać zaledwie 388 dzieci.

Największym problemem jest czas, który tracimy każdego dnia. Dzieci, które na początku inwazji zostały uprowadzone w wieku 2,5 roku, mają teraz 5,5 roku. Mogą nie pamiętać, co się z nimi stało, poza tym to trauma dla dziecka. Im dłużej przebywają w izolacji i są poddawane praniu mózgu, tym trudniej jest je potem odzyskać.

W sierpniu 2024 roku do domu wróciło 14 uprowadzonych ukraińskich dzieci. Zdjęcie: konto Rzecznika Praw Obywatelskich Dmitrija Lubinca na Telegramie

Gdy są umieszczane w rosyjskich rodzinach, adoptowane, sprawa jeszcze bardziej się komplikuje. Proszę sobie wyobrazić, że jest pani trzyletnią dziewczynką adoptowaną przez jakąś rosyjską rodzinę. Dla dziecka w tym wieku nie ma znaczenia, gdzie mieszka, ponieważ nie rozumie sytuacji, w której się znajduje. Ono po prostu żyje.

W swoim ostatnim raporcie wspomnieliście o ponad 5500 „wojskowo-patriotycznych” klubach edukacyjnych i stu „obozach reedukacyjnych” działających w Rosji i na Białorusi. Jak „reedukuje” się tam ukraińskie dzieci? Jak przebiega indoktrynacja?

Badanie zostało przeprowadzone przez Regionalne Centrum Praw Człowieka. Eksperci opisują „lekcje patriotyzmu”, które są udzielane dzieciom. Program nauczania zatwierdzony przez rosyjskie Ministerstwo Edukacji nie przedstawia Ukrainy jako niepodległego i zjednoczonego państwa. Rosyjskie narracje propagandowe są zawarte nie tylko w podręcznikach. Są również narzucane podczas obowiązkowych zajęć pozalekcyjnych, takich jak „Rozmowy o ważnych sprawach” i „Lekcje odwagi”. W instytucjach edukacyjnych istnieją również „klasy kadetów i Kozaków”, których celem jest przygotowanie uczniów do edukacji wojskowej i służby wojskowej.

Jedną z form indoktrynacji politycznej jest działalność tzw. ruchów patriotycznych i wojskowo-patriotycznych. Na terytorium Rosji istnieją również tzw. obozy reedukacyjne. Rosja nie szczędzi wydatków na ich prowadzenie i jest bardzo profesjonalna w swojej wojnie informacyjnej. To koło zamachowe kręci się na każdym poziomie. Każdy nauczyciel, każdy dyrektor instytucji edukacyjnej i każdy dorosły wie, skąd czerpać właściwe informacje, które należy przekazać dzieciom.

W tych obozach istnieje system tak zwanego wychowania patriotycznego. Przedstawiają dzieciom swoich „bohaterów”, śpiewają rosyjski hymn, wymazują  ich tożsamość narodową.

Zadaniem Rosjan jest uświadomienie ukraińskim dzieciom, że są częścią narodu rosyjskiego

Jakich metod Rosja używa przeciwko ukraińskim dzieciom, by zapomniały, że są Ukraińcami?

Przede wszystkim chodzi o presję psychologiczną i moralną. Nasz psycholog, który pracował z chłopcem odesłanym do Ukrainy, powiedział, że to dziecko doświadczyło przemocy fizycznej i tortur. Działacze na rzecz praw człowieka odnotowują straszne przypadki. W Rosji najtrudniej jest tym dzieciom, które otwarcie demonstrują proukraińskie nastawienie. Są nieustannie poddawane presji moralnej i zastraszane. Rosjanie liczą na to, że dzieci się załamią. Nieustannie powtarzają im: „Nikt was nie potrzebuje, nikt po was nie przyjdzie. Zapomnieli o was. Jeśli wrócicie, zostaniecie uznane za kolaborantów i uwięzione”.

Dzieci nie wiedzą, czy to prawda. Niektóre z nich myślą: „Może naprawdę wsadzą mnie do więzienia za to, że byłem w Rosji?”. Taki horror mocno wpływa na psychikę dziecka.

Najcięższy jest los tych uprowadzonych dzieci, które otwarcie demonstrują swoje proukraińskie nastawienie. Zdjęcie: konto Dmitrija Lubinca na Telegranie

Freedom House we współpracy ze ZMINA. Centrum Praw Człowieka i Regionalnym Centrum Praw Człowieka przedstawił Międzynarodowemu Trybunałowi Sprawiedliwości nowe dowody na bezpośrednie zaangażowanie reżimu Łukaszenki w wysiedlenie, indoktrynację polityczną i militaryzację edukacji ponad 2200 dzieci uprowadzonych z okupowanych terytoriów Ukrainy. W jaki sposób te dowody mogą przyczynić się do powrotu ukraińskich dzieci do ich rodzin?

Po pierwsze, to jest zapis naruszeń. Sprawy w Hadze mogą być rozpatrywane przez dziesięciolecia, ale i tak ktoś musi je rejestrować. Chodzi również o zwiększenie presji międzynarodowej. Jeśli o tym nie mówisz, nie nagrywasz tego, nie zgłaszasz, ktoś może uznać, że wszystko zostało załatwione i nie ma już żadnych problemów. Te sprawy powinny być stale obecne w przestrzeni publicznej i słyszalne na różnych poziomach. Oczywiście wszyscy chcielibyśmy, aby problem został rozwiązany z dnia na dzień, a Rosja wydalona z ONZ. Rozumiemy jednak, że nie da się tego zrobić szybko. Myślę, że jest to absolutnie właściwa droga, gdy zarówno władze państwowe, jak organizacje pozarządowe kontynuują pracę nad rejestrowaniem przypadków naruszeń prawa przez Rosję oraz przekazywaniem ich odpowiednim władzom. W wyniku zarejestrowanych naruszeń wydano nakazy aresztowania Putina i Lwowej-Biełowej [Marija Lwowa-Biełowa, pełnomocniczka przy Prezydencie Federacji Rosyjskiej do spraw Praw Dziecka, główna organizatorka wywózek ukraińskich dzieci – red.]. Jestem przekonana, że sankcje na Rosję będą tylko zaostrzane. Ważne jest, aby nie zmęczyć się tą pracą.

Każdy Ukrainiec musi krzyczeć o tej zbrodni, której dopuszcza się Rosja

Co robi Ukraina, by sprawić, że Rosja zostanie pociągnięta do odpowiedzialności za uprowadzanie i nielegalne adopcje ukraińskich dzieci?

Wszystko, co w jej mocy. Tworzone są międzynarodowe koalicje na rzecz powrotu dzieci. Międzynarodowe grupy prokuratorów i śledczych pracują nad rejestrowaniem informacji o naruszeniach prawa. Ukraina jest regularnie reprezentowana na różnych platformach międzynarodowych. Podejmujemy mnóstwo działań, aby sprawić, że Rosja zostanie pociągnięta do odpowiedzialności za swoje zbrodnie – i to nie tylko przeciwko dzieciom.

Ołena Rozwadowska podczas przemówienia na spotkaniu rzeczników praw człowieka z 16 krajów w Wiedniu. Zdjęcie: prywatne archiwum

Pani fundacja „Głosy dzieci” działa od 2015 roku. Jak zmieniły się te „głosy” od początku inwazji?

Jako wolontariuszka pracuję z dziećmi na wschodzie kraju od 2015 r. W 2019 roku oficjalnie zarejestrowaliśmy się jako fundacja. W ciągu tych prawie 10 lat zaszło wiele zmian. W 2015 roku byłam sama, teraz mamy 220 osób w zespole. W 2015 roku wojna była ograniczona do dwóch regionów, dziś obejmuje cały kraj. W 2019 r. mieliśmy pod opieką od 50 do 100 dzieci w różnych miejsc w pobliżu linii frontu i był tylko jeden program pomocy psychologicznej. Nasza praca miała charakter lokalny. Jeździliśmy do wiosek, do których nie docierały autobusy.

Po 24 lutego 2022r., kiedy nad Ukrainą zaczęły latać drony i rakiety, format naszej pracy zmienił się radykalnie.

Zajęcia prowadzone przez pracowników fundacji "Głosy dzieci". Zdjęcie: prywatne archiwum

Dziś mamy oddziały w największych miastach wzdłuż linii frontu – od Czernihowa po Charków, Zaporoże, Dniepr, Krzywy Róg i Mikołajów. Nie jest łatwo pracować z powodu ciągłego ostrzału. Jednak mieszkające tam dzieci potrzebują socjalizacji. Już teraz uczą się online, nie wychodzą z domu, nasze zajęcia są dla nich pewną odskocznią. Wojna – nieważne jak duża – zawsze wpływa na dzieci.

Dlaczego rodzice wracają z dziećmi w pobliże linii frontu pomimo niebezpieczeństwa?

Trudno to zrozumieć, ale tak jest. Każda osoba ma własną historię. Nie możemy powiedzieć, że wszyscy ludzie którzy wracają do niebezpiecznych miast i wiosek, oszaleli. Wracają tam normalni, zdrowi, myślący ludzie. Powody są różne. Wielu po prostu nie mogło osiedlić się gdzie indziej. Wyjechali, wydali wszystkie pieniądze na czynsz, nie znaleźli pracy – i wrócili. Taka jest rzeczywistość wielu rodzin. Niektórzy ludzie zostają lub wracają do niebezpiecznych regionów, ponieważ ich rodzice są chorzy i nie można ich zostawić. Dlatego nigdy nie potępiam tych ludzi – choć jestem przekonana, że życie pod ostrzałem, zwłaszcza z dziećmi, jest złe.

Psychologowie fundacji pracują z dziećmi dotkniętymi przez wojnę. Zdjęcie: prywatne archiwum

Jak Pani pracuje z takimi rodzicami?

To niełatwy proces. Jeśli dorośli nie chcą opuścić zagrożonych terenów, po prostu podpisują odmowę ewakuacji. Rodzice są przede wszystkim odpowiedzialni za swoje dzieci. Często odmawiają ze strachu. I tutaj mamy do czynienia z porażką państwa, ponieważ każdy powinien mieć jasny ogląd sytuacji i znać konsekwencje swoich decyzji.

Są też rodzice, którzy po prostu nadużywają swojej pozycji i manipulują dziećmi. Z reguły są to ludzie, którzy nie dbają o swoje dzieci, nie troszczą się o ich psychikę i bezpieczeństwo. Również w takich przypadkach powinny zadziałać mechanizmy państwowe. Zadbanie o takie dzieci powinno być zadaniem służb socjalnych – tyle że nie jest łatwo pracować w pobliżu linii frontu.

Swego czasu przenieśliśmy rodzinę z trójką dzieci z wioski na linii frontu – kupiliśmy jej dom na tyłach. Rok później wrócili do swojej wsi. Nic nie mogliśmy zrobić. Nie mamy prawa odbierać dzieci ich rodzicom

Jaki jest stan psychiczny ukraińskich dzieci?

Wpływają na niego różne czynniki – oczywiście także miejsce zamieszkania. Jest różnica, czy mieszkasz w Użhorodzie, czy w Zaporożu. To dwie zupełnie różne rzeczywistości. Im bardziej niebezpiecznie jest w miejscu zamieszkania, tym większe jest zagrożenie dla zdrowia psychicznego dziecka. Jednak wiele zależy również od rodziny. Dziecko jest bardzo wrażliwe na niepokoje dorosłych, rodzice są dla dzieci oknem na świat zewnętrzny. Dziecko przerażać mogą nie tylko pociski, ale także reakcja matki na nie. Dostępność edukacji, środowisko rówieśników i możliwość komunikacji także mają wpływ na zdrowie psychiczne dziecka. Dzieci w Charkowie i Zaporożu bardzo cierpią. Niedawno zebraliśmy marzenia dzieci z Zaporoża i jedna dziewczynka napisała: „Chcę, żeby to wszystko wreszcie się skończyło”.

Zajęcia z dziećmi. Zdjęcie: prywatne archiwum

Dzieci, zwłaszcza nastolatki, częściej przychodzą do nas z lękiem i depresją. U niektórych pojawia się moczenie nocne, drżenie rąk i utrata snu. U innych występują zaburzenia odżywiania w wyniku stresu lub traumatycznego wydarzenia.

Jak państwo powinno zająć się dziećmi, które obecnie przebywają za granicą?

Rozumiemy, że oprócz zadbania o powrót dzieci uprowadzonych przez Rosję, będziemy musieli również zająć się tymi, które są obecnie przymusowymi migrantami. W interesie Ukrainy jest zapewnienie możliwości powrotu wszystkich osób w wieku produkcyjnym, nie tylko dzieci. Rodzice przebywający za granicą często zwracają się do nas o pomoc psychologiczną online, ponieważ szukają ukraińskojęzycznego specjalisty dla swoich dzieci. Nie jest tajemnicą, że dla niektórych osób życie za granicą było marzeniem, ale dla wielu nie jest to bajka. Bardzo wiele osób marzy o powrocie do kraju. Błędem byłoby jednak namawianie ich do tego teraz, ponieważ wojna wciąż trwa. Aby ludzie mogli wrócić, gospodarka musi działać, muszą być tworzone miejsca pracy, a edukacja musi się rozwijać.

Letni obóz dla dzieci na Zakarpaciu. Zdjęcie: prywatne archiwum

Ale najważniejsze jest, by wojna zakończyła się naszym zwycięstwem. Nawet kraj z najlepszą gospodarką na świecie nie mógłby normalnie egzystować, gdy drony spadają na szkoły. To jest nienormalne i złe. Dziś musimy stworzyć kanały komunikacyjne, by ludzie przebywający za granicą czuli się związani z Ukrainą i odnajdowali się w ukraińskiej przestrzeni informacyjnej. Musimy również skupić uwagę świata na Ukrainie i uświadamiać wszystkim, że sama Ukraina nie jest w stanie oprzeć się rosyjskiej propagandzie i powstrzymać tak potężnego wroga.

Zdjęcie główne: AA/Abaca/Abaca/East News

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Andrij: – Tam, gdzie płoną drzewa, był mój dom

Widok ze szczytu Kredowej Skały w Biłohoriwce rozciąga się na dziesiątki kilometrów. Andrij przychodzi tu często. Z kieszeni munduru wyciąga paczkę papierosów, a potem w milczeniu wypala kilka z rzędu. Patrzy daleko za horyzont, na którym majaczą wąskie słupy czarnego dymu.

– Gdzieś tam, za tymi drzewami, był mój dom – zaciąga się głęboko i ciska niedopałek na ziemię. – Stąd wydaje się, że to niemal na wyciągnięcie ręki.

Widok na Kramatorsk. Zdjęcie: Mykoła Biłyk

Andrij przyszedł na świat w Bachmucie – wtedy kolorowym, pełnym energii, kwiatów, z tętniącymi życiem restauracjami. Wspomina, jak przed inwazją, w Dzień Wyszywanki, na placu przed Miejskim Domem Ludowym szły pochody roześmianych ludzi. I jak w święto Unii Europejskiej zgromadziło się tu wielu młodych, którzy malowali na chodnikach unijną flagę. Tu w ogóle było wielu młodych. Do Bachmutu na dyskoteki przyjeżdżali mieszkańcy Kramatorska, a na grilla, na Dniprowską Plażę w Czasiw Jarze, wpadali znajomi z Doniecka.

– Smażyliśmy mięso i ryby na grillu, nalewając sobie wino „Artemiwskie”.

To wino było dumą mieszkańców Bachmutu. Ma długą historię, która sięga 1899 roku. Wtedy to niemiecki inżynier Edmund Farke założył w Bachmucie fabrykę alabastru. Błyskawiczny sukces i ogromne wydobycie gipsu do jego produkcji sprawiło, że powstało całe podziemne miasto z unikalnym mikroklimatem. Podziemne labirynty idealnie nadawały się do produkcji wina musującego. W latach pięćdziesiątych gipsowe tunele przerobiono na zakład, w którym w 1954 roku wyprodukowano pierwsze butelki trunku. Ten „Radziecki szampan” – bo tak je nazywano – był wtedy towarem deficytowym, sprzedawano główne członkom komunistycznej partii.

Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości na bazie radzieckiego zakładu produkcyjnego stworzono dwie nowoczesne marki win, „Artemiwskie” i „Krym”, które szybko zdobyły uznanie nie tylko w kraju, ale też na świecie. Wina mogły leżakować w podziemnych galeriach trzy lata, zgodnie z klasyczną metodą wytwarzania szampana. Przez ten czas butelki obracano ręcznie, jak w Szampanii, by kontrolować powstający wewnątrz osad. To było wielkie osiągnięcie. Jedyne wino w Ukrainie produkowane dokładnie tak, jak wytwarza się francuski szampan.

Ten rozwój i pasmo sukcesów brutalnie zakończyła wojna. Podczas bitwy o Bachmut na teren winiarni wdarli się żołnierze Grupy Wagnera, grabiąc wszystko, co wpadło im ręce.

Ich dowódca Jewgienij Prigożyn ponoć powiedział, że to będą prezenty na 8 Marca dla kobiet z obwodu ługańskiego, tymczasowo okupowanego przez Rosjan

10 marca 2023 r. w sieci pojawiło się wideo nakręcone przez rosyjskiego żołnierza, na którym widać to, co zostało z winiarni: ruiny, żadnych śladów po tworzonej z pasją historii tego miejsca.

– Oni nie znają żadnej świętości – mówi Andrij. – Kradną, gwałcą, bombardują cerkwie. Ich celem jest zniszczyć naszą kulturę, wygumkować historię, zniszczyć nasz ukraiński naród.

Wino „Artemiwskie Niezłomny Bachmut” ze sloganem „Ucalone z Bachmutu, dojrzewające słodkie”. Zdjęcie: Irik Bik/Shutterstock

Kiedy zaczęła się pełnowymiarowa wojna, Andrij na ochotnika zaciągnął się do wojska. Wcześniej nie miał nic wspólnego z armią, studiował i dorabiał w sklepie spożywczym. Po szybkim szkoleniu z marszu trafił do 5. brygady szturmowej, która walczyła m.in. o jego rodzinne miasto. Ramię w ramię z żołnierzami innych jednostek brał też udział w wyzwoleniu wsi Kliszczijiwka, położonej niecałe dziesięć kilometrów od jego domu.

– To było surrealistyczne obserwować, jak z dnia na dzień miejsca, które dobrze znam, zmieniają się w gruzy – Andrij odpala kolejnego papierosa. – Albo zamiast spacerować ulubionymi alejkami, chować się jak szczur po piwnicach, bo za każdym razem, kiedy wychylam głowę spod ziemi, ktoś chce mnie zabić.

– Wiesz, że oni chcą ogłosić koniec wojny wtedy, kiedy Ukraina odda okupowane terytoria? A nawet więcej: chcą całe obwody – mówię.

– I co ja mam ci powiedzieć? To będzie oznaczało, że te trzy lata były na marne. Wiesz, ilu moich zginęło? I to właśnie tam? – drżącą ręką pokazuje linię wzdłuż horyzontu

– Zobacz. Tam, gdzie płoną te drzewa, był mój dom rodzinny. Jak mógłbym z tego zrezygnować? Co ja mam powiedzieć? „Spoko, mogę żyć sobie gdzieś indziej?”. Przecież ja tam zostawiłem wszystko, co miałem. Stamtąd są moje wszystkie wspomnienia. Moje mieszkanie. Samochodu już dawno nie ma, tam pochowałem matkę. Mam tak po prostu to oddać?

– Nie oddasz?

– Nigdy! Choćby ziemia, na której się narodziłem, miała wchłonąć moją krew.

Dima: – Chcę położyć kwiaty na grobie mamy

Często powtarza, że jego dzieciństwo pachniało bzem i stęchłą piwnicą. Piwnica była wtedy, kiedy chował się przed pijanym ojcem, który wracał ze wsi i szukał awantury. Jeśli nie zdążył pokłócić się z koleżkami pod sklepem, złość na świat i swoje nieudane życie rozładował w domu. Matki nigdy nie bił, gdzieś w podświadomości pewnie się jej bał. Wiedział, że bez niej stoczy się na dno, chociaż dla Dimy na tym dnie był zawsze. Kiedy zakwitały bzy, a ich zapach wypełniał powietrze, Dima wiedział, że zbliża się wyjazd. Co roku, by mógł odpocząć od oparów alkoholu w domu, mama wywoziła go na całe wakacje do rodziny mieszkającej dwadzieścia kilometrów dalej, w sąsiedniej wsi, po drugiej stronie granicy.

– Z dzieciństwa nie pamiętam rozgraniczenia na: „my – oni”. Fizycznie istniała granica ukraińsko-rosyjska, ale to było jakieś niezrozumiałe miejsce. Stawiali stempel w paszporcie i wpuszczali nas do świata, który dla mnie, dla dziecka, niczym nie różnił się od tego, co miałem na swoim podwórku.

W strefie przygranicznej. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Matka Dimy przyszła na świat w jednej z rosyjskich wsi blisko granicy z obwodem sumskim. Ojca poznała w Sumach, dokąd przyjechała na kursy. Postanowiła zostać w Ukrainie. Wzięli ślub, zamieszkali w małym domku pod miastem. Tu przyszła na świat ich pierwsza córka, tu później urodził się Dima. W domu rozmawiało się po rosyjsku, oglądało rosyjskie bajki, a w szkole dzieci nie tylko po rosyjsku ze sobą gadały, ale też chodziły na rosyjskie lekcje. Do Rosji jeździło się na wakacje, na studia, do pracy.

– Wszystko, co było z Rosji, zdawało się lepsze, bardziej na czasie, nowocześniejsze.

Nie wiem, czy ktokolwiek kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że nasz sąsiad, z którym mamy tak wspaniałe relacje, może nas kiedyś zaatakować i mordować

Niedawno byłem w domu na przepustce i znalazłem w szafce kubek z napisem „Krasnogorsk”. Musieliśmy go kiedyś przywieźć z wakacji. Wywaliłem go do kosza na śmieci.

Dwa lata przed inwazją, w maju, matka Dimy zmarła. Została pochowana na cmentarzu we wsi, z której pochodziła. Spoczęła w rodzinnej mogile, ze swoimi rodzicami i starszą siostrą. Na pogrzebie Dima złożył na jej grobie bukiet lilaków, bo właśnie wtedy zaczęły kwitnąć. Przyjeżdżał często, by z nią porozmawiać i po prostu przy niej posiedzieć; był z matką bardzo mocno związany. Cmentarz leżał bardzo blisko granicy, więc taka wyprawa trwała krótko. Wszystko zmieniła pandemia, która zamknęła granice. A zaraz po pandemii wybuchła wielka wojna.

– Po raz ostatni u mamy byłem cztery lata temu. Gdybym wtedy wiedział, co będzie później, to pewnie posiedziałbym z nią dłużej. Chciałbym położyć kwiaty na jej grobie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to zrobić. Rozmawiałem z tymi, którzy tam służą. Mówili, że wszystko jest zbombardowane. Może cmentarz w ogóle się nie zachował? Ale nawet jeśli przetrwał, to przecież jestem żołnierzem. Jeśli nie zginę na wojnie, pewnie do dnia mojej śmieci będę na ich czarnej liście, więc nie będę mógł przekroczyć granicy. A nawet jeśli ją przekroczę, to pewnie nie wrócę, tylko „zniknę” bez wieści.

Taras: – Jeśli ich zostawimy, przestaniemy być ludźmi

W powietrzu unosi się zapach świeżej krwi, a dym wyciska łzy z oczu. Bolą, jakby je przypalano maleńkimi węgielkami. W uszach słychać pisk i niezrozumiałe krzyki. Czarne powietrze rozszarpuje nozdrza od środka i ściska za gardło, niczym niewidzialna ręka zabójcy. Wokół wszystko płonie po potężnym ostrzale. Na pozycje bojowe spadło chyba wszystko, co stworzyła radziecka technologia wojskowa. Jest środek lata, suche pola i lasy natychmiast zajmują się ogniem, który trudno stłumić. W tym pyle nic nie widać, a przez pisk w uszach ledwo przedziera się rozkaz dowódcy: „Wycofać się!”.

– Walili do nas ze wszystkiego i z każdej strony. Miałem wrażenie, że to film wojenny z efektami specjalnymi

Taras bardzo niechętnie wraca wspomnieniami do walk, które nazwano hucznie „kontrofensywą zaporoską”. Szturm na Staromajorśkie pozostawił nie tylko potężny ślad w jego psychice, ale kosztował też dziesiątki rannych i poległych przyjaciół. Niektórych do tej pory nie udało się sprowadzić do domu.

– Pamiętam, że upał był straszny. Kiedy wycofywaliśmy się z pozycji, widziałem mnóstwo ciał porozrywanych na kawałki. Potykałem się o hełmy, broń. Wszędzie walały się szczątki, słyszałem krzyki. Nie mieliśmy jak zabrać ze sobą rannych. A ja wiedziałem, że jeśli nie zabierzemy ich teraz, to nie przeżyją. Potem czekaliśmy trzy doby, by zabrać ich ciała. Nie mogliśmy wrócić, bo strzelali do nas, jak do kaczek.

Zaporoże, 2023. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Według dowództwa powrót po ciała poległych byłby misją samobójczą, więc przez dwa dni nie wyrażało na to zgody. Taras rozważał nawet niesubordynację i samowolne opuszczenie jednostki, byle tylko odnaleźć w podziurawionej pociskami ziemi swoich braci. Obserwowali pole bitwy z drona, nie mogli doliczyć się wszystkich ciał. Myśl o tym, że zostawił tam pobratymców, nie dawała Tarasowi spokoju. Kiedy ostrzał artyleryjski w końcu ustał i wrócili po poległych, ciężko było rozpoznać, co jest szczątkami, a co fragmentami pozycji, odłamkami, śmieciami.

– Nigdy nie zapomnę tego zapachu, oni tam trzy dni leżeli w upale… Mogliśmy zabrać tylko to, co rozpoznaliśmy. Rozumiesz, coś co przypominało ciało. A ilu tam chłopaków zostało, tego nawet nie można policzyć. Państwo mówi, że „zaginęli bez wieści”, a my wiemy, że nie żyją. Sam na własne oczy widziałem, jak Saszkę szrapnel przeciął na pół. Ale skoro nie ma jego ciała, to może jednak  żyje? Rodziny nie mogą godnie pochować swoich bliskich, nie mogą się pożegnać. I nie dostają żadnego wsparcia od państwa. Jeśli oddamy Rosji tereny okupowane, to ci chłopcy nigdy nie wrócą do domu, rozumiesz? Dlatego nie możemy tych ziem oddać – właśnie przez nich i dla nich. Musimy ich odnaleźć, każdego żołnierza, żeby mamy, żony i córki mogły pochować ich na cmentarzu. Przecież nie możemy tych ciał porzucić i udawać, że ci ludzie zniknęli bez wieści, skoro dobrze wiemy, że ich szczątki spoczywają w tych polach. Jeśli ich zostawimy, to możemy przestać nazywać się ludźmi.

20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Aldona Hartwińska

Pogoda wyznacza rytm pracy żołnierzy na linii frontu, tak jak drzewa czy opuszczone przez mieszkańców budynki. Może też dać im schronienie, chroniąc przed wypatrzeniem z góry. Bo dziś nad linią zero zapanowały drony, a ich kamery decydują o tym, czy dziś ktoś wróci do domu żywy. 

Przygraniczne widma

Maksym czeka na nas w jednym z przyfrontowych miasteczek na północ od Charkowa. Jedziemy główną drogą i rozglądamy się dookoła. Mimo ogromnych zniszczeń, uliczkami wciąż przemykają mieszkańcy. Dostrzegam głównie ludzi starszych, którzy dokądś się spieszą, z głowami spuszczonymi w dół. Do samochodu Maksyma przerzucamy kamizelki i hełmy, nasze auto zostawiamy na zrujnowanym do szczętu przez artylerię placu. Wygląda na to, że przed  bombardowaniem był tu całkiem ładny rynek. Na środku stoi okazały budynek, jakby przecięty na pół, z zachowanymi kolumnami z przodu. Z niskich kamieniczek dookoła ryneczku nie zachowało się prawie nic. Pewnie były tu kiedyś sklepy, apteka, może i poczta. Ruszamy przez miasto – widmo w kierunku północnej granicy kraju. To schemat, który powtarza się niezależnie od położenia frontu: czy to obwód charkowski, zaporoski, sumski czy doniecki – im bliżej jesteśmy granicy z Rosją, tym więcej ruin. Niektóre wioski i miasta są zmiecione z powierzchni ziemi niczym domki z kart.

Maksym. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Bezpieczniej na pozycjach

Do miejsca naszego spotkania prowadzi droga dziurawa jak sito. Samochód podskakuje na wybojach tak wysoko, że słowa zatrzymują się w gardle, uniemożliwiając rozmowę.

– Gdyby nie to, że dziś pogoda dla nas jest idealna, nie moglibyśmy tędy jechać! – Maksym krzyczy do nas z przedniego siedzenia. – Chłopcy i tak dzisiaj są nieco dalej od linii, bo zaczęło się polowanie na nich.

Choć to słowo brzmi absurdalnie w kontekście ludzi, właśnie tak to się odbywa. W powietrze są wypuszczane roje dronów FPV, czyli takich, do których podczepiona jest kamera. Operator takiego bezzałogowca może obserwować, co dzieje przed nim na żywo. Do drona może być podczepiony system zrzutowy, który zrzuca na pozycje ładunki wybuchowe. Jednak najgorsze są tak zwane drony kamikadze, czyli takie, które ruszają w misję w jedną stronę. Ich zadaniem jest znaleźć cel i po prostu wbić się w sam jego środek. Celami są pojazdy wojskowe poruszające się wzdłuż linii frontu, ale też przemieszczające się jednostki, samochody czy nawet karetki. Tak naprawdę samochodów do ewakuacji już się nawet nie oznacza, bo medyków Rosjanie zabijają najchętniej, a ich pojazdy są celem za największą liczbę punktów w tej przerażającej powietrznej rozgrywce. 

– Chłopcy zbudowali naziemnego drona na kółkach. Służy przede wszystkim do dostarczania do okopów wody i jedzenia. U nas w grupie rekordzista siedział w okopie aż 63 dni. Nie mógł wyjechać z pozycji bojowych, bo nad głową nieustannie krążyły drony FPV.

Bezpieczniej mu było siedzieć w dziurze w ziemi, niż próbować stamtąd wyjść. Musieliśmy więc znaleźć sposób, by jakoś mu podrzucać picie i jedzenie

Jedną z metod wspierania pobratymców jest wysyłanie dronów z systemem zrzutowym, do których można przyczepić pojemnik z wodą i jedzeniem. Jednak gdy w okopie ktoś tkwi dwa miesiące, te transporty muszą być bardzo częste. Przy takich misjach wiele dronów zostaje strąconych albo są zagłuszane i nie docierają na miejsce przeznaczenia. Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie, nienarażające piechoty i pozwalające oszczędzić sprzęt. Tak narodził się pomysł stworzenia dronów naziemnych, które – tak samo jak te w powietrzu – byłyby sterowane prostym kontrolerem.

Bardzo szybko żołnierze 58. brygady zaczęli wykorzystywać te kołowe drony także do innych celów.

– Podczepiliśmy ładunek wybuchowy i zrobiliśmy z niego naziemnego drona kamikadze. Podjechał do ich blindaża, a oni nawet wyszli na zewnątrz, zaciekawieni, co to podjechało. Kiedy wybuchło, nasza ekipa stała się celem numer jeden i zaczęło się polowanie.

Operator drona podczas pracy. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Mechaniczny kurier – sanitariusz

Na miejscu sceneria przypomina plan filmowy wojennego kina: podziemne pomieszczenia i sznury okopów tworzą labirynt. Grupa żołnierzy jest skupiona na swoich zadaniach. Pracują na dwóch dronach: jeden jest w powietrzu i wskazuje drogę temu, który przesuwa się po ziemi. Na obu zamontowano kamery, dzięki którym można śledzić na żywo to, co widzi dron. Operatorem drona naziemnego jest „Kaban”.

– Ten pojazd służy do wielu zadań – wyjaśnia. – Może zaminować drogę, może przywieźć amunicję albo żywność pobratymcom, którzy znajdują się na pierwszej linii. Bo oni nie mają możliwości sami sobie to dostarczać – bezpieczniej im pozostać na pozycji bojowej. Lepiej, żeby ludzie nie przemieszczali się za żywnością pod gołym niebem. Prowiant i wodę zawieźliśmy chłopakom wczoraj.

Jeśli nie byłoby drona – samochodziku, żołnierze musieliby iść piechotą po jedzenie trzy czy cztery kilometry – potem tą samą drogą wracać. Do tego z solidnym obciążeniem, pod niebezpiecznym otwartym niebem, na którym lata absolutnie wszystko, co wymyślono na tej wojnie.

Robot na kółkach może na siebie wziąć nawet czterdzieści kilogramów i przejechać dystans do dwudziestu kilometrów

Takich transportów można zrobić nawet cztery. Potem pojazd musi trafić do podładowania, a po ośmiu godzinach znowu jest gotowy do pracy. Obok stoi jeszcze jeden pojazd. Jest mniejszy, ale ma gąsienice, niczym maleńki czołg. Może udźwignąć ponad trzysta kilogramów. Tym robotem dostarcza się nie tylko żywność czy amunicję, ale też ewakuuje się rannych żołnierzy.

– Jeśli żołnierze nie mogą sami opuścić pozycji, to ewakuacja kogoś, kto jest ranny, jest niemal niemożliwa – mówi Maksym, który jest dowódcą roty. – A ten mały robot jest bardzo szybki, porusza się niezwykle sprawnie po trudnym terenie. Rannego można przyczepić pasami, nie spadnie. W ogóle w kamizelce kuloodpornej i hełmie tu na nim całkiem wygodnie.

Cała ekipa wybucha śmiechem.

Robot na kółkach może z ciężarem 40 kg przejechać do 20 km. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Strącić latającego zabójcę

To, co nas nieustannie zadziwia, to niezwykła pogoda ducha żołnierzy, którzy w tych ekstremalnych warunkach, w nieustannym zagrożeniu i strachu o siebie i towarzyszy broni spędzają całe tygodnie. Część grupy Maksyma chroni też nieba nad głowami mieszkańców Charkowa. Bo pogoda nad Charkowem nie wyznacza rytmu miasta. Tu pociski dolatują według koordynatów albo, jak irańskie szahidy, uderzają na oślep, rujnując sklepy, galerie i przedszkola. Dwa dni po naszym wyjeździe dostaję od Maksyma wiadomość: 

Pamiętasz ten celownik z termowizją, który nam przywieźliście? Zobacz, jak niszczy szahidy

Na nagraniu widać niewiele: czarna plamka na ciemnym niebie, która pojawia się i znika. Ale za to słychać gorączkowe głosy żołnierzy, którzy wiedzą, że jeśli nie strącą tego mechanicznego zabójcy, to za chwilę uderzy w budynek mieszkalny w pogrążonym we śnie mieście. Słychać krzyki i strzały. W końcu – ulga:

– Jest, spadł! To już drugi!

Dzięki nim tej nocy Charków spał spokojnie. 

20
хв

Tam, gdzie drony polują na ludzi

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Około miliona dzieci w Ukrainie ma sporadyczny kontakt ze szkołą. To może mieć dotkliwe konsekwencje

Ексклюзив
20
хв

Nowe pokolenie inceli, wychowane przez PiS

Ексклюзив
20
хв

Gabrielius Landsbergis: – Tylko Ukraina może powstrzymać Rosję

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress